"Najżałośniejszą komedię..."
Nowy sezon w Krakowie rozpoczął się polemicznie... wobec Wilama Horzycy. Nie zawsze jest to świadome, zapewne; po prostu teatr staje się dziś inny, niż to wyobrażał sobie i wypracowywał na scenie Horzyca. Jeśli więc sięga po utwory, które upamiętniły się w jego inscenizacjach, owa polemiczność realizuje się niejako automatycznie. Kazimierz Braun, wystawiając w Teatrze im. Słowackiego {#re#27052}"Za kulisami"{/#}, ogłasza, że idzie drogą niezależną od poprzednika. Konrad Swinarski, reżyserując "Sen nocy letniej" w Starym Teatrze, daje po prostu własną wizję sceniczną komedii. Jak zawsze u tego reżysera, pełną werwy, pomysłowości i precyzji. Ale nie od rzeczy będzie przypomnieć przedstawienie Horzycy (widziałem jego wersję późniejszą, wrocławską, z roku {#re#}1953;{/#} pierwsza, toruńska, przygotowana została na festiwal szekspirowski w roku {#re#}1948{/#}), aby tym wyraźniej zarysować różnice wyobraźni reżyserskich, ale także wielorakość pytań i odpowiedzi, którymi czarować umie sztuka {#au#136}Szekspira{/#}.
U Horzycy scenę wypełniały ogromne schody, u których szczytu wznosiła się samotnie grecka kolumna. Pomagały one reżyserowi rozwiązywać akcję, a zarazem znaczyły coś więcej: na trzech kondygnacjach mieściły się trzy obce sobie, nieprzenikliwe, izolowane od siebie światy. U góry był dwór: Tezeusz, Hipolita, jego urzędnicy, jej fraucymer, środowisko władzy i wysokiego wtajemniczenia. Na samym dole ateńscy rzemieślnicy: rubaszni i trochę groteskowi, rozweselający, ale nie pozbawieni przecież sympatii ani autora, ani reżysera. Tyle że bardzo odlegli od tych, którzy znajdowali się na najwyższej kondygnacji: inny, idący własnym torem świat. Pośrodku baśniowe królestwo Oberona i Tytanii. I jedni i drudzy, i ci z dołu i ci z góry, na krótko wchodzili do tego królestwa, przeżywali tam swój sen, w którym nie obowiązywały rzeczywiste prawa hierarchii. Te sny były dzikie i szaleńcze, ale ich forma - gest, zachowanie się aktorów - hieratyczna, skupiona: odbijało się w niej przedsenne skrępowanie bohaterów, skrępowanie surowo przestrzegane przez reżysera i narzucane konstrukcją sceny. "Las Ardeński" Szekspira wyzwala od rzeczywistości, jak sen; bądźmy jednak, zdawał się mówić Horzyca, psychologicznymi realistami: i owo wyzwolenie jest złudne, krótkotrwałe, i nasze sny są obarczone całym ciężarem dziennej egzystencji. Ucieczką jest zasypianie, lecz sen jest już tylko zdeformowaną, męczącą reprodukcją jawy. Po przebudzeniu wszyscy wracali na swoje miejsca: dwór na szczyt schodów, rzemieślnicy do ich podnóża. Tam odgrywali swoją komedię dla zabawienia władcy. Ten patrzył z pewnym znużeniem, ironicznym lecz dobrotliwym: uszczęśliwiał prostaków, pozwalając im grać dla siebie. A oni żartowali grubo, sprośnie - może zostaną łaskawie zauważeni?
Przypominam, że ta premiera odbyła się w styczniu 1953. Przedstawienie spotkało się z krytyką za swój kształt artystyczny. Przypuszczam jednak, że niechęć wywoływało z innego powodu: było ironiczne, sarkastyczne, niemal szydercze. Reżyser pilnie przestrzegał, by wszyscy aktorzy zostali ubrani w greckie kostiumy i przyjął skrajną konwencjonalność didaskaliów autorskich. Bo tylko pokazanie konwencjonalnej "Grecji" mogło oznaczać, zarówno dla Horzycy, jak niegdyś dla Szekspira, że rzecz dzieje się "wszędzie", albo "tu i teraz". Z różnych względów teatr nie mógł sobie wówczas pozwolić na używanie dosadniejszego języka artystycznego. Nie upraszczajmy jednak: nie były to tylko względy polityczne. Dla pokolenia Horzycy, które, wykształcone na kulturze i tradycji klasycznej, znało jeszcze łacinę i grekę, język, jakim wypowiedział się reżyser, był po prostu formą naturalną.
Nie chcę przez to powiedzieć, że Konradowi Swinarskiemu brak wykształcenia klasycznego, nie wiem. Ale na pewno brak jego widzom. Inny jest dziś język teatru i publiczności. Ale także inne doświadczenia, inne pytania i odpowiedzi, jakich szuka artysta i z jakimi przychodzi do teatru on sam i ci, którzy wieczorem zapełniają salę. Powiedzmy do końca: inny jest stosunek pomiędzy ludźmi odgrywającymi "Najżałośniejszą komedię i najokrutniejszą śmierć Pyrama i Tyzbe" a królewskim dworem Tezeusza i Hipolity...
W przedstawieniu Swinarskiego nie ma wyniosłości schodów. Krystyna Zachwatowicz zaprojektowała dekorację surową, niemal wyrafinowanie prostacką: scenę i proscenium obiła białym płótnem, a pośrodku klomb zieloniutkiej, jak żywej, trawy. Na tej zielonej trawce spotykają się wszyscy: i dwór rzeczywisty, i dwór leśnych duchów, i rzemieślnicy. Nie ma takich, których by scena wywyższała. Przepraszam: Puk wzbija się czasem na linie z akrobatyczną zręcznością na wyższe kondygnacje, raz Oberon tam się pojawia, a potem na splątanych korzeniach drzew, które są jedynym symbolem lasu, i Oberon i Tytania zostają uniesieni w górę. Ale to wszystko szczegóły, skomponowane precyzyjnie, wzbogacające przedstawienie, nie mieszczące w sobie jednak ani jego komediowej śmieszności, ani sceptycznej zadumy.
Żartobliwe są kostiumy. Żadnej w nich konwencji, która by nam mówiła, że rzecz dzieje się "tu i teraz", albo "nigdzie". Dosłowna konkretność: takich rzemieślników można by zobaczyć i dziś w jakimś małym miasteczku; władcy lasu preferują nagość, a Groszki i Gorczyczki zwierzęcą sierść; jeden Puk jest półnagi i pół-małpi, ale za to zwinny, ruchliwy, złośliwy i szyderczy jak całe stadko tych stworzeń. Natomiast dwór ateński... ubrano ich, krótko mówiąc, z polska i po szlachecku; a młodych kochanków - dopiero w lesie, gdy wyrwali się z dworskiego rytuału - w prościutkie białe sukienki i koszule, chłopcy w spodniach jeszcze. Kakofonia! Jak w życiu. Może jednak nie tylko w tym sensie, że na ulicach rozmaite stroje - mini, midi, maxi... - zgodnie lecz zgrzytliwie ze sobą współistnieją, lecz także w tym, że okrywają różne postawy ludzkie. Scena daje temu wyraz naoczny. Nie jest to umowność lecz dekonspiracja.
Najwięcej widocznej natychmiast pomysłowości i energii twórczej włożył reżyser w zainscenizowanie leśnego królestwa Oberona i Tytanii. Chronią się tam młodzi przed natarczywością rodziców i władców, by - wyzwoleni, bodaj na krótko - wśród zawiłych przygód i nieporozumień odnaleźć prawdziwy sens miłości. Jest w nich ogromny autentyzm. Chciałoby się powiedzieć: niesfałszowany natręctwami współczesnej "młodzieżowej" publicystyki. Są gwałtowni, lekkomyślni i uczuciowi, lecz tych określeń nie powinno się rozumieć jako moralnej przygany. W gwałtowności, uczuciowości, nawet w lekkomyślności kryje się swoista mądrość: mianowicie są one zaprzeczeniem rutyny, skostnienia i doktrynerstwa, a więc moralnej, duchowej niewrażliwości. Tę niewrażliwość starano się młodym zaszczepić na dworze sarmackiego Tezeusza. Wyzbyli się jej ostatecznie w królestwie Oberona i Tytanii. Chciałem napisać: w królestwie snu. Ale to nie byłoby prawdą o tym przedstawieniu. Dla Swinarskiego "las Ardeński" jest inną, ale współrzędną, istniejącą na równych prawach rzeczywistością. Kto się w nią zanurza, wraca odmieniony. Młodzi nie pogodzą się już z wolą rodziców i książąt, przeciwnie, tamci będą musieli rezygnować. Także rzemieślnicy powrócą z leśnej próby mądrzejsi, dojrzalsi. Jest to, innymi słowy, rzeczywistość pozbawiona kostiumu i zakłamania. A raczej w ramach jednej rzeczywistości - środowisko pozbawione maski i grymasu. Tytania zakochana w oślej głowie Spodka odda mu się po prostu na scenie, a za nią pójdą inne duszki, tworząc orgiastyczny finał pierwszej części przedstawienia. Trudno powiedzieć, by tak bezpośrednie i dosłowne traktowanie miłości mogło być dziś tylko wynikiem fantazji, lub sennego majaku. Młodzi kochankowie, wkraczając w ten świat, przez Puka i Oberona poddani jego doświadczeniu, odnajdują właściwą miarę swoich uczuć.
Nie są to role nazbyt błyskotliwe; pozwalają aktorom zaprezentować się wdzięcznie. Tu jednak Elżbieta Karkoszka może szkicować swoją Hermię nie tylko jako zakochaną gąskę, lecz jako dziewczynę domagającą się swoich praw - reżyser nie krępuje uczuć. Również Lizander (Jerzy Zelnik) i Demetriusz (Aleksander Fabisiak) znajdują własne tony zakochanych, zdradzanych i zazdrosnych młodzieńców; szczególnie Zelnik - gwałtowny, jakby przeżerany namiętnością, broniący nie tylko swojej dziewczyny, lecz także niezależności. Na koniec Anna Polony - wreszcie dziewczęca! po Orciu, Joasie, czy Młodej z "Klątwy" - subtelnie igrająca rolą niekochanej, zazdrosnej, pełnej kompleksów, zgryźliwej, nielojalnej, a przecież na swój sposób uroczej Heleny.
Wyrozumiałego - dla ludzkich i boskich słabości - Oberona gra Wiktor Sadecki; pełną temperamentu erotycznego Tytanię Halina Słojewska. Przysadzisty Puk Wojciecha Pszoniaka zadziwia akrobatyczną zręcznością - zapomnieliśmy już, że aktorzy mogą popisywać się tak precyzyjną sprawnością fizyczną.
Inwencja reżysera, tempo i błyskotliwość scenicznego ruchu chroniły nas dotąd od znużenia. Swinarski ma nieomylne poczucie rytmu; jednakże nie tylko rytmu działań scenicznych, co dla reżysera powinno być oczywiste, lecz rytmu ściśle zespolonego - w harmonii lub kontrapunkcie - z tekstem utworu, z jego dekoratywnością, choćby najlepszą poetycko, albo doniosłością. Gdy ruch zamiera, czy tylko się ucisza, wiadomo: warto słuchać, teraz reżyser będzie cieniował znaczenia, których zarys narzucił już grubymi pociągnięciami. W tym przedstawieniu także wtedy, gdy milknie zespół instrumentalistów, wykonujący na balkonie świetną muzykę Zygmunta Koniecznego.
W "Śnie" zostajemy zaskoczeni. Zazwyczaj owymi pogrubionymi kreskami rysowano postacie rzemieślników, którzy dla uświetnienia zaślubin Tezeusza z Hipolita przygotowują widowisko pod tytułem "Najżałośniejsza komedia i najokrutniejsza śmierć Pyrama i Tyzbe". Wydawało się to nawet konwencją szekspirowską: grabarze w "Hamlecie" czy owi rzemieślnicy w "Śnie nocy letniej" to artystycznie skomponowana pauza dla rozweselenia mniej wybrednej publiczności. W tym ostatnim utworze pauza jest nawet dość wydłużona.
Tymczasem Swinarski rezygnuje z efektów, z groteski, z grubego żartu. Wcale swoich prostaczków nie ośmiesza; są naiwni, to pewne, ale tylko tyle. Na żart przydaje im żywego psa państwa Juraszów, który od czasu do czasu szaleje za sceną i na scenie, a na przedstawieniu, które widziałem, wymykał się nawet z obroży, zagrażając aktorskim łydkom.
Rzemieślnicy, ubrani skromnie lecz chędogo, jak wspomniałem, przygotowują sztuczkę bez specjalnego zapału, są charakterystycznie, nie przesadnie jednak zróżnicowani - i to wszystko. Gdy Leszek Piskorz (Zdechlak) gra Tyzbe, wywołuje śmiech i brawa, ale są one nagrodą raczej za zręczność niż za ostentację. Także pozostali - bardzo dobry Wojciech Ruszkowski (Pigwa), Tadeusz Jurasz (Spój), Andrzej Kozak (Duda), Roman Wójtowicz (Ryjek) - może poza Stanisławem Gronkowskim (Spodek), strzegą się ostentacji, unikają ośmieszenia swoich bohaterów. Przeciwnie, odgrywana przez nich "Najżałośniejsza komedia..." sprawia chwilami wrażenie całkiem poważne, co jest już szczytem przebiegłości i przewrotności reżyserskiej, zarazem bardzo dyskretnie przeprowadzonej. Jakże to więc, pytamy - ma nas wzruszać głupia, nieporadna, teatralna śmierć karykaturalnych kochanków, Pyrama i Tyzbe? Dlaczego? Któż, przy najlepszej woli, potrafi dostrzec w tej naiwnej szopie - z lwem, który jest Spojem, i z księżycem, który jest Dudą - jakąś prawdę uczuć, uprawniającą do współuczestnictwa w tym amatorskim przedstawieniu i współczucia?
Otóż jest taka siła. To Tezeusz, Hipolita i ich dworska kamaryla. Przerywają "Najżałośniejszą komedię..." swymi uwagami, komentarzami. Zazwyczaj brzmiały one ze sceny martwo, czasem, w najlepszym razie, ironicznie. Nagle u Swinarskiego okazuje się, że są agresywne, że brutalnością i jadowitą gwałtownością pokrywają wewnętrzny lęk królewskiej pary: oto ktoś ośmielił się deptać świętości, konwencje, oto ktoś przemówił własnym, cóż że nieporadnym i chwilami śmiesznym językiem, łamiąc obyczajną i bezpieczną, obowiązującą stylizację. Tak pseudoklasycy oburzali się u nas na romantyków. Tyle że Tezeusz jest pseudoklasykiem na tronie. A to znaczy, że czuje się zagrożony inaczej: odrzucenie oficjalnej stylistyki wydaje mu się - może i bywa zresztą - pierwszym zamachem na jego władzę.
Znakomicie grają tę scenę Bolesław Smela i Roma Próchnicka. Dzięki nim przedstawienie spina się ostatnią klamrą reżyserską. On - zaskoczony, bezradny, co chwila wybuchający gniewem, lecz natychmiast cofający się, obracający to w żart: intuicja podpowiada mu niebezpieczeństwo, lecz on, władca, nie może w nie jeszcze uwierzyć. I ona, jadowita żmijka, na prawo i lewo ciskająca ostrzeżenia, docinki, jątrząca: jej intuicji, jak to u kobiety, nic nie hamuje. Tekst, nawet w przekładzie Gałczyńskiego, można tu zagrać blado lub ostro. Zagrany ostro, okazuje swoją - szekspirowską chyba - celność. "Najżałośniejsza komedia i najokrutniejsza śmierć Pyrama i Tyzbe", na którą tak reagują jej możni słuchacze, staje się więc, na równi z buntem i ucieczką młodych do "lasu Ardeńskiego", wyrazem autentycznego nonkonformizmu ateńskich rzemieślników. W przedstawieniu Horzycy Tezeusza dzieliła od nich cała wysokość schodów. Jedna i druga strona nie mogły mieć złudzeń: prowadziły swą grę na własny rachunek i na własnych - by tak powiedzieć - orbitach. U Swinarskiego Tezeusz jest niemalże wśród tych grających dla niego aktorów z bożej łaski. Drażnią go, ale nie może być wobec nich obojętny. Liczy się z nimi do tego stopnia, że... na koniec każe ich wyrzucić.
Nie byłby sobą Swinarski, gdyby nie dokomponował Szekspirowi jakiegoś żartu. Orientades i Orientides, w ciemnych sukmanach i futrzanych czapach, jawią się w scenach z Tezeuszem milcząco, czuwając nad nim i nad tym, by panował porządek. Na ogół im się to udaje. Tylko Puk przemyka się między nimi drwiąco, a oni chwytając zbiega, samych siebie łapią za ręce. Nie wiem, czy są potrzebni. Swinarski-inscenizator nie zawsze ma zaufanie do jasności wykładu Swinarskiego-reżysera. Ale w tym wypadku trzeba jeszcze zapisać nazwiska aktorów: Janusz Sykutera i Jerzy Jogałła.