Artykuły

Anna Dymna: Trzeba zakochać się w życiu

osoby niepełnosprawne, fundacja mimo wszystko,Anna Dymna O radości, jaką daje praca z osobami niepełnosprawnymi, i o fundacji "Mimo Wszystko" rozmawiamy z Anną Dymną.

Jak to się stało, że założyła pani fundację "Mimo Wszystko"?

- Spontanicznie. Zawsze tak działam. Jestem aktorką, mam swoje miejsce na ziemi i niczego mi w życiu nie brakuje. Po prostu przyjaźniłam się z ludźmi niepełnosprawnymi intelektualnie. Potrzebowali pomocy, więc zaczęłam działać, najpierw odruchowo, a potem konkretnie.

Jak się pani z nimi zaprzyjaźniła i kiedy?

- To było w podkrakowskich Radwanowicach, gdzie ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski prowadzi schronisko dla dorosłych osób niepełnosprawnych intelektualnie. W 1999 roku zaprosił mnie na przegląd twórczości muzyczno-teatralnej swoich podopiecznych. Bałam się tego spotkania. Nigdy nie znałam takich ludzi i nawet nie wyobrażałam sobie kontaktu z nimi. Za komuny nie było ich w naszej rzeczywistości, w naszym codziennym życiu. Izolowani, żyli gdzieś wstydliwie i w ukryciu. Gdy w 1973 roku wyjechałam do Londynu z przedstawieniem "Noc listopadowa", to pomyślałam sobie: "Boże, jacy ci Anglicy są biedni, ilu oni mają ludzi niepełnosprawnych, a my jacy szczęśliwi, kraj mlekiem i miodem płynący". Poza tym my, aktorzy, jesteśmy rozpuszczeni okropnie. Jak gdzieś idę, to do dziś jest: o, Ania Pawlaczka! Marysia Wilczur! Wszyscy nas znają, wiedzą o nas więcej niż my sami o sobie. Pojechałam jednak do tych Radwanowic. I nagle znalazłam się wśród osób, które w większości nie wiedziały, kim jestem. Zawsze chciałam zbliżyć się do takich ludzi. Dużo o nich czytałam. Poczułam się wśród nich jak na jakiejś dziwnej, obcej planecie. Otoczyli mnie niezwykli ludzie, wszyscy równocześnie coś do mnie mówili, wyrzucali z siebie niezrozumiałe często słowa, krzyczeli, całowali, ściskali, tulili się. Cieszyli się, że jestem. To rzadkie uczucie. Przez pierwsze pięć minut myślałam, że oszaleję.

Na szczęście pani nie oszalała.

- W pewnym sensie tak! To spotkanie odmieniło przecież moje życie. Gdy zobaczyłam, co robią na scenie, padły wszystkie moje wyobrażenia o teatrze, o ludziach niepełnosprawnych. Zobaczyłam dziwne, nieznane mi piękno i prawdę. Bardzo przeżyłam to pierwsze spotkanie ciągle myślałam o tych moich nowych przyjaciołach. Zaczęłam jeździć do Radwanowic na rowerze - ot tak, niby na wycieczkę albo na mszę do ich kapliczki. Niezmiennie witali mnie z radością i okrzykami: "Ania! Mama!".

Czemu panią tak do nich ciągnęło?

- Bo są prawdziwi, czyści jak łza, nie zabijają swoich uczuć mózgiem ani manipulacjami. Na co dzień żyję w perwersyjnym świecie utalentowanych i inteligentnych ludzi. I nagle stanęłam obok takich, którzy świat rozumieją sercem. Pokazali mi ten świat.

Jaki to świat?

- Delikatny, wrażliwy, jasny. U nich czarne jest czarne, a białe - białe. Gdy jest smutno, to trzeba się w kogoś wtulić i sobie popłakać. Ja też często mam na to ochotę, ale mi nie wypada. Kontakt z nimi jest dla mnie ważnym egzaminem z człowieczeństwa. Przez całe życie jestem przecież oceniana przez pryzmat ekranu. Nie jestem Anną Dymną tylko Anią Pawlaczką, Barbarą Radziwiłłówną czy Marysią Wilczur. Nikt nigdy nie patrzył na mnie jak na zwyczajnego człowieka, kobietę zawsze byłam tą aktorką. Czasem tylko słyszałam: "O! Zobacz ta aktorka udaje, że jedzie na rowerze!". Albo: "Pani to jakaś dziwna aktorka taka normalna niby". A moi niepełnosprawni intelektualnie nowi przyjaciele polubili mnie za to, że jestem jaka jestem, i dali mi odczuć, że jestem im potrzebna. To wspaniałe uczucie. Zaprzyjaźniłam się z nimi. Zaczęłam pomagać terapeutkom robić z nimi przedstawienia w teatrze "Radwanek". Ksiądz Zaleski zauważył, że " dymna rybka złapała haczyk". I kapituła przyznała mi Medal św. Brata Alberta.

Pewnie się pani ucieszyła.

- I równocześnie zawstydziłam. Ten medal dostają przecież ludzie, którzy całe życie pomagają osobom niepełnosprawnym intelektualnie. A ja co poświęciłam? Nic. Trochę czasu. Pomyślałam sobie, że muszę na ten medal zasłużyć naprawdę i zorganizowałam na scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego Ogólnopolski Festiwal Teatralno-Muzyczny Osób Niepełnosprawnych Intelektualnie "Albertiana".

Nie miała pani jeszcze wtedy fundacji?

- Nie. Nigdy nawet o tym nie myślałam, by ją zakładać. Nie jestem żadną bizneswoman, nie lubię rządzić ludźmi. Poza tym bardzo dużo grałam wtedy w teatrze, uczyłam studentów, założyłam Salon Poezji nie miałam zbyt wiele czasu. Rok 2003 był Europejskim Rokiem Osób Niepełnosprawnych. W telewizji słyszeli, że mam kontakt z takimi ludźmi, że się ich nie boję, więc zaproponowali mi, bym zrobiła coś na rzecz osób chorych i niepełnosprawnych. Wymyśliłam więc program "Anna Dymna - spotkajmy się", w którym po prostu rozmawiam przed kamerami z ludźmi o ich problemach. Po emisjach dostawałam wiele listów. Były też takie, w których ktoś chciał mi dać pieniądze, by pomóc moim rozmówcom. I kilka razy przeczytałam: "Dlaczego pani nie założy fundacji - moglibyśmy wtedy razem pomagać".

I jednak pani ją założyła?

- Tak. We wrześniu 2003 roku. Nie miałam czasu, by to dokładnie przemyśleć. Musiałam ratować od beznadziei 30 podopiecznych Fundacji Brata Alberta, którzy na mocy nowelizacji ustawy stracili prawo do korzystania z Warsztatów Terapii Zajęciowej. To mieszkańcy Schroniska Brata Alberta. Dla nich te zajęcia w warsztatach to przecież jedyny sens i radość życia.

Anna Dymna z podopiecznymi Fundacji 'Mimo Wszystko'. Fot. Gabriela Szewczyk

Od razu miała pani wizję.

- Jaką wizję? Miałam konkretny, palący cel - to najważniejsze. Wiedziałam, po co zakładam fundację i dla kogo. Wymyśliłam nazwę, studentka ASP robiła pracę dyplomową - wizualizację fundacji, wszystko z nią omówiłam: logo, kolor, liternictwo. Wniosłam sprawę do sądu, szybko mi zarejestrowali i nagle zostałam prezesem-wolontariuszem fundacji. Uczyłam się wszystkiego krok po kroku, niczym dziecko.

Proszę powiedzieć, jak to wyglądało?

- Od dobrych ludzi dostałam lokal - 16 metrów kwadratowych, biurko, telefon, komputer Powolutku pozyskiwałam pracowników. Jeździłam na wiele spotkań. Oczywiście najpierw pożyczyłam księgowego, potem pojawiła się Maja Jaworska, dziś dyrektor mojej fundacji. Szukałam sponsorów. Pierwsze zgłosiły się krakowskie taksówki z propozycją, że będą dawać grosz od każdego kursu. Do tej pory są z nami. W lutym 2004 roku otworzyłam dla podopiecznych z Radwanowic Warsztaty Terapii Artystycznej - tak że nawet nie zauważyli, iż mieli być czegoś pozbawieni. Wszystko rozwijało się lawinowo.

Dziś to duża, prężnie działająca fundacja.

- Zatrudnia ponad 70 osób, wybudowała i prowadzi dwa ośrodki terapeutyczne, pomogła już ponad 24 tysiącom ludzi. A próśb jest coraz więcej. Pęka mi serce, bo wiem, że nie pomogę wszystkim. Muszę mieć priorytety. Założyłam fundację dla osób niepełnosprawnych intelektualnie - to są moje "dzieci" i nigdy już nie mogę ich opuścić. Niestety, na takich ludzi, w dodatku dorosłych, nie jest łatwo pozyskiwać pieniądze. Dlatego robimy równolegle rzeczy, które je "napędzają", na przykład Festiwal Zaczarowanej Piosenki. Występują na nim najlepsi polscy wokaliści i nikt nie odmawia mi pomocy.

Zdarzają się jednak i przeszkody?

- Gdy zbliżają się wybory, politycy szarpią mnie to w jedną, to w drugą stronę. A ja przecież muszę stać niewzruszona jak muł. Taka działalność musi być apolityczna. To niełatwe. Jest tyle agresji. Trzeba się opancerzać w lustro, które to odbija. I robić swoje, nie dając się zniechęcić. Znam Jurka Owsiaka i Gosię Chmielewską, i Janeczkę Ochojską, i Ewę Błaszczyk. My się wszyscy przyjaźnimy. Wzajemnie się wspieramy. Promuję też wiele małych fundacji, pomagamy je zakładać, służymy pomocą.

Jeden procent bardzo pomaga takim fundacjom?

- Pozwala działać konkretnie i prężnie. Ale na ludzkie zaufanie trzeba pracować od świtu do nocy. Nic nie ma za darmo. Oczywiście, że moje dawne role teraz pracują na rzecz potrzebujących. Czasem słyszę od potencjalnego sponsora: "Boże, jaka pani była piękna w >Znachorze<, jak ja się w pani kochałem".

Co pani odpowiada?

- Pytam: "A teraz?" I słyszę: "A teraz jest pani też sympatyczna i pani pomogę". A ja się tylko uśmiecham.

Za tym uśmiechem kryje się jakiś plan?

- Zawsze ten sam. Zdobyć pieniądze na ratowanie ludzi, na walkę o ich godniejsze życie, na podtrzymanie wielu ważnych projektów fundacji, m.in. Akademii Odnalezionej Nadziei, Festiwalu Zaczarowanej Piosenki, Albertiany. Ale przede wszystkim staram się zrobić coś, co moim podopiecznym zostanie na zawsze. Wybudowaliśmy już z tego 1 proc. "Dolinę Słońca" - na ziemi, którą mi dał ksiądz Zaleski. Tego im nikt nie odbierze. Wywalczyłam też ziemię w gminie Choczewo, po wojskach rakietowych. Ale jak rozpoczęłam budowę ośrodka, to nagle ją wstrzymali, mówiąc, że tam jednak będzie elektrownia atomowa.

Nie poddałam się i postawiłam jeden budynek w dziewiczym lesie niedaleko morza, przeznaczony na warsztaty terapii zajęciowej. Tam jest tak pięknie, że można na nowo zakochać się w życiu. Cały czas wierzę, choć mam 66 lat, że w tym miejscu powstanie kiedyś całoroczny ośrodek dla ludzi, którzy myślą, że życie już jest nie dla nich, bo nie mają nóg albo są sparaliżowani.

Jeździ tam pani?

- Tylko w lecie, gdy kończy się sezon teatralny i zajęcia na uczelni. Już po chwili czuję, jak zmęczenie całego roku zamienia się w radość i nową energię. A zmęczona jestem bardzo. Pogodzenie działań w tylu przestrzeniach przez cały rok jest jednak bardzo wyczerpujące. Niektórzy ludzie myślą, że mam czarodziejską różdżkę, machnę nią i już mam na operacje, leczenie, ratowanie Wydaje im się, że prowadzenie fundacji polega na tym, że ma się dobre serce i ono wystarczy, aby pomagać. Tymczasem kluczowa jest dobra organizacja, planowanie. Trzeba znać prawo, obowiązujące ustawy. Mamy przecież w rękach społeczne pieniądze, które są dla mnie święte. Rozliczamy się z każdego grosika. Musimy więc zatrudniać najlepszych fachowców, prawników, księgowe. W ośrodku w Lubiatowie i w "Dolinie Słońca" pracują terapeuci, lekarze, pielęgniarki, psycholodzy, pedagodzy. To nie mogą być wolontariusze. Zajmują się przecież chorymi ludźmi. Wszystko musi być zgodne z ustawami.

Jest w pani tyle spokoju, tyle cierpliwości.

- Muszę zachowywać spokój, nie dawać się zniechęcić, zrażać. Muszę mieć siłę, bo zajmujemy się naprawdę trudnymi problemami. Opiekujemy się ludźmi, którzy przecież "nie rokują". Gdybym się zajmowała chorymi dziećmi, które cudownie ozdrowieją, pewnie byłoby łatwiej. A moi podopieczni są bezradni i sami sobie w życiu nie poradzą. Nigdy nie będą inni, a dzięki terapii czują się potrzebni. Niedawno mieliśmy tzw. wierszobranie. To takie spotkania, podczas których czytamy poezję, na przykład o zwierzętach. Przyjeżdżają uczniowie szkół specjalnych, podopieczni warsztatów terapeutycznych. Co prawda nie wszyscy umieją mówić, ale i tak bardzo to przeżywają, przebierają się. Mówię to wszystko, by uświadomić ludziom, że właśnie pomoc takim nierokującym osobom, które nigdy nie będą pracowały i nie założą własnych rodzin, ma naj- większy sens. Gdy oni się uśmiechają i są szczęśliwi, moje życie staje się lepsze. Nikt nie wie, po co jest cierpienie. Mnie też trudno wytłumaczyć, czego to wszystko ma nas nauczyć, co zrównoważyć. Ale wiem, że jest bardzo ważne. Nie umiem tylko jeszcze przekazać, dlaczego. Bo to w ogóle jest trudno zrozumieć, dopóki się z taką osobą nie pobędzie choćby jeden dzień. Niektórzy mówią: "Ja jestem za wrażliwy, nie dam rady".

Pani tak nie mówi, tylko pomaga.

- To niełatwe, ale dostrzegam w tych ludziach coś pięknego, czystego. Nawet jeśli brzydko wyglądają i nie potrafią sobie z niczym poradzić. Ale cóż, odkąd istnieje ludzkość, jest problem z ludźmi niepełnosprawnymi. Kiedyś ich zrzucano ze skały albo pokazywano na jarmarkach. Teraz w końcu widzi się w nich ludzi. Zresztą wszystkie koncerty z ich udziałem, które organizuję, mają to potwierdzać. Co z tego, że ktoś jest na wózku albo ma mukowiscydozę, skoro pięknie śpiewa. Ma talent, marzenia i radości, takie same jak my. Tylko trzeba mu podać rękę, bo może sam na scenę nie wejdzie.

Oczywiście wszystkich się przekonać nie da.

Zdarza się, że ktoś mnie pyta: "Czemu pani wydaje miliony na debili?". Pierwszym razem mnie zatkało, zrobiło mi się dziwnie i nic nie odpowiedziałam. Teraz różnie odpowiadam. Czasem też milczę.

A jeśli chodzi o te marzenia - pani pomaga je spełniać.

- Realizujemy np. projekt "Indeks Marzeń". Zgłaszają się do nas niepełnosprawni absolwenci szkół średnich, którzy nie mają pieniędzy na studia. Dajemy im stypendia. Gdy mają dobre wyniki w nauce, na drugi rok dostają znowu "indeks marzeń". To działania, które ludzie rozumieją, bo są prostsze niż pomoc niepełnosprawnym intelektualnie. A też dają nam dużo radości.

Podopieczni piszą pani, co się u nich dzieje?

- Tak! Właśnie dostałam wiadomość, że Daniel Zawodnik, dwukrotny laureat Festiwalu Zaczarowanej Piosenki, został szczęśliwym ojcem, a malutka Karusia Sawka została panią magister. Jakie szczęście! Janusz Świtaj, który walczył o prawo do zaprzestania uporczywej terapii i wywołał ogólnopolską dyskusję na temat eutanazji, pochwalił mi się ostatnio następnym zdanym trudnym egzaminem na psychologii. Janusz, całkowicie sparaliżowany po wypadku motocyklowym, oddychający przez respirator, od sześciu lat pracuje w mojej fundacji. Zdał maturę i studiuje psychologię. Pomaga takim jak on i jest dla nas królem życia, symbolem siły. Mawiamy: "Nie narzekaj, popatrz na Świtaja". Podziwiam go. Ja nie wiem, jak on daje radę, naprawdę.

A pani?

- Fundacja to dla mnie sama radość. Tak mówię zawsze! Choć przyznam, że czasem to wszystko przerasta mnie fizycznie. Przecież całe dnie jeżdżę po Polsce, nagrywam, spotykam się z ludźmi, gram w pięciu przedstawieniach, rozrabiam na całego. Przez całe życie torturuję ten mój biedny organizm wypadkami, nieprzespanymi nocami, stresami, więc mu się nie dziwię, że daje mi w kość. I tak go podziwiam. Szczególnie kręgosłup nie znosi tych dziesiątek godzin w samochodzie i potem się mści. Trochę mi więc brakuje sił fizycznych i martwię się, że wielu rzeczy mogę nie zdążyć zrobić.

Chyba pani trochę przesadza.

- Naprawdę zaczęłam liczyć czas. Może grać już nie muszę, bo się dość nagrałam. Od sześciu lat powinnam być na emeryturze. Ale jak tu żyć bez sceny? Szczególnie ostatnio doceniłam moją pracę. Choć to najtrudniejsza praca na świecie. Do teatru mogę uciec przed problemami codzienności, przed wszystkimi nieszczęściami. Tylko tutaj wyłączam komórkę, wyrzucam iPada, robię makijaż, przebieram się i wchodzę w mój cudowny wirtualny świat. Co prawda muszę w nim czasem mordować, biegać, podskakiwać i robić rzeczy, które mnie męczą, i wyzwalać z siebie potwornie dużo emocji, ale to dla mnie najlepszy gabinet terapeutyczny.

A jeśli ktoś nie gra? Jak ma nabrać dystansu, jeśli na co dzień zajmuje się bliskim niepełnosprawnym?

- Co ma zrobić, żeby nie zwariować? Trzeba sobie znaleźć pasję, jakąś miłość, która pochłania. Ksiądz Twardowski pisał: " A od małych rzeczy naucz się spokoju". My tak strasznie nerwowo żyjemy, biegamy z zadyszką. Trzeba zatrzymać się w ciągu dnia na chwilę, chociaż na pięć minut. Popatrzyć w niebo, uspokoić oddech. Ja na przykład wstaję o szóstej rano i chodzę sobie po ogrodzie. Dookoła jest tyle cudownych rzeczy, których nie dostrzegamy, bo wciąż pędzimy. Pomagają również zwierzęta - mam 18-letniego kota, który śpi mi na głowie i kocha mnie nad życie. Zresztą głaskanie kota jest zbawienne dla serca i układu krwionośnego. W ogóle mam w domu trzy koty. To właściwie nie jest już mój dom tylko dom koci, w którym ja mieszkam. Od Krzysia Globisza dostałam nawet taką tabliczkę: "Tu mieszka kot ze swoimi domownikami". Zbawienne są też spotkania z ludźmi.

Ważne jest, aby znaleźć pięć minut dla siebie, popatrzeć w niebo. Fot. Adam Golec / Agencja Gazeta

Ma pani wielu przyjaciół?

Mam przyjaciółkę, która jest profesorem biochemikiem. Przychodzi do mnie, robimy razem przetwory, nalewki, chociaż przecież nie mamy czasu. To nam daje ogromną siłę. Uwielbiam się też spotykać z synem, coś sobie razem gotujemy - czasem robi to lepiej ode mnie. Mam wspaniałych przyjaciół; poetów, aktorów - każda rozmowa z nimi to skarb. Lubię pójść do lasu na grzyby, lubię pływać. Zresztą jak się kocha życie i ludzi, to każdy problem nie zamienia się w tragedię. Jak mówił Twardowski: "I zapomnij, że jesteś, gdy mówisz, że kochasz."

Miłość to dla pani recepta na ciężkie przeżycia? Nawet na śmierć?

Tak. Ona nadaje sens wszystkiemu i "jest wszystkim, co istnieje". Gdy człowiek nie kocha i jest samotny, to naprawdę bardzo cierpi. Gdy się kocha, nawet najgorsze cierpienie i śmierć są łatwiejsze. Widziałam to wiele razy.

Nie czuje się pani czasem wyczerpana emocjonalnie?

Wbrew pozorom dostaję od podopiecznych fundacji bardzo dużo radości. Czuję się potrzebna. Kiedyś w programie rozmawiałam z dziewczyną na wózku, która ledwo ruszała rękami. A była cały czas uśmiechnięta i mówiła, że jest szczęśliwa. Pytam ją: "Jolka, jaki sens może mieć twoje życie?". Ona na to: "Ania, ty wiesz, jaka ja jestem ważna? Patrzysz na mnie i zdajesz sobie sprawę, jaka jesteś szczęśliwa. A beze mnie mogłabyś tego nie wiedzieć". I uśmiechała się promiennie. A we mnie coś pękło i rozpłakałam się, bo zrozumiałam, że mówi prawdę. Dziwne to było. Jola trzymała mnie za rękę i uspokajała. Była szczęśliwa, że sobie przy niej płaczę. Nauczyłam się od moich niepełnosprawnych przyjaciół rozmawiać o najtrudniejszych sprawach i nawet o śmierci mówić z uśmiechem. Nauczyłam się też od nich cieszyć każdą chwilą i tym, co mam. Dzięki nim przestałam narzekać. Są moimi najwspanialszymi nauczycielami życia i radości.

**

Wywiad ukazał się w kwartalniku "Opiekun" nr 1/2018

*

MIMO WSZYSTKO Fundacja Anny Dymnej

Dzięki środkom z odpisów 1 proc. podatku fundacja wybudowała i prowadzi nowoczesne ośrodki rehabilitacyjno-terapeutyczne dla swoich podopiecznych - osób niepełnosprawnych intelektualnie. Finansuje także pozostałe projekty, m.in. Festiwal Zaczarowanej Piosenki, Akademię Odnalezionych Nadziei i Ogólnopolskie Dni Integracji "Zwyciężać Mimo Wszystko". Od chwili powstania w 2003 r., wsparła leczenie, rehabilitację oraz edukację ponad 24000 osób chorych i niepełnosprawnych w całej Polsce. Potrzebuje Twojego wsparcia, aby działać dalej konkretnie i celowo. Przekaż 1 proc. podatku podopiecznym Fundacji Anny Dymnej "Mimo Wszystko": KRS 0000 174 486.

www.mimowszystko.org

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji