Artykuły

Wygrany zakład o przegraną wojnę

Tekst pisałem na przełomie lat 1944/45, w niewoli, po powstaniu warszawskim. Wieczorami, po dniu przepracowanym w kamieniołomie lub kopalni manganu, po apelu byliśmy wolni. Siedzieliśmy wokół stołów w naszych "sztubach" i zajmowaliśmy się, czym kto chciał i na co miał ochotę. Niektórzy jedli na kolację resztki chleba, który pozostał z dziennej racji, inni sięgali do "amerykańskich" paczek, wielu kręciło neskę zmieszaną z odrobiną cukru i paroma kroplami wody, ucierając ją na słodki krem, który później wylizywali jak najdłużej wyjmując po odrobinie łyżeczką. Jeszcze inni naprawiali upraną w umywalni bieliznę. Gazu kopalnia dostarczała sporo, było więc ciepło. Siedzieliśmy w spodniach tylko i koszuli, czasem nawet rozebrani do połowy. Bywało, ze czytałem kolegom ustęp z "Dysku Olimpijskiego" Parandowskiego. Z Genewy bowiem nadsyłano dla jeńców wszelkich narodowości osobne wydawnictwa. Czasem, kiedy udało mi się zdobyć strzęp papieru, spisywałem z pamięci wiersze, które popełniłem w dawnych latach i nadal popełniałem w niewoli. Drzwi "sztub" musiały być otwarte (w nocy również) na korytarz baraku. Wartownicy od czasu do czasu rzucali okiem do środka i lustrowali wnętrze. Pewnego razu wszedł sam feldfebel, nasz dowódca niemiecki, służbista wielki. Wstaliśmy. Feldfebel milcząc obszedł stół, każdemu zaglądając w ręce. Wyjął mi z ręki strzęp papieru, obejrzał w świetle i zapytał- "A to co?" "Wiersze" - powiedziałem zgodnie z prawdą. Oddał kartkę i bez słowa wyszedł. W dwa dni później przyszedł znowu. Bez słowa rzucił na stół szaroniebieski zeszyt szkolny z białą naklejką. Odtąd często spisywałem z pamięci wiersze, a na odwrocie stron (bo oszczędzałem papier) zacząłem układać dziennik ostatnich dni przed wybuchem wojny i odyseję ze Lwowa w stronę Karpat. Ani mój brat, ani ja nie mieliśmy za sobą podchorążówki, ani w ogolę odbytej służby, tylko tzw. przysposobienie wojskowe. Nikt nie chciał więc przyjąć nas do wojska, choć zgłosiliśmy się na ochotnika. Kiedy Niemcy podeszli do Lwowa, ruszyliśmy w drogę, zmierzając ku Słobodzie Rungurskiej, gdzie u Stanisława Vincenza przebywał mój ubóstwiany profesor Jerzy Stempowski. W czerwcu, kiedy się z mm żegnałem, powiedział od niechcenia, żebym "w razie czego" w tę Słobodę celował. Miejsce znaliśmy, bo odwiedziliśmy w dzieciństwie z rodzicami Vincenzów. Razem z nimi oglądaliśmy wtedy szyby naftowe pana Vincenza, gdzie uruchamiano świdry starodawnym sposobem. Poszliśmy więc licząc na przyłączenie się po drodze do wojska albo na przejście granicy pod wodzą czy za wskazówkami pana Jerzego. O tym więc pisałem w zeszycie feldfebla i chciałem dzień po dniu opisać całe sześć lat okupacji. Ale w kwietniu wojna się skończyła. Wsadziłem więc zeszyt do kieszeni i ruszyłem w drogę. W lecie tegoż roku 1945 znalazłem się w Łodzi. W stołówce literatów zaprzyjaźniłem się z Adolfem Rudnickim i pewnego dnia pokazałem mu zeszyt z wierszami. Po kilku dniach zwrócił mi go mówiąc: "Wiersze mnie nie interesują, ale proza jest dość ciekawa. Niech mi pan to da dla Kuźnicy". "Kuźnica" część wspomnień wydrukowała. Są, jak czytelnik stwierdzi, utrzymane z rozmysłu w stylu infantylno-obiektywnym. Tak jak to wtedy, w roku 1939, jako chłopak dwudziestodwuletni rzeczy widziałem. To obudziło czujność nieznanych mi bliżej opiekunów "Kuźnicy": "burżuazyjny obiektywizm", "brak kręgosłupa ideologicznego". Adolf rozłożył ręce i oddał mi resztę tekstu, który kończył się wejściem Rosji Sowieckiej do akcji. Zrozumiałem, ze nie ma sensu pisać dalej. "Może pan przecież reżyserować" - pocieszył mnie Jastrun przy obiedzie w Klubie Pickwicka, gdzie spotykali się wszyscy - "Po co to panu?" Rzeczywiście. Po co? e.a.

W czerwcu założyłem się z Jurkiem, ze będzie wojna. Nie znaczy to jednak, żebym naprawdę tak myślał. Jurek był jednym z nielicznych, którzy twierdzili, że jedyna możliwa wojna, to wojna interwencyjna przeciw Sowietom Jurek wierzył w to, co mówił, ale się omylił. Ja nie wierzyłem, ale się nie omyliłem.

W lipcu napisałem do mego przyjaciela Morcia, który będąc z natury człowiekiem ostrożnym, jeszcze na wiosnę wyjechał do Ameryki - że kiedy się słucha niemieckiego radia, to po prostu chciałoby się, żeby już była wojna. Nie znaczy to jednak, żebym naprawdę chciał. Wiedziałem nawet, ze napisałem dość głupio, ale, jak to bywa, nie chciało mi się kreślić ani przepisywać.

Będzie wojna po żniwach

Tymczasem wszyscy zachowywali się podobnie jak ja. Twierdzili, że na pewno będzie wojna i to po żniwach. Rozmawiano o tym spokojnym tonem pewności, jakby chodziło o dobry urodzaj gruszek w połowie września. Ten ton i ten termin (akurat w połowie września) sprawiały, że w gruncie rzeczy nie brałem całej historii zbyt serio. Ochoty na wojenkę nie miałem, a inni chyba także nie mieli.

Jednakże niepopularny Beck wyrósł w ciągu nocy (nawiasem mówiąc majowej) na bohatera narodowego. Wszyscy podziwiali jego geniusz dyplomatyczny i jego wspaniałą mowę. Reżyser W. powiedział nawet, że Beck nigdy nie mógłby tak przemawiać, gdybyśmy w naszej historii nie mieli Mickiewicza i Słowackiego. Zapewne dużo w tym słuszności.

Rósł więc Beck, z lewa i z prawa przyjmując rozgrzeszenia, a z nim razem powiększał swoją popularność Hemar, który go wysławiał w kabaretowych numerach, a wykpiwał Hitlera, ku wielkiemu zadowoleniu publiczności warszawskiej. W kinach ludzie wstawali i klaskali, kiedy na ekranie pojawił się kawałek armaty albo munduru i tylko korporanci krzyczeli wtedy "Cicho, żydy" - rezygnując z aspiracji mocarstwowych na rzecz silniejszej namiętności.

Kilka razy jechałem pociągiem. Rozmawiano zawsze tak samo, z małymi odmianami. Nie wnosząc niczego nowego, brałem udział w tych rozmowach o "bombowcach dziennych i nocnych", o podroży Kasprzyckiego do Paryża (bardzo zdolny człowiek, tylko ta aktorka...), o Hitlerze (wielki człowiek, co tu mówić), o artylerii przeciwlotniczej, o żniwach, o tym, co by było, gdyby żył Marszałek, o wizycie generała Ironside. Pewien Żyd cynicznie i wbrew opinii powszechnej twierdził, ze Ironside nazwał polską armię przedpotopową - za co o mało nie wyrzucili go z przedziału (Żyda). A potem znowu o żniwach. Szczególnie dobrze pamiętam młodego człowieka w jasnym garniturze, który z wielką pewnością twierdził, że wojnę wygrają narody "biologicznie młode", między innymi i my, a przegrają stare, między innymi Anglia i Francja. Zdumiał mnie ten młody człowiek, dziś już nie zdumiewa, spotykam go bowiem często. Częściej niż przed wojną (widocznie dodane już w Łodzi).

W czerwcu ojciec napisał mi, żebym nie tracił czasu na szukanie engagement (skończyłem właśnie szkołę reżyserską), bo i tak czeka mnie chwilowo co innego.

Mimo to traciłem czas na szukanie zajęcia.

Z początkiem lipca mieliśmy bankiet razem z profesorami (z okazji dyplomów). Pan naczelnik Zawistowski powiedział przy winie, że na nasze szczęście "ten genialny wariat" kłóci się z Rosją i dlatego nic nam nie będzie. Wysocy urzędnicy ministerialni muszą wiedzieć - pomyślałem sobie - tym bardziej szukałem engagement. Nie przyszło mi wtedy do głowy: "Nie taki może genialny, a przede wszystkim nie taki wariat".

Umówiłem się z Schillerem w kawiarni na placu Teatralnym. Był bardzo pesymistycznie usposobiony i mówił o Chamberlainie "ten stary bałwan" - przewidując, że nie uchroni świata od wojny. Potem przyszła pani Tacjanna Wysocka. Syn jej był w wojsku, nie przyczyniła się więc do rozproszenia ponurego nastroju. Rozmawialiśmy o tym, że nie wszystkie bomby trafiają i jakie jest prawdopodobieństwo, ze bomba spadnie na plac Teatralny, jeżeli lotnik celuje w dworzec. (Możliwości celowania w plac Teatralny nie wzięliśmy pod uwagę). Wreszcie Schiller mówił, że Polska jest zapadłą prowincją Europy, ale Polacy tego nie rozumieją.

Chmura w kształcie węża

Wobec tego znów zacząłem trochę wierzyć w wojnę i pojechałem na wakacje, zwłaszcza ze załatwiłem, co mogłem.

Jeszcze przedtem przechodziłem z Jurkiem Wierzbową i policjant kazał mu zapłacić karę, bo nie szedł między gwoździami. Jurek zaczął się stawiać, rozwścieczył nieco policjanta, ale w końcu pokazał legitymację (książeczkę wojskową), bo w gruncie rzeczy jest legalistą, chociaż się do tego nie przyznaje. Patrzymy, a tu policjantowi zmienia się twarz, grzecznie szurga nogą, salutuje i mówi: "Bardzo pana porucznika (rezerwy) przepraszam. Pan porucznik nie będzie miał do mnie pretensji?". Jurek odebrał legitymację, wymamrotał parę słów i odszedł z trochę triumfującym, a trochę głupim uśmieszkiem.

Zorientowałem się wtedy, że coś jest nie w porządku, jeżeli szacunek, który się koncentrował w Polsce na pułkownikach, doszedł już do podporuczników (rezerwy). Ale prędko o tym wypadku zapomniałem.

Podczas wakacji, na wsi, tylko brzeżkiem świadomości pamiętałem o groźbie wojny. Nie wiem, co wtedy w Polsce mówiono o tym, bo miałem ciekawsze zajęcia.

Szóstego sierpnia słuchałem w radio mowy Rydza. "Niech nikt nie sądzi, że jego miłość ojczyzny większa jest od naszej". Pomimo przerwy wakacyjnej powszechne ogłupienie poczyniło w moim umyśle takie postępy, ze słuchałem tej mowy z pewnym uznaniem. Wołałem zapomnieć o powszechnie znanej i uznanej słabości umysłu człowieka, znajdującego się na drugim końcu tego potopu fal elektromagnetycznych.

Ciekawa rzecz, w owym czasie, zarówno jak ja, przeważająca część tak zwanej postępowej inteligencji, wychowanej w nienawiści do wojny, na ten jeden raz jeszcze zrezygnowała ze swoich zasad. Mogę powiedzieć na moje usprawiedliwienie, ze bardzo prędko powróciłem do nich. Jednak jeszcze dzisiaj znajduję się w nader nielicznym towarzystwie.

Jeszcze dzisiaj nie wiem, jak sobie tę wojnę wyobrażaliśmy poza tym, że na końcu Niemcy będą rozbite. Rozmawiałem wprawdzie z niejednym, który przewidywał naszą klęskę. Ale było to już we wrześniu.

Liczyliśmy na to, zdaje się, ze zatrzymamy Niemców bodaj na linii Wisły (Prusy Wschodnie oczyścimy rzecz jasna z miejsca), a tymczasem, czyli do kilku miesięcy, Francja i Anglia zrobią swoje. Takie były myśli niewtajemniczonych, a rożne zdarzenia dodawały im otuchy, jeżeli chcieli być otuchy pełni. Np. w Gdyni pokazały się podobno niemieckie samoloty nad portem i nasza świetna artyleria przeciwlotnicza w parę minut wszystkie zestrzeliła. Jeszcze w kwietniu rozeszła się pogłoska, ze na dworzec w Zbąszyniu wjechała niemiecka pancerka (!), ale my "otworzyliśmy ogień" i pancerka wycofała się z "wielkimi stratami". Jadłem w tym czasie obiad u Horzycy, który powiedział: "Doskonale. Dostali nauczkę. Teraz widzą, że z nami nie jest tak łatwo". Bardziej wtajemniczeni twierdzą, że pancerka była z cieniutkiej blachy, nieledwie kartonu, i że Niemcy w ogóle tylko takich używają. Z początkiem sierpnia przyjechał na wieś do Sławska Jerzy Lerski, mój przyjaciel i rywal z gimnazjum, a teraz podporucznik artylerii przeciwlotniczej. Ojciec dyskutował z nim o armatach i jako stary artylerzysta stwierdził z satysfakcją, że w zasadzie armaty pozostały armatami.

Dziesiątego sierpnia odprowadziłem moją ukochaną, która wyjeżdżała do Warszawy. Wysiadłem w Stryju, żeby spotkać się z Horzycą (engagement), oraz fryzjerem (strzyżenie). Horzyca nie wniósł niczego nowego, natomiast fryzjer twierdził, że będzie wojna. Opierał swoje twierdzenie na dziwnym zjawisku, które i ja obserwowałem. Z wielkiej wysokości aż do poziomu może ośmiuset metrów spuszczała się chmura w kształcie węża, barwy brudnożółtej i przechodziła na końcu w gruszkowaty balonik. Cały obraz na tle doskonale błękitnego nieba. Ludzie gromadzili się na ulicach i dyskutowali. Potem padał deszcz.

Wieczorem wracałem do Sławska na pomoście ostatniego wagonu. Tor trzaskał pod kołami. Pomiędzy dwoma lasami z lewej i prawej, wysoko nad pociągiem przesuwał się korytarz znowu pogodnego nieba. Postanowiłem zapamiętać tę chwilę, w której miałem pewność, ze jeden etap życia kończy się nieodwołalnie. Pamiętam ją.

Około dwudziestego ojciec wrócił z Paryża, dokąd jeździł w jakiejś sprawie. Nie chciał nas zostawić samych w razie wojny, a ponadto pomimo wieku bardzo poważnie odnosił się do swojego udziału w nadchodzących wydarzeniach. Po obiedzie chętnie zastanawiał się nad tym, czy nadaje się jeszcze do artylerii. Moje nieśmiałe insynuacje, że pewnie będzie w sądownictwie wojskowym, wyprowadzały go z równowagi.

Przez ostatnie kilka dni sierpnia starałem się nie myśleć o wojnie, jak nie staramy się myśleć o czekającej nas nieuchronnie wizycie u dentysty. Namówiłem znajomą, która studiowała w Szwecji, żeby jechała przez Niemcy - i rzeczywiście powiodło jej się. Poza tym byłem na diecie, bo bolała mnie wątroba i kłuła przy każdym szybkim kroku. Udawałem przed sobą, ze lada dzień jadę do Warszawy. Tymczasem poszliśmy z matką i wujciem Milem, który właśnie przychodził do siebie po ciężkim ataku anginy pectons, do parku Stryjskiego. Była przepiękna pogoda i wskutek tego znajdowaliśmy się w optymistycznym nastroju. Jestem zawsze przeciwnikiem śmierci i katastrof, kiedy świeci słonce, a to, ze katastrofy i śmierci zbyt często się zdarzają, uważam za jeden więcej dowód nieporządku w przyrodzie. Wujcio majaczył trochę o tym, że wojna rozejdzie się po kościach i na skutek odprężenia psychicznego ludzie zaczną śmiało wydawać pieniądze, po czym nadejdzie era niebywałego rozkwitu gospodarczego. Słuchałem bez niechęci. Wróciliśmy tramwajem. Na tarasie kawiarni George'a siedział ojciec z kilkoma aktorami. Kiwnął na mnie i powiedział, ze mobilizacja jest ogłoszona. Uczułem niemiłe łaskotanie w żołądku. Tym bardziej jednak uczepiłem się myśli, że wojna w ostatniej chwili zostanie odwołana. Nie odwiodły mnie od tego plakaty, które zakwitły we wszystkich wolnych miejscach w dwie godziny później.

Chorzy ludzie nie lubią pogrzebów

Po paru godzinach przyzwyczaiłem się do nowej sytuacji. Ryś gotował się przyjemnie podniecony na radosną przygodę. Oczy mu błyszczały, był równocześnie w domu, na ulicy i u kolegów. Przypuszczam, że radowała go perspektywa przerwy w nauce. Ojciec był poważny, ale też ożywiony. Podziwiałem ich odwagę, bo mimo wszystko okres ten przypominał mi najbardziej dzień przed operacją ślepej kiszki, sprzed dwóch lat. Nigdy ów dzień nie stał mi tak żywo w pamięci, jak wtedy.

Nazajutrz poszliśmy z Rysiem do kina Apollo na wojenny film amerykański. Grała sławna para tancerzy Ginger Rogers i Fred Astaire, ale wcale, czy też prawie wcale, nie tańczyli. Fred był lotnikiem i rzucał przez dziurę (!) w podłodze samolotu malutkie bombki na Niemców, potem zginął w wypadku, a Ginger Rogers płakała.

Widziałem, że na placu Halickim stoi tłum i śpiewa "Boże coś Polskę". Nie zatrzymałem się, bo odczuwałem w tym coś katastrofalnego. Chorzy ludzie nie lubią pogrzebów.

Na Halickiej spotkaliśmy Jerzyka. Na drugi dzień wyjeżdżał do pułku. Pytałem go, czy Lwów może być bombardowany, ale odpowiedział mi - z fachowym uśmiechem, że to tak daleko od Niemców. A potem rycząc ze śmiechu opowiadał, ze Staś pojechał już dziś i martwił się tylko, o będzie, jeżeli jego koń się z...ra podczas defilady na Unter dem Linden. Pożegnaliśmy się.

Na trzeci dzień po ogłoszeniu mobilizacji, przez Akademicką szło wojsko. Odchodziła lwowska czterdziestka. Szli piechotą, obładowani i spoceni, jakby wojowali już od pół roku. Wołali o wodę, choć koszary, z których wyszli, odległe były o piętnaście minut marszu.

Pod "domem Sprechera" grupa studentów skandowała rytmicznie "Do-wi- dze-nia w Ber-li-nie!"

Ojciec dał mi pieniędzy na papierosy. Wszyscy stali na balkonie, a ja rozdawałem papierosy żołnierzom na ulicy. W głowie miałem strzępy setek podobnych sytuacji z kina i lektury. Czułem się jak idiota, ale chyba nikt tego nie zauważył. Zwłaszcza żołnierze, którym rzeczywiście zależało na papierosach. To mnie dziwiło, bo przecież papierosów było jeszcze dużo. Zauważyłem kolegę z gimnazjum. Jako oficer jechał konno i salutował szablą.

Wieczorem studenci przeciągali ściemnioną ulicą śpiewając:

"My Hitlera na szubienicę,

Na szubienicę,

Na szubienicę!"

Była to ad hoc skonstruowana przeróbka piosenki, w której Hitler zajął miejsce Żydów.

W piątek zbudziłem się wcześniej niż zwykle. O siódmej. Przez uchylone drzwi jadalni widać było resztę rodziny rozebraną, w piżamach na środku pokoju. Uświadomiłem sobie, że zbudził mnie głośnik, który powtarzał monotonnym głosem litery i liczby, kończące się słowem "przeszedł". Słowo było złowróżbne. Nie wiedziałem, co oznacza, ale ścisnęło mi serce. Zrozumiałem, że wojna wybuchła i już jej nic nie cofnie. Wsadziłem głowę pod poduszkę, próbowałem wyrzucić wojnę z głowy i spać jeszcze chwilę, jak gdyby trwał pokój. Nie udało się. Poszliśmy z Rysiem na miasto, żeby kupić coś dla Bizia, który został w czwartek zmobilizowany. Na ulicach był ruch, wszyscy kupowali. Dostałem ładną manierkę u Propsta po normalnej cenie. Uspokoiłem się trochę i wmawiałem w siebie, że wojna może się skończyć do dwóch, trzech tygodni dzięki interwencji innych państw. Potem byliśmy u Zaleskiego na kawie. Siedzieli wszyscy znajomi, jak zawsze. W pewnej chwili dały się słyszeć motory samolotów. Przez okno wystawowe, nad dachami, błyszczały przez mgnienie oka maszyny w stromym locie, jak srebrne monety. Niektórzy słyszeli wybuchy, my nie. Ja zawsze przewidywałem i obawiałem się bombardowania - więc słyszałem. Ryś i Hela, żona Bizia, śmieli się ze mnie. "To ćwiczenia". Po obiedzie wiadomo już było, ze Niemcy zrzucili bomby koło dworca. Trafili w tramwaj, w kamienicę. Przejeżdżały taksówki z trupami i rannymi w środku i na dachach. Niektórzy jeździli oglądać rozprutą kamienicę. Namawiał ktoś i mnie, ale nie miałem odwagi.

Nastrój jak podczas próbnych alarmów

Na drugi dzień zbudziły nas wczesnym rankiem syreny. Zeszliśmy do piwnicy. Zabrałem ze sobą "Żywoty pan swawolnych" i próbowałem czytać. Udawało mi się poza chwilami, kiedy motory warczały prosto nad głową. Słyszeliśmy kilka wybuchów - potem odwołanie. Pomyślałem z ulgą: "A więc to jest nalot. Nic więcej. Straszne, ale jeszcze do zniesienia."

Wieczorem rozeszła się wiadomość o tym, ze Francja wypowiedziała wojnę Niemcom. Na Długosza tłum śpiewał bez słów "Marsyliankę", a poseł stał w oświetlonych od wnętrza drzwiach swojej willi. W mundurze i okrągłej, sztywnej czapce wyglądał jak Gary Cooper w filmie "Maroko". Serce moje zalewał słodki entuzjazm, tym bardziej, że Niemcy po ciemku nie bombardowali i czułem się zupełnie bezpiecznie. Wracałem zaciemnionymi ulicami, podczas księżycowej ciepłej nocy. Ludzie wyroili się na ulice. Był nastrój jak podczas próbnych alarmów w Warszawie.

Na drugi dzień padał deszcz. Mgła i niskie chmury zasłaniały niebo. Niemcy nie przylecieli. Około dziesiątej głośnik przy ul. Akademickiej, naprzeciwko domu, zaczął ryczeć "God save the King" - wybiegłem. Staliśmy z odkrytymi głowami wokół czarnego potworka. Deszcz i łzy spływały po twarzach. Potem poszliśmy pod poselstwo. Szliśmy szybko, w dużym tłumie. Wątroba kłuła mnie za każdym krokiem. Śpiewaliśmy. Przemawiał poseł po angielsku, a pan Wixel stał obok niego i powtarzał wszystko po polsku. Ktoś krzyknął ni stąd, ni zowąd "Niech żyje król Jerzy!" Wszyscy zaczęli się śmiać.

Wieczorem na balkonie ojciec powiedział, ze cokolwiek się stanie, to jednak my pierwsi porwaliśmy się na Niemców. Tak skończył się przyjemny dzień, pierwszy i ostatni, w którym nie było nalotów.

Potem życie uregulowało się na tydzień. Około piątej nalot - potem jeszcze do łóżka (zdenerwowanie nie daje spać), o siódmej drugi nalot. Trzeci i czwarty - około południa - zastaje mnie zwykle na czarnej u Zaleskiego. Po południu często tylko jeden nalot. Właściwie szkód bardzo mało. W śródmieście nie rzucają. Ale człowiek nie ma jeszcze żadnej skali ocen w tych sprawach i boi się zawsze tak samo.

Nie wierzę już w bardzo szybki koniec wojny. Piszę listy do Xeni, że przyjedzie do mnie tam, gdzie będą mnie szkolić i żyję tą myślą. Zgłosiliśmy się z Rysiem na ulicę Boularda do Związku Oficerów Rezerwy, który rejestruje i zatrudnia chętnych do pomocy wojsku. Nic z tego. Skończyło się na wypełnieniu rubryk.

Na ulicy spotkałem matkę Jerzyka. Jest straszliwie zdenerwowana. Jerzyk już w polu, a mąż (podpułkownik) lada chwila jedzie ze szpitalem. Podszedł do nas znajomy, emerytowany porucznik, którego suczka jest żoną naszego Dżokusia. W ferworze krzyczy, że wszyscy idą na front, tylko Żydzi zostali. (No i on też.) Pani Sołtysikowa powiedziała: "Co pan plecie, przecież widzi pan, ze prawie nikogo nie biorą." "No tak - odpowiedział - a jednak." Na ulicach i w kawiarniach coraz więcej znajomych z Krakowa i Warszawy. Przewijają się i znikają. Aktorka Nakoneczna trzy dni spaceruje z elegancką maską gazową na ramieniu i też przemija. Kraków podobno wzięty. Wierzymy wszyscy w linię Wisły. Nie wierzymy komunikatom niemieckim. Niemcy twierdzą, że panują w powietrzu. Wzruszamy ramionami.

Słuchamy z napięciem instrukcji pułkownika Umiastowskiego: "Nie zrażajcie się przewagą przeciwnika. Czołgi i auta pancerne są ślepe z boku. (?) Strzelajcie w otwory strzelnicze. Odpryski kul demoralizują, a czasem nawet zabijają przeciwnika." To brzmiało groźnie.

Długa kłopotliwa chwila

Przez trzy dni jakby nic się nie zmieniło na froncie. W sobotę wieczorem byliśmy z rodzicami na kolacji u George'a. Mnóstwo ludzi. Nie ma orkiestry, tylko głośnik ryczy. W kącie siedzą dwaj lotnicy w eleganckich mundurach. Mamusia przypuszcza, że to angielska pomoc. W każdym razie są śmiertelnie zmęczeni i wieją także na południowy zachód. Zresztą polskich lotników, nie wiadomo czemu, zawsze pełno u George'a. W pewnej chwili koło stolika przechodzi Hemar. Tuwim wczoraj przejeżdżał przez Lwów. Naraz muzyka się urywa. "Generał Michał Tokarzewski-Karaszewicz na czele brygady kawalerii wtargnął w Prusy Wschodnie na głębokość sześciu kilometrów." Wszyscy wstają i klaszczą jak w teatrze, tylko z większą egzaltacją. My także.

Nazajutrz taksówek już nie ma. Przynajmniej po cenie osiągalnej dla zwykłego, nawet dość zamożnego śmiertelnika. Podobno Niemcy podchodzą pod Przemyśl. Uważamy to za nonsens.

Stryjek z Przemyśla uciekł już dwa dni temu z rodziną do Zaleszczyk, a może dalej. My sądziliśmy, że nie mamy prawa i czekaliśmy wciąż na powołanie, które nie nadeszło. Tym razem jednak odważyłem się wspomnieć o ucieczce. Z początku nikt nie odpowiedział, Rysiek nawet wzruszył ramionami. Ojciec spojrzał z troską na matkę, a potem bąknął, że i tak aut już nie ma, a piechotą...

W poniedziałek już bez rozmów, było jasne, że "wychodzimy z miasta". Przemyśl jednak mają Niemcy.

Pożyczyłem plecak od pani Sołtysikowej. Rodzice zostają, bo dla matki wędrówka piechotą nie wchodzi w rachubę, a ojciec nawet nie dopuszcza dyskusji nad możliwością pójścia bez niej. Idzie za to, jako trzeci, Franek, starszy towarzysz wielu wakacji sławczańskich.

Ojciec dał nam po tysiącu złotych i kilka złotych dolarów. Schowaliśmy je w dwóch woreczkach na szyi. Dał nam też swój rewolwer. Do obiadu wypiliśmy flaszkę wina i nie schodziliśmy na dół, nawet kiedy Niemcy rzucali bomby. Oczy mnie piekły z niewyspania, a nogi uginały się od przebiegania niezliczonych pięter. Potem siedzieliśmy długą, kłopotliwą chwilę w salonie. Odejść mieliśmy o zmroku i nie było już o czym mówić.

Ojciec krótko i twardo dał nam instrukcje, a potem przeciągnął ręką po twarzy tak, ze nie można było na to patrzeć.

Poszliśmy na Romanowicza, do Biziów, gdzie czekał Franek. Koło piątej znów był nalot. Tym razem blisko. Na Jabłonowskich coś się zapaliło. Czerwone pociski artylerii przeciwlotniczej wypryskiwały znad sąsiednich dachów. Zleciałem jak szalony po schodach w dół, aż mi potem było wstyd. Przeczekaliśmy w bramie. Obrona była dużo silniejsza niż w pierwszym tygodniu. Zresztą niedobry znak. Cofająca się armia ściągała w strefę miasta wraz z artylerią. Po nalocie przed bramą przejeżdża furmanka. Chłop obiecuje przewieźć rzeczy do Bobrki. W jednej sekundzie interes jest ubity. Woźnica nie czekając na pożegnania - rusza. Ruszamy i my. Wędrówka się zaczęła.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji