Artykuły

Wojciech Misiuro: Zachować wolność

Jest już kultową postacią polskiej sceny tańca. Tancerz, mim, choreograf. Pionier, a jednocześnie legenda współczesnego tańca. Twórca autorskiego Teatru Ekspresji i wielu spektakli. - Na pewno nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa - mówi Wojciech Misiuro.

Przedwojenna kamienica w dolnym Sopocie. Drewniane schody, obdrapane ściany. Mieszka na ostatnim piętrze. Trzypokojowe mieszkanie z wielkim salonem połączonym z kuchnią. Pod oknem wielki stół. Wszędzie twórczy nieład. Książki, płyty, jakieś papiery, na ścianach zdjęcia i obrazy, a wśród nich jego portret. Przy ścianie telewizor. Włączony na kanale muzycznym. Właśnie odbywa się koncert orkiestry symfonicznej.

Nie ma komputera ani adresu mailowego. - Chcę zachować wolność. Robię, co chcę. Czytam książki. Z telefonu też staram się korzystać w minimalny sposób. Niestety, mam telewizor. Ta przypadłość dopadła mnie całkowicie. Jedyne, co mnie broni, to fakt, że często oglądam ambitne programy. Na ogół muzyczne. Jak teraz. Ale nie tylko, taki święty nie jestem. Lubię kryminały. Jeśli ktoś dzwoni do mnie o godzinie 20, to odsyłam go na następny dzień, gdyż oglądam amerykański serial.

Mieszka tutaj już kilkanaście lat.

- Czuję się sopocianinem i zawsze chciałem mieszkać w starym budownictwie. A to jest stary, dobry, niemiecko-żydowski, a nawet bardziej żydowski dom. Kiedyś bowiem tutaj i w okolicy znajdowało się żydowskie centrum.

Wcześniej mieszkał w starej Oliwie.

- W pięknym miejscu przy ulicy Liczmańskiego, a później przy ulicy Jasia i Małgosi. Ojciec wybudował tam dom. Zawsze jednak chciałem mieszkać w Sopocie.

Porusza się powoli. Ledwo chodzi. Ma problemy z nogami. O szczegółach nie chce mówić. - Może właśnie dlatego tak się dzieje, że przez całe życie byłem aktywny, w ciągłym ruchu.

Przyznaje, że to go bardzo ogranicza. - W życiu społecznym i zawodowym, jakby powiedzieli działacze partyjni - żartuje.

Ostatnio nie może już sam wychodzić z domu. Widać, że cierpi i walczy z bólem. I z bezsilnością. - To choroba tancerzy. Dopadła mnie już kilka lat temu. Dobrze, że Sopotek to małe miasteczko. Wszędzie mam niedaleko.

Formalnie jest na emeryturze. W 2011 r. zrealizował w Operze Bałtyckiej spektakl "Sen" do muzyki Arva Parta. I od tamtej pory nie zrobił już nic nowego. I to nie dlatego, jak przekonuje, że pojawiły się kłopoty zdrowotne, lecz po prostu nie miał żadnych interesujących propozycji. - Jestem wymagający - mówi. - Gdyby pojawiła się jakaś ciekawa oferta, z pewnością zainteresowałbym się nią. I dodaje: - Nie zajmuję się tylko choreografią, ale przygotowuję całe przedstawienia. Jedynie u Tadeusza Minca robiłem choreografię do spektaklu. Łączyłem jego dramaturgię z moimi ruchami. On zawsze do mnie mówił: "Jak pan to robi, że to, co czyni, nie ma nic wspólnego z baletem"?.

Przyznaje, że jest choreografem, który nie przepada za baletem. - Nie powiem, że nie lubię; po prostu nie utożsamiam się z nim. Nie czułem baletu. Męczyła mnie w nim rutyna.

Jak wypełnia teraz czas, skoro nie pracuje, nie może wychodzić? - Czytam i rozwiązuję krzyżówki. I myślę. Filozoficznie, egzystencjalnie. Więcej czasu poświęcam sobie. I swojej duszy.

Przyznaje jednak, że brakuje mu twórczej roboty. - Ale to nie zależy ode mnie. Kiedy zdrowie zaczęło szwankować, to praca niespecjalnie mi szła.

Urodził się w Gdańsku. Ukończył IX LO w Oliwie. Już wtedy trafił do Gdańskiego Studium Baletowego, którym kierowała Janina Jarzynówna-Sobczak. Jak mówi, od dziecka interesował się baletem. - Mama mądrze mną pokierowała, choć na początku obydwoje rodzice nie byli temu zbyt przychylni. Ojciec chciał, abym został kierownikiem sklepu. To, że poszedłem do Studium Baletowego, to efekt rozmów z mamą. Uczyłem się równolegle w liceum i studium.

Dodaje, że zawsze lubił chodzić do opery. - Moje życie artystyczne zaczęło się od gdańskiego Teatru Miniatura. Przez ciotkę znałem Natalię Gołębską, która realizowała tam przedstawienia. Chodziłem na bajki. W pewnym momencie zrobiło się nawet rodzinnie, albowiem kuzyn i jego żona byli tam aktorami. Z przyjemnością spędzałem czas w tym teatrze. I udawałem ważniaka: że znam panią reżyser i aktorów.

Nie pamięta, kiedy pojawiła się w nim miłość do tańca. Po maturze nie zdecydował się na żadną uczelnię artystyczną, lecz poszedł na ekonomię w WSE w Sopocie. Śmieje się, że za długo nie postudiował. Wytrzymał półtora roku. - To nie było dla mnie. Tańczyłem już wtedy w balecie Państwowej Filharmonii i Opery Bałtyckiej, gdzie trafiłem po ukończeniu studium. Trwało to kilka lat.

Potem, jak podkreśla, chciał iść do Wrocławskiego Teatru Pantomimy Henryka Tomaszewskiego. - Widziałem jego spektakl "Sen nocy listopadowej" i oszalałem. Pojechałem do niego. Zgodził się, abym u niego występował, ale dopiero za rok. Ten rok spędziłem już we Wrocławiu, tańcząc w tamtejszej operze. Nie zmarnowałem tego czasu, wiele się nauczyłem. Aż w końcu znalazłem się w Studium Pantomimy przy Teatrze Pantomimy Henryka Tomaszewskiego.

Spędził tam pięć lat. - Tak naprawdę było to uczenie się zupełnie nowej profesji - plastyki ruchu, pantomimy, pierwsze wyjazdy zagraniczne. Miałem świetnych pedagogów w świetnym teatrze. Uczyłem się u najlepszych.

Dlaczego odszedł? - Nasze relacje z mistrzem Tomaszewskim się rozluźniły - on już mnie nie chciał, a i ja zacząłem się nudzić.

Wyjechał z Wrocławia. I trafił do Krakowa. Zaczął pracować w Teatrze STU. - Do dziś nie wiem, po co tam pojechałem. To zupełnie nie była moja bajka.

Wrócił do Trójmiasta. Nie miał ani planu na przyszłość, ani propozycji pracy. - Miałem jednak nadzieję, że dalej będę coś robił związanego z ruchem. Poznałem wtedy Krzysztofa Leona Dziemaszkiewicza. I to on zainspirował mnie, abym stworzył coś swojego.

Przyznaje, że od dawna miał w głowie własny teatr. - Wiedziałem, że najchętniej chciałbym pracować ze sportowcami. Bo oni są wolni od baletowych manier.

Zorganizował nabór. Jak wspomina, przyszło mnóstwo ludzi. - Wybrałem kilkanaście osób. Potem była dogrywka, bo nie wszyscy mi się podobali. Byłem bardzo wymagający. Wylecieli m.in. ci, co się spóźniali albo przychodzili na zajęcia na kacu. Zależało mi też, aby były dziewczyny. Ale nie z baletu. Wolałem sportsmenki, najlepiej gimnastyczki artystyczne. Wtedy trafiły do mnie Aleksandra Kobielak i Ola Trytko.

Na początek przygotował 15-minutową etiudę. - Chciałem sprawdzić tych młodych ludzi, oswoić z robotą, a jednocześnie zobaczyć, jak ludzie reagują na tego typu sztukę.

Premierowy pokaz odbył się podczas otwarcia sezonu w Operze Leśnej. - Te 15 minut zamieniło się w półgodzinny chaos. Widownia darła się z zachwytu.

Dodaje, że wszyscy artyści nie byli nadzy, ale byli rozebrani. - Wszyscy nieprzeciętnej urody, królowała młodość. Artystyczne piękno.

Ten sukces go zmobilizował. Aktorów także. - Wiedzieli, że muszą się szybko uczyć. I niebawem przygotowałem spektakl "Umarli potrafią tańczyć". Tytuł wziąłem od nazwy brytyjsko-australijskiej kapeli Dead Can Dance. I tak powstało pierwsze przedstawienie w Teatrze Ekspresji.

Premiera odbyła się w Gdyni. Na scenie Teatru Muzycznego. - Bardzo pomocna była prezydent miasta Franciszka Cegielska, która była wielką fanką mojego teatru. Dzięki temu wielokrotnie występowaliśmy w Teatrze Muzycznym.

Premiera była wielkim sukcesem.

- Ta zupełnie nowa formuła teatru spodobała się ludziom. Zaproszenia do występów otrzymaliśmy z całej Polski.

Nie mieli swojego miejsca, własnej sceny. - Nigdy tego nie chciałem, bo i po co. Ważniejsza jest widownia. A tę zyskałem.

Potem były następne spektakle. "Dantończycy", "ZUN", "Idole perwersji", "Pasja", "Tango" i wiele innych. Teatr Ekspresji wielokrotnie występował w różnych miastach Polski, a także uczestniczył w festiwalach na świecie.

- Kiedy byliśmy we Wrocławiu, w moim ukochanym miejscu, na widowni pojawiła się sama Pina Bausch, najwybitniejsza choreografka na świecie. A udział w Festiwalu w Edynburgu skutkował np. zaproszeniem nas na Festiwal Spoleto do Włoch. Byliśmy także w USA i w Stambule. Bardzo intensywny okres.

Jego spektakle zarejestrowano dla Teatru Telewizji. "ZUN", "Umarli potrafią tańczyć", potem "Pasję" i "Kantatę". Zrobił też film telewizyjny dla II Programu TVP "De Aegypto - opera egipska". - To nie było przeniesienie mojego spektaklu do telewizji, lecz przedstawienie przygotowane specjalnie dla TVP. Zaproponowała mi to ówczesna szefowa Dwójki Nina Terentiew, a muzykę do tego spektaklu napisał Zbigniew Preisner.

Teatr Ekspresji przestał istnieć po 13 latach działalności. Przez ten okres zbierał doskonałe recenzje i miał wielu miłośników. Twórcę chwalono za odwagę, za wyjątkowość, za nową formę, za wypracowaną nową poetykę. Szczególną uwagę zwracał na ciało, miał na nie własną optykę. Janina Jarzynówna-Sobczak mówiła o jego Teatrze: "Dynamiczny bezruch".

Dlaczego zakończył działalność? - Cały czas formalnie był to teatr sopocki. Bo raz, że jego twórca mieszkał w tym mieście, a dwa, bo władze miasta wspierały finansowo to przedsięwzięcie. Przestał istnieć, ponieważ zabrakło pieniędzy. Po prostu skończyła się kasa. Poza tym aktorzy byli trochę zmęczeni, a niektórzy zaczęli robić coś swojego.

Rozstali się w zgodzie. Każdy poszedł swoją drogą. Mówi o nich "mistrzowie momentu". Śmieje się, że sam poszedł w kierunku "Monciaka". - Tam wylądowałem.

Niebawem zaczął współpracować z różnymi teatrami w Polsce - we Wrocławiu, Łodzi, Gdańsku, Krakowie i w Warszawie. A także z wybitnymi reżyserami - z Adamem Hanuszkiewiczem, Izabellą Cywińską, Wiesławem Saniewskim, Tadeuszem Mincem, Adamem Orzechowskim i Krzysztofem Warlikowskim. W kwietniu 2000 r. w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej przygotował choreografię spektaklu "The Music Programme" Roxanny Panufnik. Kilka miesięcy później był twórcą choreografii do opery "Don Carlos" Giuseppe Verdiego.

Po latach znowu znalazł się na Wybrzeżu. - Pojawiła się propozycja z Opery Bałtyckiej, od pani Izadory Weiss, która kierowała baletem. Mogłem tam robić swój teatr. Zacząłem współpracować z tancerzami Opery. I tak powstało "Jamashii". To była część wieczoru - stworzona wraz z Jackiem Przybyłowiczem i Romanem Komassą - i spektaklu "Men's Dance", na który składały się trzy baletowe impresje. Było kilka takich wieczorów, gdzie przygotowywałem jedną z części.

Dodaje, że nigdy nie szukał pracy. Czekał na propozycje. Bez fałszywej skromności przyznaje, że w tańcu dokonał rewolucji. - Mój taniec był ekspresyjny. Był tańcem Teatru Ekspresji. Tę siłę i tę magię znajdowałem właśnie u sportowców.

Zawsze miał i ma wiele pomysłów. - Jedne pojawiały się szybko, inne powoli. Jak to w życiu. Teraz też coś siedzi mi w głowie, inaczej bym się zanudził. Twórczo cały czas jestem gotowy. Musi być tylko ku temu odpowiedni czas i odpowiednie miejsce. Na pewno nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Dopóki mnie nie spalą, będę niepokorny.

---

Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania "Ciągu dalszego". Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji