Artykuły

Gabriela Muskała: Lubię artystyczny płodozmian

- Do Warszawy pojechałam nie dlatego, że mi w Łodzi było źle. Tam był film, a ja nie chciałam grać tylko w teatrze. Większość ludzi dojeżdża z Łodzi do pracy do Warszawy. Ja odwrotnie - z Gabrielą Muskałą rozmawia Izabella Adamczewska w Gazecie Wyborczej - Łódź.

Izabella Adamczewska: Cudem udało nam się spotkać w Łodzi, bo odwołano pani próbę w Teatrze Narodowym w Warszawie i zamiast jechać od razu do stolicy, zgodziła się pani na rozmowę tuż po zajęciach, które ma pani ze studentami w Szkole Filmowej. Potem Francja... Bardzo jest pani zajęta.

Gabriela Muskała: - W weekend mam spotkanie w Pile, które odbędzie się po projekcji "Fugi". Stamtąd lecę na festiwal Les Arcs, też z "Fugą". Czeka mnie długa podróż, a jadę do Francji tylko na jeden wieczór, bo od wtorku znów mam próby w Narodowym, gdzie gram gościnnie w "Jak być kochaną" na podstawie opowiadania Kazimierza Brandysa i filmu Wojciecha Hasa. Reżyserka [Lena Frankiewicz] nie może beze mnie pracować, bo jestem w każdej scenie tego przedstawienia. Sporo się ostatnio dzieje.

Pani miejscem jest Warszawa?

- Od 16 lat. Tam mieszkam. Ale wcześniej, przez 12 lat, mieszkałam w Łodzi i to tu było moje miejsce. Tu skończyłam studia, tu się urodził mój syn, tu poszedł do przedszkola. Tu debiutowałam, w Teatrze Powszechnym...

... w "Ani z Zielonego Wzgórza".

- Anię zagrałam jeszcze jako studentka Szkoły Filmowej, na trzecim roku. Potem występowałam głównie w musicalach, komediach i farsach, chociaż była też "Antygona" i "Lekcja" Ionesco. Do Teatru Jaracza wciągnął mnie Mariusz Grzegorzek, który zaproponował mi rolę w "Agnes od Boga".

Łódź dała mi niesamowicie dużo. Jeśli chodzi o teatr - najwięcej. Pierwszoplanowe, pełnokrwiste role, współpraca ze wspaniałymi reżyserami, m.in. Walerym Fokinem, Barbarą Sass. Bardzo się tu rozwinęłam. Do Warszawy pojechałam nie dlatego, że mi w Łodzi było źle. Tam był film, a ja nie chciałam grać tylko w teatrze. Lubię artystyczny płodozmian. Większość ludzi dojeżdża z Łodzi do pracy do Warszawy. Ja odwrotnie.

Pochodzi pani z Kotliny Kłodzkiej. Tam mieszka Olga Tokarczuk. Łacińska nazwa muchomora, "Amanita Muscaria", którą podpisujecie z siostrą swoje teksty, pojawia się w "Domu dziennym, domu nocnym".

- Nie nawiązywałyśmy do książki Olgi Tokarczuk. Nasz pseudonim - Amanita Muskaria - z "k" zamiast "c" w środku, wymyśliła Monika. Była w Jakucji i dowiedziała się, że tamtejsi szamani narkotyzują się właśnie "amanitą", czyli muchomorem czerwonym. To nam pasowało i do naszego nazwiska, i do tytułu pierwszego wspólnego dramatu - "Podróży do Buenos Aires". A w Kotlinie Kłodzkiej spędziłam 21 lat życia. Wyjechałam dopiero wtedy, kiedy po dwóch latach od matury dostałam się wreszcie do szkoły filmowej.

Próbowała pani trzy razy?

- Dwa razy do Krakowa. To też bliskie mi miasto. Tam, na samym Wawelu mieszkał mój pradziadek, który był mistrzem pozłotniczym, pozłacał m.in. ołtarz Wita Stwosza. Miał pracownię na Zamku Królewskim, stąd jego wawelskie służbowe mieszkanie. Kochałam Kraków od dzieciństwa. Ale na egzaminach tam dwa razy z rzędu uznano, że na studia aktorskie mam jeszcze czas, bo wyglądam jak dziecko. Obraziłam się na Kraków i tak trafiłam do Łodzi. Teraz, z perspektywy czasu, bardzo się z tego cieszę. Gdyby stało się inaczej, może nie zagrałabym tylu wspaniałych ról, nie spotkała np. Mariusza Grzegorzka...

Scenariusz do "Fugi" to pierwszy tekst, który napisała pani sama. Poprzednie powstały we współpracy z siostrą, Moniką Muskałą.

- Bardzo długo szukałam tematu. Czekałam na taki, który rozkwitnie, w którym się zakocham. I pewnego dnia zobaczyłam w programie "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie" kobietę w moim wieku. Cierpiała na fugę dysocjacyjną. Nie wiedziała, kim jest i jak ma na imię. Do programu dodzwonił się mężczyzna. Twierdził, że jest jej sąsiadem, że ta kobieta ma na imię Maria. Jest zamężna, ma dwójkę dzieci. Kobieta była w szoku. Nie wiedziała o tym. Jak można zapomnieć własne dziecko? Co będzie, gdy ta kobieta wróci do obcego dla niej domu i obcych ludzi, żeby być dla nich żoną i matką?

W tym temacie znalazłam moje ulubione wątki: pamięci, tożsamości, rodziny, macierzyństwa. O tym piszę też z siostrą, tego tematu nie da się wyczerpać. Chyba podświadomie go przyciągam. Na wybór roli Felicji w "Jak być kochaną" w Teatrze Narodowym nie miałam przecież wpływu, a to też opowieść o pamięci. Bohaterka nie może się uwolnić od wspomnień, od tragicznej dla niej historii, która wydarzyła się w czasie wojny. Ukrywała mężczyznę, którego bardzo kochała, a który nie odwzajemniał tego uczucia. Chroniąc go, tak naprawdę go uwięziła. Teraz musi przeżyć swego rodzaju katharsis, by zbudować swoje życie na nowo, bez pamięci.

Tak samo jest w "Fudze". Nie jest istotne, co bohaterka robiła przez dwa lata, zanim została rozpoznana i powróciła do domu. Ważne, że utrata pamięci przygotowuje ją do odejścia, umożliwia nowe otwarcie.

- Bardzo ciekawe odczytała pani ten film. Każdy czyta go trochę inaczej. To mi się bardzo podoba. Nie lubię filmów, które dają gotowe odpowiedzi, tylko takie, które zadają pytania. Tak też tworzyłam swój scenariusz, przez co "Fuga" daje widzom ogromne pole do interpretacji, do odnalezienia siebie w tym filmie.

O zapominaniu jest też "Podróż do Buenos Aires", pierwsza sztuka, którą napisała pani z siostrą w 2001 r.

- Tam inspirowałyśmy się monologami naszej babci, która chorowała na alzheimera. I okazało się, że temat pamięci to studnia bez dna.

W "Fudze" tematem jest inne zaburzenie - fuga dysocjacyjna. To rodzaj amnezji, jaka pojawia się niejako na życzenie człowieka, który swojej rzeczywistości nie akceptuje, czuje się w niej uwięziony. Mózg resetuje mu pamięć autobiograficzną. Często całkowicie zmienia mu także osobowość. Ci ludzie nie chcą sobie przypomnieć swojego dawnego życia, mają trudności z powrotem do dawnych relacji. Tak samo jest z Alicją. To reakcja obronna organizmu.

Kłopotliwa pamięć, wyparcie - to też wielkie tematy literatury austriackiej, w której specjalizuje się pani siostra.

- Austriacy mają dodatkowo potrzebę rozliczenia z Anschlussem. Współpracowali z Hitlerem, ale to wyparli i po wojnie przedstawiali się jako jego ofiary. Przypomina mi się słynna historia ze sztuką Bernharda "Plac Bohaterów". Na tym placu w 1938 r. przyjmowano Hitlera kwiatami i wiwatami. A kiedy w 1988 r. spektakl Bernharda w reż. Clausa Peymanna miał prapremierę w Burgtheater, chłopi wylewali przed teatrem gnój i krzyczeli, że to hańba tak kalać własne gniazdo. Tradycja zapominania jest tam mocna. U nas chyba też.

U nas problemem nie jest chyba wyparcie, raczej interpretacja. Szkoda, że nie zagrała pani w "Placu Bohaterów" w Teatrze Jaracza.

- Nie zaproponowano mi roli w tym spektaklu. Ale widziałam kolegów, są wspaniali!

Ostatnie pani role w Jaraczu to role w "Ich czworo" i "Wassie Żeleznowej".

- Uwielbiam "Ich czworo", piąty sezon już gramy tę tragikomedię. Bardzo żałuję, że nie wyjdę już na scenę Jaracza jako Wassa Gorkiego w reż. Leny Frankiewicz. Po kilkunastu spektaklach przedstawienie zostało zlikwidowane i nikt nas o tym nie zawiadomił. Kiedy zapytałam ostatnio, czy będziemy jeszcze to grać, dowiedziałam się, że scenografia została już pocięta. Takie sytuacje są dla aktora zawsze bardzo przykre. W każdą rolę wkładamy mnóstwo pracy, emocji, energii. Człowiek chciałby się pożegnać z rolą, powiedzieć widzowi, że to ostatni spektakl.

Film ma przewagę, zostaje na zawsze.

- Tak, choć zmieniają się ludzie i zmieniają się czasy. Pięknie ktoś ostatnio powiedział o jakimś filmie: "widzę go trzeci raz. Dziś zagrali najlepiej". Nasz stan ducha wpływa na odbiór. Zdarza się, że film straszliwie nam się podoba, a kiedy po latach oglądamy go ponownie, sami się tamtemu entuzjazmowi dziwimy. Nie rozumiem aktorek, które sobie poprawiają urodę, przecież ich młodość na zawsze zostaje na ekranie!

Ma pani szczęście, że reżyserzy pani nie szufladkują.

- Świetnie to pokazuje mój ostatni sezon. Weronika Porankowska w "Siedmiu uczuciach" i Kinga/Alicja w "Fudze" to skrajnie różne postaci. Ale myślę, że jest coś, co je łączy. Weronika Porankowska to modelowy przykład straumatyzowanej dziewczynki, która w przyszłości mogłaby dostać fugi dysocjacyjnej. Może Kinga/Alicja w dzieciństwie wyglądała jak ona?

Jak się pracowało z Markiem Koterskim?

- Cudownie! Zawsze marzyłam o pracy z nim. Uwielbiam jego poczucie absurdu, jego specyficzny humor. Koterski rozdaje aktorom biografie postaci, od ich urodzenia do momentu, w którym pojawiają się na ekranie. Większości tych informacji w ogóle nie ma potem w filmie, ale dla aktora to bezcenna pomoc. Na planie "7 uczuć" powiedział nam: "Nie chcę, żebyście grali dzieci, chcę, żebyście nimi byli". I byliśmy dziećmi. To było niesamowicie wyzwalające! Koterski długo wybiera sobie aktorów. Dobrze wie, że 50 proc. postaci to osobowość aktora, z którą przychodzi na plan. Druga połowa to to, co aktor wypracuje z reżyserem.

Była pani podobna do Weroniki-prymuski?

- Nie, w ogóle nie byłam kujonką. Ale mam taką trochę upierdliwą cechę, że w pracy nie odpuszczam, wszystko, co robię, robię przynajmniej na 100 proc. Z tego swojego perfekcjonizmu czerpałam. Ale też rola Weronki była świetnie przez Marka napisana i bardzo inspirująca. Wszystko w niej było - i niewinność, i spontaniczność, ale też niszcząca presja jej Ojca. To z tej presji, z tego ciśnienia pt. "Albo piątki, albo śmierć" zbudowałam Weronkę.

Dużo pani daje od siebie interpretacyjnie.

- Lubię słuchać reżysera, ale uwielbiam też dawać, proponować. Kiedy spotkałam się z Mariuszem Grzegorzkiem przy "Posprzątanym", zapytałam, czy na studia reżyserskie do Szkoły Filmowej przyjmują czterdziestolatków. Zapytał, po co mi to. Wkurzyłam się, bo myślałam, że widzi we mnie wyłącznie aktorkę. Ale jemu chodziło o to, że po tylu latach grania wiem o reżyserii więcej niż studenci, którzy kończą ten kierunek. Po tej rozmowie odważyłam się reżyserować. W Teatrze Ludowym w Krakowie rok temu wyreżyserowałam spektakl o Nowej Hucie, który napisałyśmy z moją siostrą według improwizacji aktorów. Tam też tematem jest pamięć i tożsamość! Tożsamość tego miejsca. Głównym bohaterem jest pomnik Lenina, który wraca do Nowej Huty i cierpi na zanik pamięci...

Do Szkoły Filmowej wróciła pani jako wykładowca.

- Łódź cały czas mnie uwodzi i przyciąga.

Tak naprawdę studiowałam dwa lata, już na trzecim miałam indywidualny tok studiów, bo grałam. Mój czas w szkole nie był przesadnie szczęśliwy. Zawodowo się rozwijałam, ale towarzysko nie, chyba byłam emocjonalnie niegotowa. Z małej wsi przyjechałam do dużego miasta, wszystko mnie przytłaczało. Najlepiej czułam się na scenie. Kiedy po latach dostałam propozycję pracy w Szkole Filmowej, zastanawiałam się, jak dziś pracują młodzi ludzie czy oprócz szybkiej kariery filmowej są zainteresowani aktorstwem jako sztuką. Ale moje obawy były niepotrzebne. To cudowni młodzi artyści. Niezwykłe, poszukujące osobowości. Mają w sobie pasję, są ciekawi i pokorni wobec zawodu. Inspirują.

Przez pięć lat prowadziłam z siostrą zajęcia z improwizacji. Teraz mam zajęcia łączone, dla drugiego roku aktorskiego i scenariopisarstwa oraz trzeciego reżyserii. Pracujemy nad reportażem. W tym roku - sądowym. Zaczynamy od czytania książek.

Na przykład "Sprawy Gorgonowej" Łazarewicza?

- Tak, robimy też sceny ze sprawy Gorgonowej. Korzystamy też m.in. z "Laleczek skazańców", "Ja, Olga Hepnarova", reportaży Justyny Kopińskiej. Od paru lat jestem fanką reportaży. Nie przyjeżdżam do Łodzi nauczać, nie lubię mentorstwa. Dzielę się ze studentami swoim doświadczeniem, ale daję im wolność wyboru, namawiam do walki o swoją niezależność. Powtarzam: nie siedźcie na swoim podwórku, nie czekajcie. Próbujcie sami coś wyreżyserować, napisać. Nie czekajcie na gotową scenę i wskazówki, proponujcie. Zawsze warto się znaleźć po drugiej stronie. Na moich zajęciach scenarzyści również wchodzą na scenę i grają. A aktorzy próbują reżyserować swoje sceny.

Pisze pani coś teraz?

- Nie mam na to czasu. Promuję "Fugę" w Polsce i za granicą, próbuję gościnie w Teatrze Narodowym, gram i wykładam w Łodzi, skończyłam zdjęcia do nowego sześcioodcinkowego serialu, który będzie można zobaczyć pod koniec lutego w TVN. Tematem "Szóstki" są przeszczepy nerek, ale to oczywiście pretekst do opowiedzenia o relacjach, ludziach, związkach. Ale w głowie kiełkuje już nowy pomysł na film. Póki co nie opowiem jaki, żeby nie zapeszyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji