Co za noc
"Co za noc!" - woła w II akcie "Snu nocy letniej" Puk, sprawca obłąkanej komedii omyłek w podateńskim (ardeńskim?!) lesie, głównym miejscu akcji tej najrozkoszniejszej, najabsurdalniejszej i najmądrzejszej zarazem komedii poety ze Stratfordu. To on, Puk - z poetyckiej swej genealogii dobry duch Robin - przekształca się tu w psotnego chochlika, by w czarodziejską noc świętojańską zabawić się ludzką głupotą, ludzkimi namiętnościami, poplątać i rozplątać ludzkie losy. Nie darmo mówi: "I bardzo cieszę się z obrotu rzeczy, bo niesłychanie lubię awantury".
Jest więc Puk, główny motor komediowej akcji, tym samym bez wątpienia głównym bohaterem szekspirowskiej komedii. Urasta do rangi losu, przypadku, przeznaczenia (czy po prostu - ślepego instynktu), by poprzez gmatwanie spraw, uczuć i dążeń ludzkich - tudzież boskich w ich mitologiczno-legendarnym wydaniu - pokazać ludzkie ułomności i ludzkie tragedie. Ale ta druga strona medalu: refleksyjna, poważna, daje o sobie w sztuce znać tylko migawkowo, tylko w późniejszej zadumie czytelnika czy widza. Na plan pierwszy wysuwa się w "Śnie nocy letniej" - zabawa.
Bawi się tu nie tylko Puk. Bawi się przede wszystkim sam {#au#136}Szekspir{/#}. "Sen" jest utworem zbudowanym na spiętrzeniu anachronizmów. Każda niemal jego postać jest rodem z innej epoki, innej genealogii literackiej, innej obyczajowości. Mitologia splata się tu z rzeczywistością renesansową; cudowność wywodzi z tradycji różnych krajów i czasów; świat baśniowo-legendarny zderza się z prostotą i naiwnością "twardych rąk ludzi" bez krzty wyobraźni... A do tego: czar ziele, naigrawanie się ze słabości bogów i królów, ostra satyra na miłość, na teatr, na samego siebie (czyż teatr ateńskich rzemieślników nie jest paszkwilem na temat własnego teatru - dyrektora Szekspira? A sztuka o owidiuszowskim Pyramie i Tyzbe satyryczną zapowiedzią "Romea i Julii"?...).
W krakowskim przedstawieniu "Snu nocy letniej" w Starym Teatrze (w pięknym poetyckim przekładzie mistrza Gałczyńskiego) do zabawy pana Szekspira dołącza się reżyser. Swinarski się bawi! Bawi się, przebierając ateńskich władców w staropolskie stroje, a tym samym już wizualnie narzucając przeniesienie spraw i idei komedii w rodzimą rzeczywistość. Bawi - tradycyjny świat powiewnych elfów i rusałek zamieniając w dziwaczne stwory tarzańsko-marsjańskie. Bawi się najlepiej, wydobywając z tekstu jeden akcent - o ścianach mających uszy - i na nim budując swą koncepcję scenicznego świata natury (leśne duszki ze skrzydłami i rękoma w kształcie uszu) i świata ludzi (wprowadzenie dwu, otwierających i zamykających spektakl, postaci, przybocznej straży Tezeusza o jednoznacznej roli). Zabawa to czasem trochę "na siłę" - czy to, gdy aluzje o lwie, jednym z bohaterów przedstawienia rzemieślników, stara się odnieść do krytyki władzy z lwim symbolem w godle, czy też, gdy niespodziewanie kpi się z poczciwego Wita Stwosza (układ postaci Tyzbe...).
Ale to są, oczywiście, drobiazgi. Giną one w bogactwie pomysłów - doskonałych, świeżych. Giną przede wszystkim w samej koncepcji przedstawienia, zrywającego z dotychczasowymi tradycjami inscenizacji "Snu nocy letniej" - jako spektaklu barw, rozmarzającej muzyki, poetyckości, dyszącej miłosnym czarem nocy letniej (jak pisał pół blisko, wieku temu {#au#102}Boy{/#} o inscenizacji "Snu" - dziele Zelwerowicza i Frycza). Feerię barw zastąpiło na scenie Starego Teatru zgrzebne szare płótno, tym jaskrawiej oddające sterylną prawdę życia. Zwiewność baśniowych postaci - akrobacyjne wyczyny i plastyczne układy z pogranicza nowoczesnej rzeźby i pantomimy Tomaszewskiego. Rzewną muzykę - bogactwo rytmów, wśród których przeważają ostre, brutalne tony do apogeum dochodzące w orgiastycznej (znakomitej!) scenie finalnej części pierwszej przedstawienia (jak usłyszałam z ust pewnego muzykologa, słuchamy w tym momencie muzyki chińskiej; a więc bawi się i Konieczny!). Poetyckość nocy letniej zastąpiły - zmysłowość, seks, siła instynktu i podświadomości.
Oczywiście tylko takie widzenie komedii Szekspira może z pełną siłą przemówić do wyobraźni dzisiejszego widza, widza XX wieku. (Już oglądany przed 7 laty w nowohuckim Teatrze Ludowym "Sen nocy letniej" w reżyserii Lidii Zamkow i oprawie plastycznej Józefa Szajny główny nacisk położył na zmysłowej namiętności "nocy letniej"). Toteż nowe sceniczne dzieło Konrada Swinarskiego przekonuje nie tylko świetną robotą teatralną, ale także właśnie ową współczesną, odwołującą się do doświadczeń dzisiejszego świata, interpretacją szekspirowskiej komedii. Interpretacją, raz jeszcze dowodzącą, co więcej - uwypuklającą, jak wiecznie żywe prawdy o istocie, o wnętrzu człowieka zawiera "Sen nocy letniej".
Do tego scenicznego sukcesu przyczynili się bez wątpienia wszyscy współtwórcy spektaklu. Przede wszystkim scenograf, Krystyna Zachwatowicz (z radością powitać należy powrót artystki na stałe do Krakowa), która prostym, surowym obrazem sceny z jednym akcentem plastycznym; zbudowanym z gałęzi i wykrotów baldachimem-łożem i jakże funkcjonalnym jej układem z podziałem na poziomy i plany, rozdzielające, a zarazem łączące kilka wzajemnie przenikających się warstw sztuki - walnie przyczynia się do klarowności przebiegu akcji. A także oprawa muzyczna: kompozytor Zygmunt Konieczny i realizatorzy (muzyka prezentowana jest "na żywo" przez grupę studentów PWSM). I wreszcie twórcy (oraz rzecz jasna, wykonawcy) układów pantomimiczno - akrobatycznych: Jacek Tomasik, Marek Lech. A przede wszystkim, oczywiście - aktorzy.
Nie ma może w krakowskim przedstawieniu ,,Snu nocy letniej" - bardzo wyrównanym aktorsko - wielkich kreacji. O każdym wykonawcy można by powiedzieć coś ciepłego. Pozwolę sobie jednak słów parę poświęcić tylko parze najmłodszej: Elżbiecie Karkoszce i Jerzemu Zelnikowi. Dlatego, że ją - wyrosłą aktorsko w Teatrze Rozmaitości - po raz pierwszy oglądaliśmy na deskach Starego Teatru, a jego (niezapomnianego Faraona, ostatnio przypomnianego w filmie "Krajobraz po bitwie"), od roku zatrudnionego w tym teatrze, po raz pierwszy oglądaliśmy w roli umożliwiającej pokazanie aktorskich możliwości (nie sposób było ich w pełni dowieść w niemej akrobatycznej roli w {#re#23277}"Mniszkach"{/#}). Oboje - jako wiodąca para kochanków: Hermia - Lizander - sprostali w pełni odpowiedzialnemu zadaniu. Byli bardzo młodzieńczy, bardzo naturalni, a zarazem operujący wyrobionym warsztatem aktorskim. W przypadku Zelnika, może nazbyt wzorującym się na Hanuszkiewiczu, ale wzorzec to niezgorszy.
Wiadomo, sukcesy najmłodszych cieszą najbardziej w każdej dziedzinie życia. W teatrze, jakże zagrożonym dziś właśnie aktorsko, cieszyć powinny - szczególnie!
P. S.
Za zaszczytną dedykację spektaklu dziękuję w imieniu 21.000 członków Klubu Miłośników Teatru przy KDK, zaś osobiście gratuluję znakomitemu Reżyserowi znakomitego poczucia humoru.