Artykuły

Walka w Podziemiu budzi podziw

"Poskromienie" w reż. Moniki Pęcikiewicz w Teatrze Polskim w Podziemiu, koprodukcja Fundacji Teatr Polski - TP dla Sztuki, Instytutu Jerzego Grotowskiego, Teatru Śląskiego w Katowicach oraz Ośrodka Kultury i Sztuki we Wrocławiu. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej

A oni wciąż grają. Aktorzy dawnego Teatru Polskiego we Wrocławiu, gdy stracili swoją scenę, nie tylko protestowali, ale też kontynuują wspólną pracę poza zdewastowaną instytucją - jako Teatr Polski w Podziemiu. Ich najnowsza premiera to "Poskromienie" Moniki Pęcikiewicz.

Zaraz miną trzy lata, odkąd lokalni włodarze z Bezpartyjnych Samorządowców i PSL, przy czynnym wsparciu ministra Glińskiego, doprowadzili do upadku Teatru Polskiego we Wrocławiu. Pod dyrekcją forsowanego przez polityków Cezarego Morawskiego drastycznie spadła frekwencja, zespół został rozbity, na scenę zamiast docenianych na całym świecie przedstawień weszły chałtury z udziałem dyrektora. A żeby udało się go skutecznie odwołać, potrzebny był raport NIK, który wykazał m.in., że Morawski podpisywał z reprezentującą go agencją umowy na olbrzymie kwoty za własną pracę artystyczną w teatrze.

Choć w końcu władze regionu spróbowały naprawić swój błąd, trwa chaos. Dawna wiodąca scena w kraju przypomina ponure pobojowisko, którego - jak pokazały zgłoszenia na trwający wciąż konkurs na nowego dyrektora - nikomu z ważnych postaci polskiego życia teatralnego nie chce się sprzątać.

Teatr Polski w Podziemiu. Jest jak dawniej

Nic więc dziwnego, że premiera "Podziemia" to istotne wydarzenie. Jest jak w dawnym Polskim - ci sami aktorzy, styl, atmosfera.

Nowoczesną scenę Piekarnia przy ul. Księcia Witolda Teatrowi Polskiemu w Podziemiu udostępnia Instytut Grotowskiego. Na widowni w wieczór premiery "Poskromienia" zasiedli m.in. pisarka Olga Tokarczuk, artyści związani z dawnym Polskim, były dyrektor, dziś opozycyjny poseł, Krzysztof Mieszkowski. Po spektaklu - rzęsista owacja na stojąco. I mają z czego być dumni, bo wola walki i zdolność przetrwania aktorów dawnego zespołu Polskiego budzi podziw. "Podziemie" ma przestrzeń do pracy, uznanych aktorów, instytucjonalnych partnerów, jak Ośrodek Kultury i Sztuki we Wrocławiu, a teraz wchodzi nawet w koprodukcje z innymi repertuarowymi scenami. "Poskromienie" powstało we współpracy z Teatrem Śląskim w Katowicach.

Gorzej, że te brawa były chyba bardziej za walkę niż za to konkretne przedstawienie. "Poskromienie" jest spektaklem nieudanym, choć zamierzonym ambitnie.

Duch Krystiana Lupy

Powracająca po latach do zawodu reżyserka Monika Pęcikiewicz wyszła od inspiracji Szekspirowskim dramatem "Poskromienie złośnicy" - interpretowanym dziś najczęściej w feministycznym duchu. Choć z Szekspira praktycznie nic nie zostało, to nie to jest problemem, bo reżyserka nie udaje też, że wystawia jego tekst. Ma być to spektakl o zmaganiu się z różnymi typami "poskromień" - narzucanych z zewnątrz ograniczeń kulturowych, społecznych czy politycznych - a także o odchodzeniu ojca.

Ale prawdziwy ojciec "Poskromienia", całkiem żywy, którego duch unosi się nad sceną, to Krystian Lupa, jeden z artystycznych liderów dawnego Polskiego i guru aktorów Pęcikiewicz. Każdy fan (i antyfan) Lupy to rozpozna - rozwlekłe sceny, półprywatne granie, wolno sączone dialogi rozwalonych w siedzących pozach postaci, sceny wyprowadzone z emocjonalnych improwizacji, "snucie". Tyle że mistrz Lupa w najlepszych spektaklach potrafi nadać takiemu snuciu gęstość, rytm, znaczenie. Tutaj, niestety, zostaje puste, pretensjonalne epigoństwo.

Ojciec odchodzi

"Poskromienie" to w zasadzie cztery obrazy. Najpierw postaci przybywają, by pożegnać ojca, ale ich rozmowy o tym, skąd przyjeżdżają, to jasne aluzje do sytuacji aktorów zespołu dawnego Teatru Polskiego. Kolejna, najdłuższa scena to psychomachia między matką, śpiewaczką Ireną (Ewa Skibińska), i córką - noszącą imię Szekspirowskiej "złośnicy" - Kaśką (Katarzyna Dudek z Teatru Śląskiego). Przez bodaj pół godziny Irena chce zmusić ubraną w dżinsy Kaśkę, by założyła rajstopy. Czyli "trening" do kobiecości może uległej, a może "tradycyjnej". Ale dlaczego to takie ważne, jakie za tym stoją emocje, poglądy czy postawy życiowe - nie wiemy. To jakby etiuda z próby, przeplatana zrezygnowanymi i ironicznymi komentarzami męża śpiewaczki Wiktora (jak zwykle świetny Wojciech Ziemiański) czy brata-księdza Wiktora (Michał Opaliński). A w tle tego starcia inne wątki próbują się dziać, ale nie potrafią, np. małżeństwo postaci Adama Szczyszczaja i Marty Zięby przechodzi kryzys, co znaczy tyle, że patrzą na siebie wymownie po dwóch stronach stołu.

Najlepsza scena - i jedyna, w której buduje się jakaś relacja - to obraz trzeci. Opiekunka, a może też kochanka (Anna Ilczuk), myje dogorywającego w łóżku starego ojca (Andrzej Wilk), który usiłuje z nią flirtować. Jest w tym bliskość, ciepła ironia, doza erotyzmu, w którym postać Ilczuk nie daje się zredukować do stereotypu. Wreszcie następuje zgon i niezrozumiała scena pogrzebu z dziwaczną epifanią, wpatrzeniem wszystkich w wielką tańczącą, świetlistą rozetę za weneckim lustrem - charakterystycznym dla stylu autorki scenografii Katarzyny Borkowskiej. Towarzyszy temu monumentalna muzyka Cezarego Duchnowskiego. Jedno i drugie jest na wysokim poziomie, ale spektaklowi brak dramaturgii, konstrukcji, reżyserii czy choćby przekonująco wymyślonych postaci.

Polski w Podziemiu to porządny, pełnoprawny teatr. I jak w każdym dobrym teatrze zdarzają się tu też przedstawienia gorsze czy nieudane. Czekamy na kolejne premiery.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji