Artykuły

Farsa o końcu bez końca

"Farsa" 8 przedstawienie o dynamicznej akcji, gdzie błazenada i - często - wulgarny dowcip łączony jest z satyrą polityczną i obyczajową. Przesłanie farsy - to element naszych czasów. Kiedyś jej celem był po prostu gromki śmiech widowni.

No i cóż, pozostaliśmy w kręgu współczesnym, choć gatunek dawny. Przesłanie dziś jest ważniejsze od śmiechu, bo i doprawdy - nie ma z czego...

"Farsa o śmierci" najnowsza premiera lubelskiego Teatru im. J. Osterwy. Utwór "przedwojenny", autorstwa Michela de Ghelderode, u którego również śmiech miał pierwszorzędne znaczenie. Ale nigdzie nie jest powiedziane, że ze śmiechu ma ryczeć publiczność. Wszak znakomicie robią to aktorzy w stosownych miejscach, a że rola nie zawsze współgra z poczuciem humoru odbiorcy - cóż, bywa... Można poprzestać jedynie na jurnej cielesności, biologicznej witalności, na śmiechu okrutnym, szyderczym, ostatecznym. Zresztą, to farsa o śmierci, to taniec śmierci.

Zaczyna się idyllicznie. Muzyka zapowiada, że zaraz, zaraz nadleci pszczółka Maja. I prawie. Na scenę wchodzi urocza Sokulanna i jeszcze bardziej od niej słodki i różowy Adrian. I już jest śmiesznie - idą się kochać do grobowca.

Pijak Purpelniuch, podglądacz erotyczny, rozpętuje całą tę awanturę ze śmiercią, z jeźdźcem Apokalipsy, który za chwilę zmiecie wszystkich, zrówna, wdepcze w ziemię, jednako księcia pana i dworzaka. Zamiast popijać gorzałeczkę pod wielkim portretem pomidora w złotych ramach, musi niestety, niestety - zatrudnić się w charakterze kłusaka mistrza Kościeja. Ten bowiem postanawia zniszczyć piękną Breughelandię. No właśnie, i tu powinniśmy dopiero wpaść w dobry humor, bo to wszystko zaczyna być przewrotne. Wszak nie chodzi o taką krainę, którą malował "Aksamitny", a o tę prezentowaną przez Piotra. A ona wcale nie była taka słodka i piękna. Zresztą, przekonujemy się o tym zaglądając do domu (czy raczej sypialni) Jadybryzgi i jej męża - co tu kryć - niedorajdy Pustomiela. Duże brawa dla Janusza Fifowskiego szczególnie, oraz dla Jadwigi Jarmuł za ten małżeński duet! Bo kolejna scena, ta w pałacu, była zupełnie poniżej oczekiwań. Padały tu fatalnie sformułowane i zupełnie niepotrzebne - już nie aluzje, a stwierdzenia polityczne grubaśne i niekroto-chwilne. Całość rozwleczona ponad miarę, aż czas oczekiwania widowni na zmianę miejsca akcji dłużył się niemiłosiernie.

W każdym razie, to co zdawało się trwać w nieskończoność w końcu się skończyło i publiczność znów z ulgą powitała Nekrozotara, mając nadzieję, że uśmierci wszystkich, a rządzących niesprawiedliwie w pierwszej kolejności, kończąc tym optymistycznym akcentem sztukę o brzydkich ludziach w pięknym kraju. Ale jeszcze tak się nie stało. Jeszcze ,,ustyma" Wysockiego Piotra, Kościej wydał ryk tak przerażający, iż zadrżały balkony w starym wnętrzu teatru, a siedzący obok profesor złapał się za uszy, jeszcze były dymy i ognie (zostało trochę z inscenizacji "Strychu" i trzeba było zużyć), aż zapadła cisza i po sali z ulgą przeszedł szmer - "nareszcie koniec świata"...

Ale otóż nie ma nic po prostu. Ani w życiu, ani w farsie tym bardziej. Jeszcze po cudownym zmartwychwstaniu zaczął się tak zwany okres rozliczeniowy. A to pytano Jadybryzgę kim była przedtem, a to stryczek tu i ówdzie dyndał, a w ogóle na scenie pojawili się żołnierze i miody władca, który choć nie miał już kim rządzić, zapowiedział wszelako, że będzie to robił sprawiedliwie. W końcu okazuje się przecież, że nie taka śmierć straszna, jak ją malują. Z grobowca wyłazi słodki Adrian z ukochaną Sokulanną, a ta na boku, niedwuznacznie zwierza się widzom, że nosi w sobie życie poczęte. Tak oto zamknęło się koło Końca i Początku.

Premiera "Farsy o śmierci" (ta prasowa), odbyła się w niedzielę (15 marca). Zadymka na dworze była okrutna i pewnie dlatego przedstawienie trwało 3 godziny, gdyż szkoda było publiczność wygnać na śnieżycę. Należy sądzić, że dla "normalnej" widowni zostanie skrócone z oczywistą korzyścią dla wartkości akcji. A wówczas, wówczas warto farsę zobaczyć, dla kilku choćby przyczyn - a m.in. wspanialej gry aktorów. Jeszcze raz brawa dla Fifowskiego i Jarmuł, pary znakomicie zarysowanej, na granicy kabotyństwa, błazenady, dramatu, wulgarności. Takiej właśnie, jakiej oczekiwać można w farsie. Nieźle dodatkowe kilogramy ciążyć musiały Krzyszczakowi, scenicznemu przewodnikowi, obwiesiowi, typkowi spod najciemniejszych obrazów Breughla, opojowi, który wszakże posiada w sobie więcej ciepła niż drapieżności, którego nie sposób nie lubić, a jego upadki przyjmowane są raczej ze współczuciem niż ze śmiechem. Wreszcie Piotr Wysocki, który przedzierzgnął się w śmierć mówiącą nie swoim głosem. Toż dopiero dla aktora zadanie - mówić nie mówiąc! O ile zaś Anna Magalska-Milczarczyk kokietowała swego partnera gołym brzuszkiem, o tyle wydawało się, że on wolałby jej deklamować Petrarkę. Jednak, sądząc po scenie finałowej, Wojciech Dobrowolski sprawdził się jakoś w tym grobowcu...

Uwaga - znakomita muzyka Mieczysława Mazurka, który jednak w trosce o jej odbiór (i opadający tynk z teatralnego sufitu), powinien czasami kazać ją ściszać. Świetne kostiumy, wyrafinowane, a przecież swoją drogą proste, jędrne w kolorach, pomysłowe, "grające". Znakomita scenografia. I warto jeszcze jedno podkreślić - pięknie opracowany i wydany program teatralny. Takie trzeba cenić, bo tym, którzy niewiele wiedzą o autorze (tym lub innych), o spektaklu, program służy pomocą i w końcu też stanowi samoistne dziełko, z dobrym wyborem tekstów, interesującą grafiką. To zasługa Jerzego Szpyry - sekretarza literackiego teatru.

Czy "Farsę" warto polecić? Tak, jeśli zostanie przyspieszona, wyczyszczona z nieśmiesznych dowcipów, jeśli nie będzie trwać tyle czasu, co japoński teatr kabuki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji