Teatr podwyższonego ryzyka
Agata Adamiecka-Sitek: "Ojcobójcy. Młodsi zdolniejsi w teatrze polskim" Piotra Gruszczyńskiego to książka, która wywołała silny odzew, prowokując rozległą metakrytyczną dyskusję. To sytuacja w naszej praktyce krytycznej dość niezwykła, tym bardziej, że "Ojcobójcy" są zbiorem recenzji, szkiców i wywiadów dobrze znanych czytelnikom. Teksty pisane przez ostatnich 5 lat, publikowane na łamach "Tygodnika Powszechnego" i "Dialogu", są świadectwem rodzenia się i rozwoju nowego polskiego teatru, tworzonego przez grupę młodych reżyserów - pokolenie, które dziś decyduje o obliczu naszej sceny. Spór, jaki rozgorzał wokół "Ojcobójców", świadczy, w moim przekonaniu, o dwu sprawach. Po pierwsze, autorowi istotnie udało się uchwycić, nazwać, a potem w bezkompromisowy sposób opisywać najważniejsze zjawisko współczesnego polskiego teatru. Po wtóre, książka ta, jako jedna z nielicznych propozycji wydawniczych, wypełnia próżnię, swoistą czarną dziurę, jaką od lat generuje polska krytyka teatralna. Krytyka
ociężała, zapóźniona w stosunku do innych dyscyplin i - to teza, do której chciałabym jeszcze powrócić - często bezradna wobec naszego współczesnego teatru i mocno wobec niego anachroniczna.
Wielu komentatorów zarzuciło Panu, że w imię dramatycznego efektu mistyfikuje Pan obraz polskiego teatru. Wątpliwości zaczynają się już na etapie tytułowego ojcobójstwa. We wstępie do książki czytamy. "Artyści to ojcobójcy, którzy mają obowiązek zabić w sobie ojca i jego poglądy - nieważne, czy ojciec był duchowym mistrzem, czy upiorem dzieciństwa. Trzeba go zabić, by narodzić się samemu, z piętnem zbrodni, która nie pozwoli odnaleźć spokoju". Prawda to nienowa, choć efektowna, problem jednak w tym, że nie znajduje ona odzwierciedlenia w książce. Nie tylko nic tu nie wskazuje na zbrodnię - a już zwłaszcza występek Edypa - ale na dobrą sprawę trudno doszukać się śladów jakiegokolwiek konfliktu. Konstruując uproszczony model współczesnej polskiej sceny, Krystianowi Lupie wyznacza Pan funkcję ojca-założyciela - nauczyciela doskonałego, akuszera młodego polskiego teatru. Lupa jest w Pana opisie mistrzem, który - poza bezmiarem innych prawd najistotniejszych - uczy także, jak brać pełną odpowiedzialność za swoją sztukę i trwać przy swoim. (Trudno sobie wyobrazić, aby taki nauczyciel absolutny mógł być celem zamachu swoich uczniów.) Na postumentach tkwią teatralni mistrzowie, czyli Grzegorzewski, Jarocki i Wajda. Gdzieś w kulisach straszy tzw. "pokolenie martwego sezonu", którego debiut przypadł na lata 80. Pomiędzy poszczególnymi planami tego obrazu nie rysuje się żadne napięcie. Do pokoleniowego konfliktu nie dochodzi, bo młodzi po prostu lekceważą intelektualne i artystyczne tradycje poprzedników. Jarzyna powiedział niedawno wprost: "Nie interesuje nas teatr intelektualny, ale teatr wywiedziony z intuicji i doświadczenia". Pan tę postawę trafnie rozpoznaje, pisząc: "Teatr młodszych zdolniejszych nie wyrasta z buntu wobec jakichkolwiek konwencji. Oni po prostu ignorują stare konwencje. Podobnie jak stare zasady. (...) Po prostu to, co kształtowało poważny nurt teatru polskiego do roku 89. przestało być interesujące".
"Ojcobójcy?" - brzmiał refren jednej z obszernych recenzji Pana książki. Ojcobójcy?
Piotr Gruszczyński: Tytuł mojej książki ma kilka znaczeń. Pierwsze, o którym Pani wspomniała, nawiązuje do konieczności zabicia w sobie ojca, mistrza, nauczyciela. W wypadku Warlikowskiego i Jarzyny rzeczywiście widać, że do żadnego morderstwa nie doszło, że nie było takiego momentu, kiedy postanowili zerwać ze wszystkim, czego nauczył ich Krystian Lupa - ale widać też, że byli wystarczająco silni, żeby obronić siebie w obliczu mistrza. Lupa jest wielkim nauczycielem i dlatego bardzo trudnym. Z jednej strony pozostawia pełną wolność swoim studentom, bardzo uważnie przygląda się zawsze ich propozycjom, nie narzuca swoich własnych dróg. Z drugiej strony jednak tworzy tak wyrazisty język teatralny, tak nieodpartą poetykę, że każdy z jego uczniów znajduje się siłą rzeczy w tej aurze. Żeby zaistnieć, musi ją w sobie przełamać.
Jeżeli się przyjrzeć reżyserom, którzy przeszli przez ręce Lupy i w sposób znaczący zaistnieli w teatrze, to bardzo różnie to wygląda. Wydaje mi się, że na przykład Paweł Miśkiewicz jest uczniem, któremu ojcobójstwo się jeszcze nie udało. Ciągle się jeszcze nie wyzwolił, nie zabił w sobie ojca. Być może nigdy go nie zabije.
A. A.-S.: Jakie są konsekwencje takiego zaniechania?
P. G.: Bez ojcobójstwa powstaje teatr naśladujący mistrza, spętany, niezdolny do otwarcia nowych, własnych przestrzeni. Dlatego Miśkiewicz, mimo że debiutował w tym samym czasie, nie stał się - obok Krzysztofa Warlikowskiego, Grzegorza Jarzyny, Piotra Cieplaka, Zbigniewa Brzozy, Anny Augustynowicz - jednym z bohaterów mojej książki.
Ale tytułowe ojcobójstwo nie sprowadza się jedynie do problemu artystycznej indywiduacji. Można je rozumieć w sposób bardziej dosłowny. Krystian Lupa mówi o sobie, że jest ojcobójcą i ma na myśli głęboki rodzinny konflikt, który w znacznym stopniu zdeterminował jego życie. I to jest właśnie perspektywa, z której młody teatr patrzy na dramaturgię klasyczną. To, co kiedyś było zasadnicze w lekturze tekstu, czyli królobójstwo - zarówno w dramatach antycznych, jak i u Szekspira - w tej chwili przestało mieć historyczno-polityczne znaczenie. Jeśli na scenie zabija się króla, to nie jest to mord polityczny. To raczej zbrodnia rodzinna, która dokonuje się w sferze codziennej egzystencji. Król przestał być królem, a stał się przede wszystkim ojcem.Tak jest zrobiony "Hamlet" Warlikowskiego. To przecież historia rodzinna i na dobrą sprawę nie ma znaczenia, że jest to rodzina królewska. Najważniejsze okazuje się to, że doszło do zabicia ojca Hamleta, do zdrady matki i związku z Klaudiuszem. Dramat rozgrywa się w przestrzeni najbardziej intymnej. To zejście z płaszczyzny bohaterskiej, heroicznej w codzienną, bliską przestrzeń jest znamienne dla młodego teatru. Warlikowski przenosi słynny wielki mechanizm historii Kotta, który przez ostatnie dziesięciolecia determinował naszą lekturę Szekspira, w sferę życia pojedynczego człowieka. Każdemu z nas daje prawo do posiadania tragicznej historii życia. W takiej tragedii każdy z widzów może odnaleźć własne doświadczenia.
A. A.-S.: Zwłaszcza że przestrzeń intymna, o której Pan mówi, bywa w tych spektaklach nie tylko rzeczywistością codzienną, ale także psychiczną rzeczywistością bohaterów. Tragedia Hamleta rozgrywa się w domu, ale ten dom - niczym w "Ślubie" - staje się momentami emanacją wewnętrznego świata postaci. Mam wrażenie, że Warlikowski oczyszcza klasyczne teksty z warstw konwencjonalnego znaczenia, by poprzez pęknięcia w zdekomponowanej strukturze akcji dotrzeć do zapisanych w nich śladów pierwotnego dramatu, jaki rozgrywa się w najważniejszej międzyludzkiej konstelacji, pomiędzy matką, ojcem i dzieckiem. W tym właśnie sensie "mityczna rodzina" staje się zbiorowym bohaterem jego inscenizacji "Hamleta" i "Bachantek". Echa tych archaicznych, skrajnie ambiwalentnych emocji reżyser rozpoznaje także we współczesnych tekstach. To, co nieświadome i niepoddające się prostemu przedstawieniu, zyskuje w tym teatrze wieloznaczną, ale sugestywną manifestację. U Warlikowskiego ojcobójstwo rysowałoby się zatem w płaszczyźnie rodzinnego dramatu, ale i w psychoanalitycznym wymiarze dramatu jaźni.
P. G.: W każdym razie jest to zasadnicze przewartościowanie, do jakiego w ostatnich latach doszło w polskim teatrze. Zmiana, której nie potrafi zaakceptować starsze pokolenie. Brak dystansu do interpretacyjnych tradycji, które zawsze są przecież historycznie i kulturowo zdeterminowane, sprawia, że krytycy odrzucają spektakle, które w ich odczuciu zbyt głęboko wypaczają tzw. istotę tekstu. Pytanie, czy ta istota jest raz na zawsze ustalona, czy klasyczny tekst poddaje się takiemu zabiegowi unieruchomienia. Dlaczego nie wolno wystawić "Bachantek" jako historii, która dzieje się gdzieś na polskiej prowincji - nie wiadomo gdzie, ale na pewno nie w antycznej Grecji, na pewno nie w pałacu. Docieranie do istoty tekstu wiąże się z koniecznością zobaczenia go poza konwencją, poza kostiumem historycznym. Tylko w ten sposób teksty mogą żyć i pozostawać nam współczesne.
Wielki sukces tych reżyserów polega na tym, że udało im się znaleźć poziom, na którym porozumieli się z młodą publicznością. Wiele ryzykowali, ale ich intuicje okazały się słuszne. Teraz widać, że takie były oczekiwania ludzi młodych. Oni chcieli móc wreszcie pójść do teatru, który będzie mówił ich językiem, o sprawach dla nich istotnych, zamiast śledzić odległe, obce mechanizmy władzy. Kogo dziś obchodzą polityczne zbrodnie? Od tego jest telewizja, tam widzimy codziennie władców, którzy upadają, tyranów, którzy mordowali, a teraz stali się łowną zwierzyną. Na ekranie oglądamy rzeczywistość Szekspirowskich kronik, z jej odwiecznym wielkim mechanizmem historii. Do teatru przychodzimy po to, żeby przyjrzeć się sobie. Zobaczyć człowieka, w całej jego ambiwalencji.
Jacek Mikołajczyk: Zdaje się, że tu dochodzimy do kolejnego ze znaczeń tytułowego ojcobójstwa, które odnieść można także do problemu tradycji romantycznej i szerzej - narodowych powinności teatru-świątyni, trybunału, publicznej mównicy. W większości zamieszczonych w książce wywiadów wraca Pan do pytania o dramat romantyczny i w odpowiedzi słyszy jednobrzmiące deklaracje: to nie jest moment na tę literaturę i przestańmy wreszcie mówić o jakichś powinnościach wobec narodowej tradycji!
P. G.: Tak to rzeczywiście wygląda. Choć nie doszło w ostatnich latach do gwałtownego zerwania z tradycją, nie było żadnego buntu, to zdecydowane odrzucenie dramaturgii romantycznej, która bardzo długo stanowiła o wartości polskiego teatru, jest w moim odczuciu gestem zabójcy. Bo czy to nie jest mord, skoro te dramaty nie żyją na scenie? Nie mamy "Dziadów", nie mamy "Kordianów", nikt tego nie robi, a jeśli - to powstają spektakle w ramach tzw. teatru lektur szkolnych, i to także jest swego rodzaju zbrodnia na tej literaturze. Jesteśmy świadkami cichego morderstwa dwóch wieków naszej kultury. Z drugiej jednak strony nie sposób nie zauważyć, że bohaterowie mojej książki przejęli romantyczne posłannictwo artysty. Teatr traktują jako metodę poznania, docierania do prawdy, wierzą w możliwość sztuki. Zgodzili się też na to, żeby przewodniczyć widzom, wzięli na siebie romantyczną odpowiedzialność artysty. W tym znaczeniu są archaiczni, stanowią bowiem relikt świadomości inteligenckiej w Polsce, co mi osobiście głęboko odpowiada.
J. M.: Nasuwa się pytanie, czy po pięciu, sześciu latach tej aksamitnej rewolucji w teatrze polskim możemy już mówić o zupełnym odrzuceniu romantyzmu? Czy nie jest tak, że znalezienie nowej drogi do tej literatury musi trochę potrwać? "Chciałbym, żeby te teksty w ogóle na długi czas zniknęły z repertuaru i powszechnej świadomości widzów - wyznaje indagowany przez Pana Zbigniew Brzoza - żeby kiedyś można było zacząć je wystawiać jakby od nowa, od zera, bez utartych schematów interpretacyjnych i schematów odbioru". Zamiast więc lamentować, może wystarczy trochę poczekać. Tymczasem chciałbym zapytać o to, jak autor "Ojcobójców" wyobraża sobie inscenizacje romantycznych dramatów w wykonaniu bohaterów swojej książki? W teatrze którego z młodych reżyserów dostrzega Pan potencję, która pozwoliłaby na nowo otworzyć martwe dziś teksty. Kto i jak za pomocą tych dramatów mógłby nawiązać dialog z młodą publicznością?
P. G.: Można odpowiedzieć krótko na to pytanie: "Dybuk" Warlikowskiego, nazwany przez reżysera dzisiejszymi "Dziadami". To spektakl idący z ducha romantyzmu, z wiary w możliwość obcowania w teatrze żywych i umarłych. Tyle że w tym wypadku umarli zostali zamordowani, ich pamięć zdradzona. Stąd przedstawienie osadzono w nieprzyjemnej dla widzów rzeczowości, zredukowano, pozbawiono zabiegów poetyckich, metaforyzujących. I musimy się na to zgodzić. Kiedy na naszych oczach znikają wspaniałe freski z synagogi, nie pozostaje nam nic innego, jak zaakceptowanie niepoetyckiej zasady zmierzającej do drastycznej ilustracyjności. W ostatnim obrazie widzimy Adama S. na sportowej bieżni i słyszymy, że bohater biegał właśnie na czymś takim. Tu jesteśmy, tu i teraz. I nie możemy mamić się poetycką wizją. W dużej części utraciliśmy do niej dostęp. Podobnie jak do romantycznych tematów. Zanim wrócimy do rozmowy z Bogiem, musimy dogadać się między sobą.
J. M.: Zamknijmy sprawę tytułu Pana książki. Słynna formuła "młodsi zdolniejsi" od początku wzbudzała kontrowersje. Już po artykule z 1998 roku odezwały się głosy, że pisze Pan o pokoleniu, które nie istnieje, bo nie tworzy żadnej wspólnoty generacyjnej. Wymyślając efektowną nazwę, stwarza Pan rzeczywistość zamiast ją opisywać. Tymczasem Pan z góry zastrzegał, że to określenie ma charakter hipotezy roboczej. W związku z tym wypada postawić dwa pytania. Po pierwsze: czy hipoteza robocza sprawdziła się? Po drugie: czy warto było wracać do tej formuły i na nowo prowokować dyskusje?
P. G.: W obu przypadkach można powiedzieć, że autor padł ofiarą wydawcy. Kilka lat temu Jacek Sieradzki, naczelny redaktor "Dialogu", zaproponował, że skoro interesuję się Warlikowskim, Jarzyną i innymi, czy nie zechciałbym napisać tekstu, który byłby próbą syntezy tego, co się dzieje w tej chwili w naszym teatrze. Zgodziłem się, nie przeczuwając, jak straszliwie się podkładam, i wymyśliłem ten tytuł, grając frazą, którą ponad trzydzieści lat temu stworzył Jerzy Koenig. Byłem przekonany, że z tego teatru zostanie trochę więcej niż z ówczesnego, dlatego pisałem o młodszych i zdolniejszych, po prostu lepszych od poprzedników. Kiedy ten tekst oddałem Sieradzkiemu, zadzwonił do mnie i powiedział: stworzyłeś epokowe określenie, nie ujdzie ci to płazem. I rzeczywiście dostałem za to strasznie po głowie. Ten termin, jak każdy, ma wiele wad, ale ma jedną zaletę: jest konkretny i nazwał coś, czemu wcześniej nikt nie nadał wyrazistego imienia.
A. A.-S.: Nie wiem, czy wypada aż tak się skarżyć. Przecież nie kto inny, jak redaktor naczelny "Teatru" wyznaje, że Panu szczerze zazdrości, bo ukuł Pan termin, który wszedł do historii teatru i pewnie w niej już zostanie. Domyślam się, jaka będzie druga część wypowiedzi - znów został Pan zmuszony przez wydawcę, żeby przedłużyć żywot sloganu?
P. G.: Dziś Janusz Majcherek przyznaje się do zazdrości, ale kilka lat wcześniej "Teatr" bardzo brutalnie mnie atakował. Próbowano mi udowodnić, że wszystko, co piszę, jest nieprawdą. Mało tego, ja sam miałem kiedyś zupełnie inny pomysł na to, jak się potoczą losy "młodszych zdolniejszych". Myślałem, że Teatr Studio, objęty przez Zbigniewa Brzozę po Grzegorzewskim, stanie się miejscem, gdzie oni wszyscy się skupią. Okazało się, że Brzoza nie podołał zadaniu bycia dyrektorem, który zgromadzi wokół siebie kolegów. W związku z tym pojawiły się Rozmaitości, tam to wszystko osiadło. Może szkoda, bo w Teatrze Studio są lepsze warunki techniczne: jest duża scena, można robić większe inscenizacje dla większej widowni. Rozmaitości dziś są już za małą sceną, żeby pomieścić pomysły i ambicje tworzących tam reżyserów. Stąd intensywne poszukiwania nowych przestrzeni.
A wracając do tytułu - rzeczywiście ustąpiłem wydawcy, który i tak ryzykował wiele, bo jak wiadomo, nikt książce o teatrze nie wróży jakichś finansowych perspektyw. Wydawnictwu zależało na tym, aby w podtytule pojawił się slogan silnie już zakorzeniony w świadomości odbiorców. Uległem, ale zdaję sobie sprawę, że jest to określenie, które opisuje tylko pierwsze lata zmian w naszym teatrze. Podkreślam jednak, że spełniło ono świetnie swoje zadanie. Postawiło teatr i publiczność przed zmianą dokonaną i nieodwracalną.
A. A.-S.: Od początku było jasne, że "młodsi zdolniejsi" nie tylko nie piszą wspólnych programów i manifestów, ale i nie mówią wspólnym teatralnym językiem. Książka pokazuje, jak dalece ta grupa reżyserów się rozeszła. Wydaje mi się jednak, że można odnaleźć cechę, która - mimo kardynalnych różnic - łączy wszystkich pozytywnych bohaterów "Ojcobójców". To nowa odpowiedzialność za teatr, tworzony śmiertelnie serio, niemal w poczuciu posłannictwa.
P. G.: Ma Pani rację. Wszyscy ci ludzie - wbrew temu, co wciąż się im zarzuca - tworzą teatr z najgłębszej potrzeby badania świata, w którym on funkcjonuje. Nikt z nich nie traktuje sceny jako miejsca służącego zabawie czy rozrywce. Ci reżyserzy nie podjęli tradycji teatru politycznego, publicznego, choć jak wiadomo, każda działalność teatralna jest polityczna, ale na nowo - bez manifestów i górnolotnych deklaracji - zdefiniowali misję tej sztuki. Chodzi o samopoznanie, które trzeba widzom umożliwić. Wiąże się ono z bolesnym zabiegiem zdzierania pancerza hipokryzji i samozadowolenia, który narusza czasem emocjonalne bezpieczeństwo widzów. To teatr esencjonalnej intymności, który nie cofa się przed pokazaniem najtrudniejszych stanów psychicznych, dotknięciem najbardziej mrocznych tajemnic egzystencji. Dlatego wejście do tego teatru nie jest beztroskim gestem, wiąże się z ryzykiem, bo jest bardzo prawdopodobne, że po wyjściu nie będziemy już mogli żyć w kokonie zakłamania i obłudy, który dawał nam złudne poczucie bezpieczeństwa. Różna jest intensywność, z jaką reżyserzy, o których piszę, atakują ten pancerz, ale wszyscy oni bardzo mocno wierzą w możliwości teatru, w to, że świetnie nadaje się on do przenikania tajemnic naszego życia.
A. A.-S.: Taki teatr wymaga od widza aktu osobistego zaangażowania i odwagi, które pozwoliłyby uruchamiane przez aktorów emocje odnaleźć w obszarze własnego doświadczenia. Nie każdy zdolny jest podjąć takie wyzwanie, nie każdy musi chcieć je podejmować. Widzowie mają prawo odmówić swojego udziału w sztuce, która tak gwałtownie narusza ich prywatność, dążąc do - jak Pan pisze - "przełamywania zawstydzenia i otwierania tym samym nowych wrót percepcji ".W obronie prawa odmowy uczestnictwa w takiej transgresji występował Jacek Kopciński.Ten głos spotkał się z bezpardonowym atakiem z Pana strony. Bezpardonowym, bo uderzał Pan nie tyle w estetyczne poglądy autora, co w niego personalnie. A przecież sam Pan przyznaje, że bezkompromisowość wielu spektakli "młodszych zdolniejszych" daje widzowi tylko dwie możliwości: "głębokiego wejścia w spektakl lub szybkiego i całkowitego odrzucenia go". Czy nie ma tu niekonsekwencji?
P. G.: Największy sprzeciw wywołuje obyczajowa odwaga młodego teatru. Aura skandalu przesłania często istotę spektakli. To trudna sprawa. Jak wiadomo, większość moich recenzji publikuję na łamach "Tygodnika Powszechnego", który jest pismem specyficznym. Katolickim, bardzo
postępowym i odważnie myślącym, ale jednocześnie posiadającym grupę czytelników ogromnie konserwatywnych. Dostałem kiedyś list od czytelniczki, która pytała mnie, jak ja - publikując w piśmie katolickim - mogę akceptować i wychwalać wszelkiego rodzaju zboczenia i niegodziwości pojawiające się w spektaklach, o których piszę. Paradoks polega na tym, że w przedstawieniach, o których tu mówimy, zwłaszcza w teatrze Warlikowskiego, bo on jest w tej sferze najbardziej radykalny, wszystko, co się dzieje - nawet jeżeli jest szalenie obrazoburcze - odbywa się po to, żeby ocalić wartości, które są naruszane. A to znaczy, że teatr spełnia taką funkcję, jaką zawsze miał spełniać. Idziemy tam po to, żeby przeżyć coś, czego nie będziemy już musieli doświadczać w życiu. Przechodzimy przez przyspieszony proces doświadczenia i poznania. To przeżycie pozostaje w nas na długo, nie daje o sobie zapomnieć, staje się częścią nas samych. I to jest istota nowego teatru.
Istnieje natomiast inne niebezpieczeństwo, które wiąże się z wkraczaniem w obszar obecnego w człowieku zła. Tkwi tu pewna pułapka: kiedy nie mówi się o złu, to się z nim nie walczy, pozwala się mu istnieć i rozpowszechniać. Natomiast jak się o nim mówi - nawet po to, żeby je zwalczać - to jednocześnie robi się mu swoistą propagandę. Ci reżyserzy mówią tak wyraźnie, że trudno sobie wyobrazić, by mogli pracować po ciemnej stronie. Ale już samo naruszanie strefy niepojętego mroku wiąże się z ryzykiem.
Żeby nie popaść w świat mroku, żeby widzowie po wyjściu z teatru nie chcieli popełnić samobójstwa, trzeba nadać przedstawieniom bardzo wyszukaną formę artystyczną, uczynić je pięknymi.
A. A.-S.: Ależ to się przede wszystkim Warlikowskiemu zarzuca! Oskarża się go, że pod wyrafinowaną formą kryje głęboko negatywny przekaz. Czyż bohaterowie tych przedstawień nie są zdeterminowani przez fizjologię i niezrozumiałe procesy chorej psychiki? Czyż nie kieruje nimi ślepa agresja i perwersyjna seksualność? Czyż nie funkcjonują na poziomie "zaciśniętych pięści i nabrzmiałych genitaliów"? Czyż nie są smutnym przykładem niedopuszczalnej redukcji człowieczeństwa i haniebnych operacji dokonywanych na klasyce?
Pozwalam sobie na ironię, bo mam wrażenie, że ataki na Warlikowskiego biorą się w znacznym stopniu ze słabości krytyki teatralnej, pozbawionej i narzędzi, i języka, z pomocą których można by o tym teatrze kompetentnie mówić. Tam, gdzie nie potrafimy odczytać sensu, chętnie widzimy niedorzeczność. Bardzo instruktywne jest w tej kwestii zestawienie dwu opublikowanych w "Dialogu" tekstów, które dotyczyły "Oczyszczonych". Autor pierwszego, Józef Kelera, prezentuje typowe dla polskiej krytyki teatralnej stanowisko: widzi w tekście Kane niespecjalnie udaną aktualizację konwencji ekspresjonistycznej Ich Drama, a spektakl czyta wyłącznie przez pryzmat własnych doświadczeń, by się tak wyrazić, życiowo-teatralnych. No i wychodzi mu, że jest to wyjątkowo niesmaczny i pozbawiony sensu festiwal penisa. Marek Zaleski wybiera do interpretacji "Oczyszczonych" narzędzia z bogatego instrumentarium współczesnego filologa: czyta tekst i spektakl z perspektywy Lacanowskiej psychoanalizy, relacji między podmiotem a symbolicznym porządkiem języka oraz poprzez zjawisko niewyrażalności doświadczeń traumatycznych. Różnica dyskursu i poziomu refleksji jest uderzająca. Niestety, długotrwale zamknięcie polskiej krytyki teatralnej, a także uniwersyteckiej teatrologii, na inspiracje płynące z różnych gałęzi współczesnej humanistyki skutkuje spłyceniem refleksji do wymiaru zdroworozsądkowej gawędy. Sławomir Świontek pisał przed kilku laty o "kolosalnej (i to bez przesady) przepaści, jaka dzieli teatrologię polską od dokonań choćby (by wymienić dziedzinę w pewnym sensie pokrewną) polskiego filmoznawstwa" i przyczyn takiego stanu rzeczy upatrywał w pysze teatrologii, zapatrzonej w tezę o autonomii własnej dyscypliny. Od tego czasu niewiele się zmieniło. Przepaść nie została zasypana. Teatr Warlikowskiego jest ogromnie niewygodny, bo w szczególnie dotkliwy sposób obnaża nasze braki. Ale zawsze łatwo go zaatakować, bo narusza normy i wykracza poza obłaskawione konwencje.
P. G.: Myślę, że w tym, co Pani mówi, jest sporo prawdy, tyle że jeśli idzie o ataki na Warlikowskiego, to początkowo zarzucano mu przed wszystkim wtórność wobec teatru zachodniego i zamknięcie w pustej metateatralnej formie. Może rzeczywiście tak było. W końcu każdy reżyser musi na początku uporać się ze swoim warsztatem, żeby móc mówić więcej. Ataki zaczęły się od "Hamleta". Tam właśnie pojawił się rozebrany Jacek Poniedziałek. Hamlet przychodził nagi do sypialni Gertrudy. Rozmawiałem z bardzo poważnym krytykiem teatralnym, który stwierdził, że to głupi i pusty efekt, bo ludzie tak się nie zachowują. Odpowiedziałem, że wydaje mi się to bardzo prawdopodobne, taka relacja między synem i matką mogłaby zaistnieć w życiu. Hamlet pojawia się u matki w całej swojej bezradności. Jest nagi jak dziecko, a jednocześnie jest mężczyzną, z właściwą mu seksualnością. Ta sytuacja mówi wszystko o ambiwalentnej relacji tych dwojga.
Nie umiem bronić metody Warlikowskiego. Mogę tylko powiedzieć, że jestem do niej głęboko przekonany, choć może brakuje mi czasem narzędzi czy warsztatu, żeby ten teatr wyczerpująco opisać. Mało tego, muszę zawsze dać sobie najpierw radę z jakimś własnym poruszeniem, które próbuję jakoś w moich tekstach nazwać. To nie jest łatwe, bo ten teatr bardzo głęboko wnika w widza. Dlatego wydaje mi się, że reakcje pełne ślepego oburzenia mają zagłuszyć problem kogoś, kto nie chce słyszeć własnej reakcji, woli odwrócić się od najtrudniejszych obszarów człowieczeństwa.
Wracając do poprzedniego wątku: piękno tych spektakli jest zawsze ocalające. I "Oczyszczeni" są tu najlepszym przykładem. Warlikowski zdecydował się robić ten tekst, ale myślę, że kiedy wziął go na warsztat, pojawiła się wątpliwość, że dramat Sary Kane nie pozostawia żadnej furtki, że jest po prostu podróżą do jądra ciemności. Co wobec tego robi Warlikowski? Bierze inny dramat Sary Kane - "Łaknąć" - sięga po monolog, który jest wspaniałym wyznaniem miłosnym i wsadza go na początek. W efekcie zmienia się wymowa "Oczyszczonych". Rzucona na początku nitka światła pozwala widzom przeczołgać się jakoś przez mrok spektaklu, a nawet sprawia, że mimo podróży przez piekło, zostaje nam nadzieja na ocalenie.
A. A.-S.: Wymowa spektaklu nie jest oczywista i pozwolę sobie nie zgodzić się z Pana interpretacją. Owszem, to piękne przedstawienie, jedno z moich ważniejszych doświadczeń teatralnych, ale równocześnie spektakl głęboko i do końca pesymistyczny - i to właśnie dlatego, że otwiera go monolog z "Łaknąć". Dla mnie "Oczyszczeni" Warlikowskiego mówią bowiem o absolutnej niemożności zaspokojenia łaknienia, którego monolog dotyczy. Niewiarygodna gęstość spektaklu wynika z tego, że reżyserowi udało się skondensować w nim zasadniczy problem dla twórczości Kane, jakim, w moim odczuciu, jest niezaspokajalna natura miłosnego pragnienia. Pisarka uparcie dążyła do tego, by pokazać właściwe człowiekowi pragnienie, które jest - jak dowodzi współczesna psychoanaliza - wiecznie nienasycone, bo odsyła wstecz, do nieświadomego i nieusuwalnego braku, jaki zawsze odczuwa podmiot wyrwany ze stanu pierwotnej jedności z Matką; pragnienie, które później nie kieruje się bezpośrednio ku obiektowi, ale pragnie rozpoznania i odpowiedzi z jego strony, domaga się potwierdzenia własnego istnienia poprzez bycie pożądanym; pragnienie, które jest pragnieniem innego pragnienia, nie jest więc relacją z rzeczywistym obiektem, lecz z własnym fantazmatem. Ów splot cech decyduje o tym, że pomiędzy człowiekiem a obiektem jego miłosnego pragnienia istnieje pęknięcie niepozwalające na pełne zaspokojenie. To jest właśnie owa bezdenna, "organiczna potrzeba bycia kochaną", dla której gotowa jest umrzeć bohaterka "Psychosis". Skomplikowane rozpoznania psychoanalityków streszczają się w jednym zdaniu ostatniej sztuki Kane: "Pierdolę Boga, za to, że kazał mi kochać kogoś, kto nie istnieje". Zdanie to Warlikowski włącza w strukturę swojego spektaklu - śpiewa je w jednym z songów Renate Jett. W Oczyszczonych pisarka łączy dramat miłosnego pragnienia z kwestią nieprzekraczalnej binarności płci. To właśnie doświadczenie seksualnej różnicy najdobitniej ujawnia człowiekowi elementarny brak, jakim naznaczona jest sama struktura jego egzystencji. Niezgoda na dwoistość płci i odrzucenie związanych z nią społecznych norm i zakazów, jakie manifestują bohaterowie Kane, jest desperacką i z góry skazaną na klęskę próbą zaznania stanu egzystencjalnej pełni. Poczucie niedającego się zaspokoić braku czy straty, owo śmiercionośne łaknienie, stwarza koszmarną rzeczywistość, w której uwięzieni są bohaterowie "Oczyszczonych". Warlikowski nie racjonalizuje okrucieństwa i wstrząsających obrazów przemocy, z pomocą których autorka próbuje oddać doświadczenie skrajnego psychicznego bólu. Nadaje im jedynie wysublimowaną sceniczną formę. Ostatni obraz, pokazujący wsparte na sobie postacie, z których
jednej usunięto piersi i doszyto obciętego drugiej penisa, symbolizuje niemożność przekroczenia fundamentalnego ograniczenia wynikającego z seksualnej różnicy, zaspokojenia łaknienia, doświadczenia pełni. Te dwie kalekie istoty to przecież ludzkie wcielenia boskiej androgyne.
Przepraszam za tę długą dygresję, ale zdecydowana większość interpretacji tego najważniejszego bodaj polskiego spektaklu ostatnich lat skłania się ku Pana stanowisku, widząc w "Oczyszczonych" utopijną wizję miłości spełnionej i manifest nadziei. Moje odczytanie jest zasadniczo odmienne.
P. G.: Wydaje mi się, że byłoby bardzo trudno znaleźć w repertuarze reżyserów, o których tu mówimy, spektakl wesoły czy optymistyczny. Myślę, że najprędzej u Piotra Cieplaka, ale też z dużymi zastrzeżeniami. U Warlikowskiego na pewno nie ma żadnego prostego pocieszenia, a mimo to jest sposób na ocalenie człowieczeństwa. Nie chodzi o to, że reżyser mówi: któregoś dnia będziecie w końcu szczęśliwi. Natomiast mówi, gdzie zaczyna się i gdzie kończy człowiek i co zrobić, żeby poza te ramy nie wypaść. I właśnie to nazywam wariantem optymistycznym. I Cieplak, i Jarzyna, dopuszczają w teatrze śmiech. Warlikowski nie pozwala się widzowi śmiać, a jeżeli, to jest to śmiech wynikający z bezradności wobec tego, co się dzieje. Tak jest w "Burzy". To w końcu komedia i na scenie nie sposób zdławić Szekspirowskiego tekstu. Rzeczywiście, są w tym spektaklu sceny bardzo śmieszne, ale jest i scena szczególna, która zastępuje maskę weselną. Zamiast bogiń obfitości i szczęścia domowego pojawiają się w niej trzy Łowiczanki. Są to starsze panie, aktorki-amatorki ubrane w ludowe stroje. Przynoszą na scenę wódkę, chleb, sól - to wszystko, czym podejmuje się parę młodą - mówią dość długie teksty ludowych przyśpiewek i życzeń ślubnych. Kiedy wchodzą, zapalają się światła na widowni, wszyscy są widoczni, nikt nie może się ukryć. I bez tego one nie są w stanie pohamować tremy, za każdym razem są w jakimś strasznym stanie roztrzęsienia. Pierwszą reakcją publiczności na te kobiety jest śmiech, który jednak po krótkiej chwili zamienia się w bardzo głębokie wzruszenie. Wielu ludzi w czasie tej sceny płacze, daje się złapać w sprytną pułapkę reżysera. Kiedy w "Oczyszczonych" pojawiała się Stanisława Celińska jako tancerka z peep-show - w skąpej bieliźnie, pokazując swoje obfite ciało, śmiech publiczności był reakcją obronną wobec bolesnych i oczyszczających emocji, które i tak ostatecznie wyzwalały się w widzach.
J. M.: Dotknęliśmy tu istotnej kwestii: nowego typu aktorstwa, które traktuje Pan jako jeden z podstawowych wyróżników nowego teatru. Usiłując je opisać, wpada Pan jednak w paradoksy. Mówi Pan o dystansie, chłodzie, intelektualnym rygorze, którego wymagają od aktorów reżyserzy, i równocześnie - o kategorycznym zakazie gry i udawania oraz bardzo osobistym zaangażowaniu, na granicy psychicznego i fizycznego ekshibicjonizmu.
P. G.: To bardzo ważna sprawa, choć - jak zawsze w kwestii aktorstwa - niełatwo tu o precyzyjne ujęcie.
Żeby rzecz uporządkować, zaryzykuję pewne uproszczenie. Z jednej strony mamy teatry, w których nadal hołduje się pewnej konwencji, gdzie aktor wchodzi na scenę i udaje, że jest, powiedzmy, Piotrem Wysockim. Z drugiej strony jest teatr niemiecki, który coraz silniej na nas oddziałuje. To teatr, w którym aktorzy są fenomenalnie wyszkoleni, potrafią ustawić sobie rolę, tak że ona nie podlega wahaniom wynikającym z nastroju dnia, psychiki. Widać to wyraźnie w aktorstwie Renate Jett: ona jest jak maszynka w precyzji swojego grania. Przede wszystkim jednak to są aktorzy, którzy cały czas trzymają wielki dystans do postaci. Mamy tu do czynienia z całkowitym brakiem identyfikacji. To, co dzieje się w teatrze, który wynalazł Krystian Lupa i przekazał swoim uczniom, jest działaniem zatrzymanym gdzieś w pół drogi między głębokim aktorstwem psychologicznym i zdystansowanym aktorstwem niemieckim.
Cielesność tych przedstawień, o której tyle się wciąż mówi, jest wyraźnie inna niż cielesność w teatrze niemieckim. Warlikowski, który kilka razy pracował w Niemczech, mówił, że tam nie ma żadnego oporu ze strony aktorów przed intymnymi albo drastycznymi scenami. Ich praca polega na wystawianiu siebie na widok publiczny w każdej sytuacji, tego nauczyli się w szkole i nie wiąże się to z żadną potrzebą przekraczania własnych barier czy ograniczeń. U nas to jest ogromna wewnętrzna praca aktora, długi i trudny proces, który przydaje rolom autentyzmu i głębi. Celińska jest tu dobrym przykładem, bo do roli w "Oczyszczonych" aktorka dochodziła stopniowo. Pamiętam, że pierwszy raz byłem zaszokowany, kiedy oglądałem "Hamleta". Celińska grała tam Gertrudę, w ogromnej białej sukni, z której dosłownie się wylewała. Wtedy pomyślałem, że dla niej jako człowieka musi to być szalenie trudne, bo nikt nie lubi obnażać się w swojej niedoskonałości.To był początek drogi, na której to, co grane, zostaje zaświadczone największą osobistą prawdą, czyli własnym ciałem.
J. M.: A jaką rolę odgrywa tu lekcja płynąca z poszukiwań Grotowskiego? Stwierdzenie Janusza Majcherka, że rola Celińskiej w "Oczyszczonych" miała charakter aktu całkowitego, na wzór kreacji Ryszarda Cieślaka w "Księciu Niezłomnym", wywołało długotrwały krytyczny spór. Jacek Kopciński dowodził, że akt, "którego najważniejszym składnikiem była cielesna pamięć pierwszego aktu miłosnego, nie powtórzonego jednak na scenie, lecz świadomie transponowanego w doświadczenie wyższej rangi", w żadnym razie nie może być porównywany do prymitywnego wystawiania na pokaz fizycznej i psychicznej intymności aktorów, z jakim mamy do czynienia w teatrze Warlikowskiego.
P. G.: Sam długo się nad tym zastanawiałem, ale szczerze mówiąc, czuję się wobec tej kwestii bezradny. Podobnie jak reżyserzy, o których piszę, spektakl Grotowskiego znam jedynie z filmu. Nie podejmuję się rozstrzygać, czy rola Celińskiej ma coś wspólnego z aktem całkowitym, czy nie. Wydaje mi się natomiast, że cała teoria Grotowskiego, dotycząca pracy aktora nad swoim warsztatem i nad rolą, została już bardzo mocno wchłonięta przez teatr. Grotowski, jak wiadomo, poszedł dalej, uznając, że teatr nie jest wystarczający do poznawania świata, w co opisywani przeze mnie reżyserzy ciągle głęboko wierzą. Kiedy teraz myśli się o aktorstwie Teatru Laboratorium, najistotniejszą rzeczą wydaje się, że był to w gruncie rzeczy proces myślowy, tzn. dochodzenie aktora do roli było związane z myśleniem i poznaniem, a nie poddaniem się psychologii. W młodym polskim teatrze jest podobnie.
J. M.: Pamiętajmy jednak, że Grotowskiego w największym stopniu interesował proces zachodzący w samym aktorze oraz osobista relacja między aktorem a reżyserem, której złożona natura przekraczała granice sztuki. Natomiast żaden z młodych reżyserów nie twierdzi, że jego interesują bardziej aktorzy niż widzowie. Można powiedzieć także, że mnie jako widza nie musi interesować, czy Celińska przeżywa jakieś osobiste zmagania, czy tylko wykonuje zadanie aktorskie. Jej obnażona fizyczność zamienia się w pewien środek teatralny i na tym bym się zatrzymał.
P. G.: Nie mogę się zgodzić na taką redukcję. Dla mnie jednak zasadnicze jest to, że w tym teatrze niczego nie wolno udawać. A zakaz udawania jest równocześnie nakazem najgłębszego osobistego zaangażowania. Droga aktora do postaci - o czym obszernie mówi Lupa w rozmowach z Beatą Matkowską-Święs, opublikowanych pod tytułem "Podróż do Nieuchwytnego" - polega na odwołaniu się do swoich najgłębszych emocji i pokładów nieświadomych. Taka praca nigdy nie sprowadza się do techniki czy rzemiosła i nie może być na tym poziomie odbierana.
A. A.-S.: Zauważmy, że rozmowa o "Ojcobójcach" i młodym polskim teatrze okazała się właściwie rozmową o teatrze Krzysztofa Warlikowskiego, z innymi postaciami w odległym tle. Nie sądzę, by był to wyłącznie efekt naszych osobistych zainteresowań. Sytuacja w polskim teatrze wyraźnie różni się dziś od tej sprzed sześciu lat, kiedy po raz pierwszy usłyszeliśmy o "młodszych zdolniejszych". Szukając nowych imion dla dzisiejszej rzeczywistości, musimy liczyć się z faktem, że zanim wybrzmią - staną się już nieaktualne. Jesteśmy świadkami niezwykle dynamicznego procesu i na tym polega przyjemność bycia dziś w Polsce teatralnym widzem.