Artykuły

"Cabaret" w Rozrywce

"Cabaret" Johna Kandera w reż. Jacka Bończyka w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Pisze Henryka Wach-Malicka w Polsce Dzienniku Zachodnim.

Inscenizacja "Cabaretu" w Teatrze Rozrywki może się podobać. Wspaniała muzyka, udana scenografia, rewelacyjny Mistrz Ceremonii. Pełny sukces? Nie do końca.

Przekonująco pokazano w przedstawieniu wszystko to, co zawiera się w warstwie fabularnej. Historie zwyczajnych ludzi, zmuszonych do podejmowania życiowych decyzji w okolicznościach, których potencjalnych konsekwencji często nie dostrzegają. Plus smakowite kąski obyczajowe, podglądanie dekadenckiej atmosfery teatrzyków, pełnych dziwacznych postaci i szybkiej konsumpcji uroków życia; albo tanich mieszkań, wynajmowanych na kilka dni, z przymknięciem powiek na to, kim naprawdę są ich lokatorzy. Reżyser Jacek Bończyk tak właśnie tę opowieść konstruuje - w kierunku melodramatu, ze szkicem historii w tle. Trochę liryzmu, trochę dramatu, kilka komicznych epizodów... Rzecz w tym, że istotą "Cabaretu", i powodem nieprzemijającej sławy, są nie tyko perypetie dwóch zakochanych par. Jego istotą jest groza rodzącego się - najpierw konspiracyjnie, na zapleczach knajp i w zaułkach, a potem jawnie, w atakowaniu domów i ludzi - faszyzmu. Nie przypadkiem autorzy musicalu: John Kander, Joe Masteroff, Fred Ebb umieszczają akcję w Berlinie lat 30. XX wieku. A nie, powiedzmy, w secesyjnym Paryżu.

Berlińskie "gniazdo zła"

Berlin tamtego okresu był najbardziej zbuntowanym miastem Europy. Zbuntowanym przeciw strukturom społecznym i normom moralnym, które nie wytrzymały traumatycznej próby dziejowej -1 wojny światowej. Wobec śmierci na froncie upadały wszystkie ideały, zastępowane wszechogarniającym "żyć, póki się da". Kobiety skróciły suknie i włosy, bo będąc sanitariuszkami, musiały nosić spódnice przed kostkę i czepki na głowach. Pracowały na frontach na równi z mężczyznami, zaczynały żyć samodzielnie. Tej obyczajowej rewolucji nikt nie planował, ale po zakończeniu wojny nikt też nie wracał do starych zasad. Europa zachłysnęła się rozluźnieniem, a Berlin stał się miejscem, gdzie nikt nikogo o nic nie pytał. I tacy są bohaterowie "Cabaretu" - niebieskie ptaki, panienki do towarzystwa, stateczni mieszczanie, zarabiający na przybyszach, nie zawsze zresztą legalnie.

Ideologia nazizmu wykorzystała walkę z tym obyczajowym tyglem do własnych celów. A projekt zagłady Żydów przepuszczano przez propagandową maszynkę walki o czystość moralną i uznanie rodziny jako podstawowej wartości. Wielu wierzyło, że tak trzeba, że pogromy ich oczyszczą. Wielu innych, którzy powinni byli się bać, brało zagrożenie za epizod, który minie, więc trzeba się bawić, by zagłuszyć rozsądek. Stan nerwowej nadziei to tkanka, z której wyrastają losy bohaterów "Cabaretu".

Czy nikt się naprawdę nie boi?

Tymczasem pełzającej katastrofy i wiszącej w powietrzu nienawiści na chorzowskiej scenie prawie nie ma. Nie ma jej za wiele i w tekście, ale na tym polega fenomen "Cabaretu", że jego przesłanie istnieje poza słowami. I determinuje losy bohaterów, choć oni udają, że tak nie jest. Ale widz wie... Kontrast między rzeczywistością a okłamywaniem siebie jest osią dramaturgiczną całości.

W Rozrywce groza wybrzmiewa tylko raz, w przejmującej scenie przyjęcia zaręczynowego, gdy frywolna panna Kost - w mocnej interpretacji Marzeny Ciuły - zamienia się nagle w egerię nacjonalistycznej bojówki. Poza tym raczej spokojnie: ludzie się kochają, a potem rozstają, kabarety działają, nikt się specjalnie nie boi, za to wszyscy mają kłopoty finansowe. Trochę jednak nie o tym jest ten musical...

Jest jednak ktoś, kto pomruk nadchodzącej burzy ma wpisany w kod genetyczny, choć zwodzi publiczność błazeńskim grymasem i bezczelnością. To Mistrz Ceremonii, fantastycznie zagrany przez Kamila Franczaka. Androgeniczna postać, jakby z innego wymiaru, która jednak nawet w najgłupszym kabaretowym numerze zimnym wzrokiem kontroluje otoczenie. On wie, czym się to skończy. On jeden ma przeczucie, że wahadło nienawiści wychyla się właśnie w tę drugą, niebezpieczną stronę. I podsuwa nienachalne pytanie: czy dziś wahadło nie wraca w miejsce, w którym było wtedy? W pamięci zostaną też Maria Meyer - Fraulein Schneider i Artur Święs - Herr Schultz. Piękna, dyskretnie sentymentalna para, która przegrywa upragnioną miłość. Małgorzacie Regent nie udało się natomiast zmierzyć z postacią Sally. Jej bohaterka nie ma w sobie ani charyzmy, ani tego połączenia seksualności z naiwnością, która czyni Sally najbardziej skomplikowaną bohaterką "Cabaretu".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji