Artykuły

Gorączka

Co za paradoks! Uznani, rozpieszczani przez publiczność i prasę młodzi aktorzy wystawili opowieść o ludziach, którzy nie osiągnęli w życiu nic, prócz alkoholizmu i gruźlicy.

Kiedy taki zespół jak Montownia bierze na warsztat taką powieść jak "Wspólny pokój", to nie jest przypadek. Autorzy najbardziej błyskotliwego debiutu ostatnich lat nagle robią spektakl o swoich dwudziestoparoletnich rówieśnikach, początkujących pisarzach i studentach, którzy w latach 20. klepią biedę w zatłoczonym mieszkaniu na warszawskim Nowym Mieście, bez szans na sukces. O co chodzi? Chyba jednak nie tylko o artystyczną mitologię.

W przedstawieniu zrealizowanym we współpracy z teatrem Studio nie ma nostalgii, jaką miał wystawiony w tym samym teatrze spektakl "La Boheme" Jerzego Grzegorzewskiego, poświęcony cyganerii modernistycznej. Młodsza o 20 lat cyganeria warszawska, o której opowiada powieść Uniłowskiego, jest odpychająca i brudna, śmierdzi wódką, pluje krwią. Waldemar Śmigasiewicz, autor adaptacji i reżyser, zagęścił akcję "Wspólnego pokoju". Nie ma rajdów po warszawskich knajpach, nie ma Ziemiańskiej ani Fukiera Wszystko skupia się w pokoju przy Nowiniarskiej, przedstawionym jak melina, z butelkami walającymi się po podłodze i lokatorami, którzy śpią w ubraniach.

Najciekawszy w tej inscenizacji jest jednak czas. Nie ma tu pór roku, które z naturalistycznym zacięciem odmalował Uniłowski, łącząc je ze stanami psychicznymi bohaterów. Trudno ustalić nie tylko, czy jest zima czy wiosna, ale jaki jest dzień tygodnia i która godzina, a nawet czy jest noc czy dzień. Bohaterowie dowolnie przestawiają wskazówki stojącego w kącie zegara. Ciężko powiedzieć, czy wracają właśnie z popijawy, czy dopiero wychodzą.

Ale to zawieszenie w czasie nie oznacza marazmu, wprost przeciwnie: aktorzy gorączkują się, pędzą na oślep, jakby chcieli dogonić uciekające życie. Spektakl otwiera scena, w której Zygmunt (Adam Krawczuk), zamiast witać się z przyjacielem Lucjanem (Rafał Rutkowski), trzęsąc się, szuka po kątach wódy. Dziadzia (Maciej Wierzbicki) sadzi długimi krokami przez scenę, tym dłuższymi, im więcej wypije. Ten pęd podkreśla nieruchoma postać Kaczmarczyka (Marcin Perchuć), jakby przywiązanego do stołu, przy którym kuje geodezję. Jakość aktorstwa nie polega tu na udawaniu pijanego, ale na graniu głodu: alkoholowego, uczuciowego, życiowego. Sprężyną przedstawienia nie jest bowiem nostalgiczny powrót w przeszłość, kiedy artyści byli co prawda biedni, ale wolni. To jest raczej wycieczka w teraźniejszość, kiedy coraz mniej liczą się idee, a coraz więcej brutalna egzystencja.

Wysokiej temperaturze emocjonalnej nie dorównuje niestety dramaturgia. Powieść ma słabo rozwiniętą akcję, a bohaterów nie łączy żadna wspólna sprawa, lecz tylko adres. W związku z tym dramaturgia spektaklu jest dramaturgią równi pochyłej. Z dużym prawdopodobieństwem możemy przewidzieć, że lokatorzy będą coraz bardziej pijani, ich kobiety - Teodozja (Małgorzata Kalamat) i Panna Leopard (Beata Ziejka) - będą coraz łatwiejsze, a Lucek będzie kaszlał coraz więcej. Trudno z dwugodzinnego umierania uczynić dramat.

Mimo to spektakl, największe dotąd przedsięwzięcie Montowni, ogląda się z uwagą. Jego główną wartością jest dla mnie prowokacja. W czasach, kiedy obowiązującą ideologią jest sukces. Montownia przedstawia drugą stronę wyścigu szczurów, tych, którzy z niego odpadli albo z własnej woli nie biorą udziału. Rzucić to w twarz zadowolonej publiczności warszawskiej to duża rzecz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji