Artykuły

Philippe Tłokinski: To nie jest bondowska opowieść

Philippe Tłokinski przyjechał siedem lat temu z Francji do Polski i dziś gra Jana Nowaka-Jeziorańskiego w filmie "Kurier". Nam opowiada o pracy na planie i o tym, co go przywiodło do kraju przodków. - Sam bym sobie tego nie mógł lepiej wymarzyć. Nie wiem kto kieruje moim życiem, ale narzekać to ja nie mam prawa - mówi aktor.

Zdjęcia do "Kuriera" skończyły się niedawno. Czuje pan jeszcze emocje z planu?

- Teraz, kiedy film wszedł do kin, wspomnienia wracają. To było niezwykłe wyzwanie i wspaniała praca ze znakomitymi twórcami. Do zapamiętania na całe życie. Cieszę się, że końcowy efekt jest tak dobry. Co ciekawe - po "Kurierze" dostałem kolejną główną rolę. To międzynarodowa produkcja o słynnym polskim matematyku - Stanisławie Ułamie. Film będzie nosił tytuł "Geniusze". Pracuję więc na pełnych obrotach: chociaż byłem wykończony po "Kurierze", trafiłem od razu na kolejny plan. Przez kilka tygodni zdjęcia do obu filmów się zazębiały. W jednej chwili wcielałem się w wysportowanego agenta, a w drugiej - brałem udział w dramacie psychologicznym uniwersyteckiego intelektualisty.

Co pan wiedział o Janie Nowaku-Jeziorańskim. zanim trafił pan na plan "Kuriera"?

- Niewiele. Kojarzyłem go przede wszystkim jako człowieka, który wiele zrobił dla kraju. Szczególnie dzięki swoim działaniom dyplomatycznym. Myśląc o nim, miałem w głowie takie hasła, jak "Radio Wolna Europa" czy "walka z komunizmem". Była to bardzo powierzchowna wiedza. Rola, którą dostałem, stała się dla mnie okazją do poznania jego biografii. Nic w tym dziwnego - taką okazję zawsze mają aktorzy, którzy wcielają się w postacie historyczne, od Juliusza Cezara po Winstona Churchilla.

Z czego czerpał pan wiedzę o tej postaci?

- Z różnych źródeł. Np. rozmawiałem z ambasadorem Jerzym Koźmińskim, który podczas swego pobytu w USA poznał osobiście Nowaka-Jeziorańskiego i przyjaźnił się z nim wiele lat. Przekazał mi bardzo ważne uwagi i spostrzeżenia. Wspólnie zastanawialiśmy się też, jaki był Nowak-Jeziorański za młodu. Tok rozumowania granej przeze mnie postaci podawał mi jednak przede wszystkim scenariusz.

Jak bardzo musiał się pan fizycznie zmienić do tej roli?

- Produkcja zadbała o to, abym miał dwumiesięczny trening i odpowiednią dietę. To sprawiło, że w jakimś stopniu zmieniłem się fizycznie. Przede wszystkim chodziło jednak o to, abym nabrał lepszej kondycji. Trening ten wyglądał jak przygotowanie do nowego sezonu piłkarskiego. Z tym, że w moim przypadku tym sezonem było kilka tygodni na planie filmowym. Nic więc dziwnego, że po zakończeniu zdjęć byłem wykończony fizycznie.

Podobno musiał się pan nauczyć tańczyć tango?

- To prawda. Nakręciliśmy dużą scenę taneczną, choć ostatecznie została ona mocno okrojona. Tango było częścią tamtej epoki. Pamiętam, jak kilka miesięcy temu byłem na jakimś rodzinnym weselu i tam mój dziadek mnie zaskoczył, kiedy wstał i poprosił jedną z pań do tanga. To nie było oczywiście typowe tango argentyńskie, bo wyglądałoby to groteskowo, tylko polskie tango z czasów przedwojennych, które jest prostsze, ale równie romantyczne. W tamtych czasach wszyscy umieli je tańczyć. Dlatego zorganizowano mi specjalny kurs tanga.

Kostiumy do "Kuriera" stworzyła mistrzyni w swym fachu - Małgorzata Braszka, która stale współpracuje z Władysławem Pasikowskim. Bardzo jestem wdzięczny pani Małgorzacie i jej ekipie, bo zadbała o to, by te kostiumy nie dość, że dobrze wyglądały, to też były wygodne. Było to szczególnie istotne w przypadku roli, kiedy aktor musi biegać, przewracać się, turlać, wspinać i bić z innymi. Nie mówię tu tylko o sobie, ale również innych.

Władysław Pasikowski ma opinię konkretnego i zdecydowanego reżysera. Dobrze się z nim pracowało?

- To ciekawe, że pan mówi, iż Władysław Pasikowski jest konkretny i zdecydowany. Bo zazwyczaj, jeśli wspomina się o tym reżyserze, to pada określenie "małomówny" i że "ciężko się z nim pracuje". A to oczywiście nie jest prawdą. Władysław Pasikowski rzeczywiście mało mówi na planie, ale zna swój cel. Jest twórcą, który dokładnie wie, czego chce, tym sposobem ułatwiając pracę nie tylko aktorom, ale również całej ekipie technicznej. Jego uwagi są bardzo konkretne i jednoznaczne. Dzięki temu niejednokrotnie kończyliśmy zdjęcia wcześniej, niż to było zaplanowane. To świadczy o jego fachowości i o tym, że dba o energię nie tylko swoją, ale całej ekipy.

Najbliższymi pana partnerkami w filmie są dwie młode aktorki - Patrycja Volny i Julie Engelbrecht.

- To dwie różne aktorki, o odmiennych temperamentach i energii. Zjedna i z drugą pracowało mi się fantastycznie. Są równie piękne i utalentowane, ale bardzo się różnią, dzięki czemu stworzyły na ekranie niezwykły duet. Gdyby dziewczyny były wolne, miałbym problem, w której się zakochać (śmiech). Mam nadzieję, że widz będzie miał podobne odczucia.

Miał pan okazję pracować na planie "Kuriera" również ze starszymi kolegami - Janem Fryczem, Rafałem Królikowskim czy Mirosławem Baką.

- Najwięcej grałem z Cezarym Pazurą i Janem Fryczem. Każdy jest w stanie wyobrazić sobie, w jakiej sytuacji się wtedy znalazłem. Oto aktor, który tylko do Polski zaglądał i grywał jedynie sporadycznie, tutaj nagle występuje u mistrza polskiego kina z największymi gwiazdami. Dziś, kiedy o tym wszystkim

myślę, odczuwam wręcz wzruszenie.

Co było najtrudniejsze w pracy na planie "Kuriera"?

- Wysiłek fizyczny. Pod koniec zdjęć byłem totalnie zmęczony. Może nie tyle ze względu na to, co miałem do zagrania, ale pogoda strasznie dawała w kość. Było lato, panował upał. Mundury Wojska Polskiego, szczególnie kostiumy skoczków spadochronowych, były z wełny i bardzo się w nich pociłem. Kiedy jest gorąco i człowiek nie może się rozebrać, dzień zdjęciowy bardzo się dłuży.

Na plakacie do filmu wygląda pan trochę jak James Bond. Na ile w "Kurierze" Jan Nowak-Jeziorański wymodelowany jest na agenta 007?

- Tylko trochę. Od początku byłem ostrożny z tym porównywaniem. Bo nasz film nie jest bondowską opowieścią. Filmy o 007 to kino akcji, a nasz obraz to kino szpiegowskie. W "Kurierze" sceny akcji są jedynie dodatkiem. Cała sztuka polegała na tym, aby utrzymać widza w napięciu od początku do końca, niekoniecznie sięgając po wybuchy, strzelaniny i pościgi. I myślę, że Władysław Pasikowski zrobił to świetnie. Byłoby idiotyczne, gdyby reżyser chciał na siłę zrobić z Nowaka-Jeziorańskiego polskiego Bonda, nigdy przecież nim nie był. Nasz bohater był człowiekiem z krwi i kości, miał wady i słabości. Skoczkiem spadochronowym był nie najlepszym, rowerzystą też nie (śmiech). Nowaka-Jeziorańskiego cenimy raczej nie za to, co zrobił w czasie II wojny światowej, co pokazujemy w naszym filmie, ale za to, co zrobił później.

Producentem filmu było Muzeum Powstania Warszawskiego. To ono stało na straży tego, by "Kurier" nie zamienił się w polską wersję Bonda?

- Wszystkim zależało, by "Kurier" był przed wszystkim dobrym kinem. Zadaniem tego filmu jest też zaproszenie widzów do sięgnięcia do encyklopedycznej wiedzy o Nowaku-Jeziorańskim. Muzeum planuje wiele akcji informacyjnych, do których film ma być jedynie punktem wyjścia. Dlatego jego szefom zależało przede wszystkim na tym, żeby "Kurier" był fajną historią, która zachęci młodych ludzi do zapoznania się z prawdziwymi losami "kuriera z Londynu".

Jak to się stało, że urodził, wychował i wykształcił się pan we Francji, ale przyjechał robić aktorską karierę w Polsce?

- Ja nie robię kariery, tylko nadal się kształcę (śmiech). Tak się składa, że teraz akurat w Polsce. Przygnała mnie tu ciekawość, a szczęście - zatrzymało. Do pewnego stopnia było to zrządzenie losu, a do pewnego - moja decyzja. Mój tata głęboko wierzy, że tak właśnie miało być. Patrzy na to bardzo mistycznie. Ja staram się myśleć raczej racjonalnie. Trochę to sobie po prostu wymyśliłem. Ten pomysł kiełkował w mojej głowie przez pewien czas - i siedem lat temu się urzeczywistnił.

Dobrze mówi pan po polsku.

- Rodzice zawsze dbali o to, abyśmy w domu rozmawiali po polsku. Poza domem - mówiłem po francusku. Nie mówię jeszcze perfekcyjnie po polsku: czasem buduję zdania w dziwny sposób czy używam nieodpowiednich słów. Z tego powodu udzielanie wywiadów nie należy do moich ulubionych zajęć (śmiech).

Polska nie rozczarowała pana, kiedy przybył pan tutaj wiedziony ciekawością?

- Wręcz przeciwnie: przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Kiedy dzisiaj spacerowałem po Warszawie, trafiłem aż na trzy plakaty z moją podobizną, anonsujące premierę "Kuriera". W tym jeden gigantyczny baner w centrum miasta. Nie ma dziś młodego aktora w Polsce, który nie chciałby zagrać podobnej roli u takiego reżysera. To dla mnie wielki zaszczyt. A przecież przyjechałem nad Wisłę te siedem lat temu jako nikomu nieznana osoba, kiepsko posługująca się językiem, bez znajomości i kontaktów. "Może warto tutaj zapukać i zajrzeć?" - myślałem. A teraz proszę: gram u Pasikowskiego samego Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Sam bym sobie tego nie mógł lepiej wymarzyć. Nie wiem, kto kieruje moim życiem, ale narzekać to ja nie mam prawa.

***

Philippe Tłokinski (ur. 6 maja 1985 w Bois-Bernard) - aktor filmowy i teatralny. Jest synem byłego piłkarza Widzewa Łódź Mirosława Tłokinskiego. Grał na deskach francuskich i szwajcarskich teatrów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji