Artykuły

Do domu - zamykamy (...czyli miniony sezon na krakowskich scenach)

Z jednej strony napastliwy bełkot plakatowych, wiecznie zdyszanych rewolucjonistów scenicznych. Legion ich, nawet dwa legiony. Nieprzyjemnie tupią, gdy idą, zwłaszcza że zawsze kupą łażą. Z drugiej - kilku, może kilkunastu tych, co na kanwie swej wobec Molierów i Szekspirów zrozumiałej bezradności pragną dotknąć w sobie choć jednego czystego dźwięku. I tym dźwiękiem sprawić radość słuchającym - pisze Pawł Głowacki w Dzienniku Polskim.

W czerwcu 2006, po fajerancie, kierowniczka mięsnego, co Gierka przetrzymała, na Dużą Scenę Starego Teatru wkracza z energią, z jaką w południe wieprza na zapleczu toporem ćwiartowała. W żakiecie na bazie stylonu, w polistyrenowych czółenkach, z błyszczącą torebką na przedramieniu, szczelnie spowita czosnkowym odorem wędzonej lisieckiej, wkracza i ku zdumieniu klientów - Molierem gada.

W rytmie ćwiartowania skanduje: "Tak, dłużej chyba nie należy zwlekać, (...) wprost do więzienia pana stąd zabieram". Skanduje finalne frazy "Tartuffe'a", co je Oficer Gwardii Królewskiej ma wygłaszać, skanduje tak, jakby co innego gadała. Alicja Bienicewicz duka zdania Moliera - a naprawdę słychać drugie dno. "Ni ma wołowego. Ni ma salcesonu. Została stara kicha. Nic nie wystoita".

Tak kończy się wyreżyserowany przez Mikołaja Grabowskiego "Tartuffe" Moliera. Baba w roli Oficera jest w istocie kierowniczką mięsnego, co przyłazi i zamyka budę ćwiartowaniem zdań będących dla niej chińszczyzną. Tak kończy się sezon w Starym Teatrze. Gdy milknie kierowniczka, jacyś menele w dresach krępują Tartuffe'a, który, rzecz jasna, nie jest Tartuff'em. U Grabowskiego nikt nie jest tym, kim jest na plakacie, więc Zbigniew W. Kaleta, ćwiartując Tartuffe'a, tak naprawdę kreuje nieświeżego Rasputina we wsiowym podkoszulku i obuwiu sportowym wprost z Hanoi. A w ustach - ta sama chińszczyzna. Tak finiszuje krakowski sezon teatralny 2005/2006.

Znaczący to finisz. Skoro sam dyrektor Starego Teatru, zarazem prodziekan Wydziału Reżyserii Dramatu krakowskiej PWST, swoim przez siebie poćwiartowanym Molierem dowodzi, że do wystawienia klasyki starczy banalna chętka bycia chwilowym guru, a nie pełne lęku pragnienie zrozumienia choćby jednego zdania z nieogarnionych zdań oryginału - to dziwię się sobie, że tak mocarnie dziwiłem się poronionym przedstawieniom młodzieżowych podopiecznych Grabowskiego.

Maja Kleczewska i Szekspir w Starym przez nią za pomocą "Snu nocy letniej" zrobiony w seksoholicznego durnia. Jan Klata i jego trywialna diagnoza współczesności w odpustowych "Trzech stygmatach Palmera Eldritcha". Michał Zadara, co własnymi, na zasadzie "zrób sobie sam" opartymi, wersjami "Księdza Marka" i "Fedry" dowiódł, że reżyserem może być każdy, kto bramy pomylił i miast do mięsnego, wlazł akurat do Starego. Wystarczy, resztę młodzieży przemilczę.

Co jeszcze można rzec, gdy wszyscy oni tak bardzo do mistrza Grabowskiego podobni, on zaś - całkiem jak oni? Ta sama pogarda dla literatury i pycha poprawiania klasyków, to samo prowincjonalne mędrkowanie typu "postaw się, a zastaw się", ta sama płaskość opowiadania, ten sam tik epatowania nowoczesnością i mania naprawiania świata. To samo, to samo, to samo wszędzie. Sto razy o trupich konceptach współczesnego teatru mówiłem. Co dodać?

Jerzy Koenig odwiedził ostatnio warszawski teatr Rozmaitości. Daję jego ciemne, czyste zdania. I radzę pojąć, że nie tylko nędzę Rozmaitości one portretują. Boję się miernoty, która podejmuje walkę o teatr, zamieniając scenę w poligon. Nie wyobrażam sobie dziś teatralnej Warszawy bez Rozmaitości, chcę mieć ten ich "inny" teatr, ale niech mnie złości, a nie budzi litość. Nic do dodania. Powtórzę tylko słowo, które Koenig przywrócił naszej krytyce. LITOŚĆ.

Tak, litość, bo cóż innego żywić można wobec pospolitego ruszenia odpustowego teatrzyku w Starym (papuzio wymazany gips - w środku pustka), gdzie jak podmienisz reżyserów i aktorów, nikt się nie zorientuje, zwłaszcza główni zainteresowani?

Generalizuję? Owszem. Generalizuję tak, jak w "Spisku sztuki" inny starzec, Jean Baudrillard. I zdania jego też tylko pozornie nie są o Starym. We współczesnej sztuce zagubiło się pragnienie złudzenia. (...) Przytłaczająca większość sztuki współczesnej (...) zajmuje się przywłaszczaniem banalności, odpadów, miernoty jako wartości i jako ideologii. I dalej, o mierności na scenie. To mierność podniesiona do drugiej potęgi. Pragnie być niczym: "Jestem niczym! Jestem niczym!" - i naprawdę jest niczym. No, naprawdę.

A co obok Starego, w którym zdechła iluzja, metafora, poezja, piękno opowieści zmyślonej? Rzekłbym - normalność, zwyczajna, prawie futbolowa, "ligowa młócka". Sporo banału, kilka dzieł zdumiewająco głupich, trzy, cztery gnioty gruntownie mętne. Nie ma się co tym wszystkim zajmować szczegółowo. Ważne, że wciąż jeszcze tlą się w Krakowie seanse, co nie zagubiły tego przez Baudrillarda wskazanego, dla teatru fundamentalnego pragnienia. Pragnienia złudzenia.

Jest w Bagateli pyszna, przez Marcina Sławińskiego wyreżyserowana farsa "Szalone nożyczki" i delikatne "Rozmowy nocą", napisane i wyreżyserowane przez Karolinę Szymczyk-Majchrzak. W PWST Krzysztof Globisz wzruszał "Kapeluszem pełnym deszczu", zaś Bogdan Hussakowski - "Grą snów". Jest w Ludowym znakomite "Wszystko o kobietach" w reżyserii Pawła Szumca i są "Świadkowie" w reżyserii Piotra Jędrzejasa. W KTO mamy czysty teatr w "Architekcie i cesarzu Asyrii" oraz w "Stryczku dla dwóch". Jest miękki, ukojenie dający rytm opowieści Macieja Wojtyszki "Kraina kłamczuchów" w Teatrze im. J. Słowackiego. Jest Groteska, która przy wszystkich potknięciach zawsze staje po stronie iluzji. No i są dwie jakości potężne.

Jerzy Trela w wyreżyserowanym przez Krzysztofa Jasińskiego w STU monodramie "Wielkie kazanie księdza Bernarda" Leszka Kołakowskiego. Dorota Godzic, Natalia Strzelecka i Joanna Mastalerz w "Pokojówkach" Geneta, co je w Teatrze im. J. Słowackiego Józef Opalski wyreżyserował. Dwa seanse, gdzie pragnienie złudzenia spełnia się przejmująco, bo Jasiński i Opalski opowiadają bezlitośnie. Pierwszy o naszej czułości dla diabła, drugi o naszej czułości dla śmierci. Nie dają tanich nadziei. Ich brzmienia to intonacje uczciwości.

Nie, nie ja wytyczam linię frontu. Ja tylko rejestruję świat, a on, jeśli o teatr idzie, rozpięty dziś jest. Z jednej strony napastliwy bełkot plakatowych, wiecznie zdyszanych rewolucjonistów scenicznych. Legion ich, nawet dwa legiony. Nieprzyjemnie tupią, gdy idą, zwłaszcza że zawsze kupą łażą. Z drugiej - kilku, może kilkunastu tych, co na kanwie swej wobec Molierów i Szekspirów zrozumiałej bezradności pragną dotknąć w sobie choć jednego czystego dźwięku. I tym dźwiękiem sprawić radość słuchającym.

To wszystko, czyli nic nowego. I wciąż to samo, stare pytanie: jak długo jeszcze? Poniższe zrozumcie w przenośni. Jak długo baba, grając Oficera Gwardii Królewskiej, będzie bezkarnie kreować kierowniczkę mięsnego, co ongiś przetrzymała Gierka, a dziś na narodową scenę ładuje się bez pardonu i wybełkotując kompletnie chińskie dla niej piękno zdań Moliera, w istocie rzęzi to, co jej na sercu leży naprawdę: "Została tylko stara kicha. Do domu. Zamykamy"? No, jak długo jeszcze?

Na zdjęciu: "Stryczek dla dwócj", Teatr KTO.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji