Artykuły

Krystyna Janda: Na kierunkach pedagogicznych działa selekcja negatywna. Ale to też problem seminariów duchownych

"Cholera, dostałam nagrodę!" - tak zareagowała na wieść o werdykcie jury festiwalu Sundance. Za co ta nagroda? W "Słodkim końcu dnia" Krystyna Janda wciela się w bezkompromisową noblistkę, która swoją wypowiedzią wywoła burzę. Sama zresztą przyzwyczaiła nas do tego, że mówi to, co myśli. Film Jacka Borcucha w kinach od 10 maja.

Piotr Guszkowski: Z czym się pani kojarzy Toskania?

Krystyna Janda: Z przyjemnością, odpoczynkiem, spokojem i cudowną temperaturą - w zasadzie nie czuć różnicy między ciałem a powietrzem. Lubię Włochy, znam je bardzo dobrze, spędzam tam urlop niezmiennie od trzydziestu lat i ciągle wymyślam nowe miejsca, które warto odwiedzić.

Kiedy moje dzieci były małe, mówiłam dyrektorowi teatru: wyjeżdżam 20 maja i wracam pod koniec sierpnia, a potem mogę grać bez przerwy - i zgadzał się na to. Dziś to do mnie, szefowej fundacji i dwóch teatrów, tak mówią niektórzy aktorzy. Ja nie mogę sobie pozwolić na urlop dłuższy niż dwutygodniowy. Był czas, że byłam w tym kraju gwiazdą, mogłam sobie pozwolić na luksusy (śmiech). Jeździłam do Toskanii po dobre samopoczucie, po inspiracje - nawet tekstów tam się uczyłam jakoś szybciej. No i udawałam się tam po spokój. Cztery miesiące bez cienia agresji, wszyscy uśmiechnięci, nikt się nie spieszy. Dzieci obok, mąż, mama.

Nie chciała pani zostać na dłużej?

- Nie! Aktorstwo to zawód związany z językiem. Nie wierzę, że można grać w obcym języku tak samo swobodnie i finezyjnie jak w ojczystym. Tekstów ról po włosku, francusku, niemiecku uczyłam się na blachę, na pamięć, cały czas miałam do dyspozycji coacha. Ale to nie granie, nie ma wolności, smaków interpretacyjnych, lekkich improwizacji. Choć nie, zagrałam jedną rolę całkowicie improwizowaną, w niemieckim filmie "Laputa" Helmy Sanders-Brahms z Samim Freyem, graliśmy, improwizowaliśmy po francusku. Dostałam za tę rolę nagrodę na festiwalu w Montrealu. Niemniej w tym zawodzie język, jego znajomość wyssana z mlekiem matki, wyniesiona z domu rodzinnego i ojczystej literatury, są podstawą.

Bohaterką "Słodkiego końca dnia" jest polska poetka, noblistka, od lat mieszkająca we Włoszech. Co pani o niej pomyślała, czytając scenariusz po raz pierwszy?

- Że to kontrowersyjna postać, że dawno nie dostałam propozycji zagrania w filmie roli tak interesującej i prowadzącej. Pomyślałam, że ta kobieta jest bardzo daleka ode mnie, mam inne poglądy, myślę inaczej. Nigdy bym nie nazwała aktu terroru dziełem sztuki. Teraz widzę też, że jej apetyt na życie i romans z dużo młodszym uchodźcą budzą spore emocje. Bardzo podobała mi się charakterystyka tej postaci i sposób, w jaki napisano scenariusz. Nie stawia recept, niczego do końca nie definiuje, pozostawia pootwierane furtki.

Z Jackiem Borcuchem pracowała pani już wcześniej, na planie serialu HBO "Bez tajemnic".

- Bardzo zagustowaliśmy w sobie i w tym, jak oboje pracujemy. Jacek wiedział, że jestem aktorką, na którą można liczyć, nawet podczas kontrowersyjnych, trudnych realizacji. Od początku miałam do niego pełne zaufanie. Praca dla HBO była czystą przyjemnością. Z Jurkiem Radziwiłowiczem potrafiliśmy zagrać cały odcinek "Bez tajemnic" za jednym zamachem. Jurek był terapeutą, ja jego superwizorką. Siedzieliśmy przy stoliku i rozmawialiśmy przez pół godziny. Inna sprawa, że nie miałam w tej roli wiele do zagrania. Superwizor słucha, nie wyraża opinii, nie okazuje uczuć, nie staje po żadnej ze stron. Zadaje pytania, pozwala sobie coś uświadomić i tyle.

Niech pan przyzna, co to za wyzwanie dla aktorki? Nuda. Ale praca z Jackiem to było coś. Zresztą nie tylko z nim, to była fajna praca. Tyle że jak na mój gust trochę zbyt prosta.

W "Słodkim..." odbiła to sobie pani z nawiązką. Postać jest wyrazista, pani kreację nagrodzono w Sundance.

- Bardzo mi miło. Ta rola stawiała wyzwania. Wszelkie. To był "slalom" nieoczywisty, niewątpliwie. Ale Jacek wiedział, czego chce. Dotąd nie widziałam ostatecznej wersji montażowej filmu [rozmowę przeprowadzono w połowie kwietnia], nie bardzo powinnam w związku z tym cokolwiek oceniać. Bawiło mnie, że w recenzjach festiwalowych pisano o mnie "weteranka kina". Znają mnie tam z encyklopedii filmowych. Prawie 50 lat w kinematografii. Jeśli pan zajrzy do encyklopedii filmowej, pod hasłem "Janda" przeczyta pan: aktorka fetysz Andrzeja Wajdy, "Człowiek z marmuru", "Dyrygent", "Człowiek z żelaza", "Przesłuchanie" itd. itd. itd. Trochę tam tego jest! (śmiech)

"Nie mam już nic do powiedzenia światu" - stwierdza pani bohaterka, kiedy po raz kolejny odmawia wywiadu.

- Mogłabym powiedzieć prawie to samo. Nie mam już nic do powiedzenia nowego, choć rolą w filmie "Tatarak" zaskoczyłam samą siebie. Jestem dumna, kocham mój zawód, jestem doceniona, nagradzana, ale wolę zwykły, szary dzień pracy. W filmie, teatrze. Nie bardzo lubię te wszystkie festiwalowe splendory i wygibasy, tę drugą stronę zawodu. Kiedy się dowiedziałam o werdykcie Sundance, powiedziałam do syna: "Cholera, dostałam nagrodę!". Dla mnie to automatycznie oznacza dużo pracy dodatkowej, wywiady, spotkania, mądrzenie się, podsumowania, zawracanie głowy. Wolę grać. Wydaje mi się, że role mają znaczenie, każdy wieczór w teatrze także. Mówię więcej graniem. Siła sztuki jest ogromna. Dzięki niej mamy szansę dotrzeć do drugiego człowieka. Czy kogoś naprawdę interesuje, co mówię prywatnie?

Nigdy nie przeszło pani przez myśl, żeby wykorzystać kapitał, jaki pani zdobyła, i zaangażować się w politykę?

- Broń Boże! A co z graniem?

A były takie propozycje?

- Nie.

Z drugiej strony dziś praktycznie wszystko urasta do deklaracji politycznej: do jakiego teatru chodzisz - czy w ogóle chodzisz, czy dajesz na WOŚP, gdzie robisz zakupy itd.

- Tak, ale mnie to nie przeszkadza. Uważam, że w trudnych sprawach i sytuacjach powinniśmy zabierać zdanie my, osoby publiczne. Stawać po stronie demokracji, prawdy, sprawiedliwości, słabszych, chorych, odrzuconych. Uważam, że jest taka potrzeba w tej chwili i że się obudziliśmy - późno, bo późno, ale mam nadzieję, że jest jeszcze czas. Klamka nie zapadła. Oczywiście, większości dalej jest wszystko jedno, ale wyłoniła się grupa, której przestało być obojętne, gdzie będziemy żyli i jaką rzeczywistość zostawimy naszym dzieciom, wnukom. Pozostaje pytanie, która strona przekona do swojej wizji więcej ludzi, bo to nie jest przecież tak, że obudzili się tylko obrońcy demokracji. A ponieważ jedni grają fair, a drudzy nie, mając władzę, media i co tylko... walka jest nierówna.

Według pani mamy do czynienia z sytuacją, która usprawiedliwiałaby porzucenie zasad fair play?

- Nie, tego nie powiedziałam. Uważam, że pewnych rzeczy po prostu się nie robi. Wie pan, tak naprawdę wiele zależy od tego, jakie jest i będzie nasze społeczeństwo. Tego dotyczy walka o szkoły. Wydaje się, że ta władza nie chce mieć wykształconych obywateli, bo takimi trudniej manipulować. Kształt społeczeństwa zależy w dużej mierze od systemu nauczania, programu, nauczycieli. Od tego, jacy są, jakie mają poglądy, na ile są otwarci. Nie chodzi przecież wyłącznie o przekazywanie wiedzy. Spotkałam na swojej drodze wielu wspaniałych i mądrych nauczycieli, którym wiele zawdzięczam.

Młody człowiek, który dopiero odkrywa, kim jest i jaką ścieżką pójdzie, potrzebuje drogowskazów. Nauczyciele wyrabiają w dzieciach ciekawość świata, tłumaczą, jak odróżnić prawdę od kłamstwa, co jest moralne, a co nie, wskazują granicę między dobrem a złem. W domu się tego nie nauczą, dom od nich tego nie wymaga, paradoksalnie, lub coraz mniej wymaga. Odkąd mamy internet, wpływ rodziców zresztą stał się jeszcze mniejszy. No i rodzice dziś mają jakieś dziwne priorytety, sami zajęci konsumpcją, ślepną na świat i to, co dookoła. Jakiś czas temu podpisywałam na targach książki, przy jednym ze stoisk dziecko płakało, że matka nie chce mu kupić książki. Tłumaczyła, że głupot nie będzie kupować. Nie z powodów merytorycznych - nie wiedziała w ogóle, co to za książka, nawet do niej nie zajrzała.

Dlatego strajk nauczycieli sprowadza się do gry politycznej albo walki wyłącznie o podwyżki, tłumacząc, że nauczyciele powinni pracować dla idei.

- Akurat w tym przypadku chodzi również o pieniądze. Pieniądze oznaczają po prostu godność i podstawową autonomię. Rozwój wymaga nieustannego kształcenia. Nauczyciele muszą żyć godnie, chodzić do kina, teatru, czytać książki, muszą wyjeżdżać, mieć dostęp do świata - to kosztuje.

Co z autorytetem, jeśli uczeń ma świadomość, że w wakacje zarobi w McDonaldzie więcej niż prawie każdy z jego nauczycieli?

- Każdy, byle kto, ma większą pensję niż nauczyciele. Tak nie powinno być. Dlatego ten zawód przez lata tracił szacunek. Przy wyborze kierunków pedagogicznych zaczyna działać selekcja negatywna. Podobny problem dotknął zresztą seminaria duchowne. Moi znajomi katolicy chodzą dziś do kilku wybranych kościołów w Warszawie, bo tylko w niektórych mogą spotkać światłych księży, partnerów w wierze. Reszta zachowuje się i mówi tak, jakby próbowała coś łopatologicznie wytłumaczyć analfabetom. Poziom rozmowy, wszędzie zresztą, także w mediach, jest coraz niższy. W Kościele na pewno.

Mówimy o dwumilionowym mieście, a co z miejscowościami, gdzie jest jeden kościół...

- ...i jedna szkoła?

Bohaterka "Słodkiego..." też próbuje nam coś uświadomić? W recenzjach z Sundance pojawiały głosy, że to otrzeźwienie dla Europy.

- Pracując nad scenariuszem, Jacek Borcuch ze Szczepanem Twardochem ważyli na gramy, co mam powiedzieć w tym ważącym na całej opowiadanej historii przemówieniu. Od razu nasuwają się porównania do Michela Houellebecqa. Inspiracją były losy amerykańskiego poety Ezry Pounda, który skończył w klatce wystawiony na publiczne potępienie za sympatyzowanie z faszystami. Karmiono go wyzwiskami, rzucano w niego kamieniami i opluwano, musiał się załatwiać na oczach tłumu. Marii dostanie się za wyrażenie niepoprawnej opinii, ale mimo wszystko zostanie potraktowana łagodniej niż Pound.

Zdarza się pani ugryźć w język?

- Często niestety nie. W sprawach dla mnie ważnych nigdy nie potrafiłam trzymać języka za zębami. Mówię, co myślę. Głośno. To niepopularne, ludzie wolą się uśmiechnąć albo milczeć. Ale milczenie to ciche przyzwolenie, a na pewne sprawy przyzwolenia być po prostu nie może.

Przyznam, że miałem parę razy gotowy wpis na Facebooku, ale rezygnowałem ostatecznie z publikowania go. Uznawałem, że nie warto, zaraz pod spodem rozpęta się burza w komentarzach.

- Ponad dwadzieścia lat funkcjonuję w internecie i nauczyłam się tam poruszać. Świadomie dokonuję wyboru. Ale to trudne. No i internet to sprawa często chwili, emocji, a nic w nim nie ginie.

Dla mnie interesujące w tej roli było także to, czy ona miała wszystko przygotowane przed wystąpieniem, czy powiedziała to pod wpływem emocji, niespodziewanie dla samej siebie. Albo w którym momencie podjęła decyzję? Moja bohaterka ma poczucie ostateczności. Znaczące wydaje się to, że jest Żydówką, nosi w sobie rodzinne doświadczenie Holocaustu. Potem był marzec '68, emigracja, wyjazd do Włoch, gdzie zastał ją stan wojenny. To, co się teraz dzieje, nie jest dla niej pierwszym "końcem", momentem przewartościowania, przekroczenia. "Przekroczenie" - to słowo, które zrobiło ostatnio w sztuce oszałamiającą karierę. W każdym razie Maria i jej przodkowie wiele razy zaczynali od początku. Może dlatego ma w sobie odwagę i kategoryczność ocen?

No nic. Ciekawa jestem przyjęcia filmu na polskim rynku. Zobaczymy zresztą w ogóle, jak będzie.

W jakim sensie?

- Każdym. Za chwilę jedne wybory, jesienią drugie. Tych kilka lat rządów PiS w Polsce może się okazać tylko epizodem bez znaczenia. A wtedy naprawa tego wszystkiego to dopiero zadanie! Najgorzej z odbudowaniem zaufania i prestiżu. I znów koszty dla najsłabszych.

Władza przepisuje po swojemu historię, próbuje kontrolować kulturę, ma wielkie plany związane z kinem.

- Ministrowi Glińskiemu i tej władzy marzy się kinematografia sterowana odgórnie. Filmy robione na zamówienie partyjne. Znajdą się tacy, którzy będą chcieli wykorzystać tę okazję. Oby zabrakło im talentu. Gorzej, gdyby się pojawił ktoś na miarę Leni Riefenstahl. "Dzięki Bogu mam więcej talentu niż Poręba i tamta grupa" - powtarzał Wajda. Wtedy to były podziały, cenzura, czarne listy. Mnie nie angażowano w kilku zespołach filmowych, był na mnie zapis w telewizji, źle się kojarzyłam. Zupełnie jak dziś. Ale i ja, i wielu innych aktorów stosowaliśmy własną selekcję ról, filmów, reżyserów, tematów, w których nie graliśmy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji