Artykuły

"Klątwa" w obrzędowym kole

Pierwsze pytanie, jakie narzuca się po wyjściu z teatru, odnosi się do zasady połączenia obu tragedii - Klątwy i Sędziów - w jeden spektakl, w całość nieledwie jednorodną. Czy na uzasadnienie wystarczy precedens, stworzony przed dwunastu laty przez Konrada Swinarskiego, który zagrał obie sztuki w jeden wieczór obok siebie? Zapewne nie, ale być może ten właśnie precedens skierował obecnie myśl młodego reżysera ku poszukiwaniu dalszych i dalej idących tropów? Zapytajmy przeto, czy debiutujący Waldemar Matuszewski odnalazł owe tropy i czy zdołał nas o tym przekonać?

Zacznijmy od opisu teatru. Ogromny biały podest, wysunięty wgłąb widowni. Nad jego węższym krańcem zwisa sznur dzwonnicy. W głębi, tam, gdzie scena, przestrzeń półkolista, okryta czernią i zarys portalu - jeszcze nie wiemy; kościoła czy synagogi. Ponad sceną i podestem strzępy - ni to z wiatru, ni to z chmur. Kapliczek wiejskich, przydrożnych, mnóstwo na widowni. Wystarczy tylko dodać, że teraz wszystko jest tu sceną i że widzowie są gromadą, która będzie wewnątrz zdarzenia i będzie się gapić, jak to gromada. Zjawia się pochód. Śpiewają i rywalizują w wyśpiewywaniu podniosłości. Obrzęd karnawałowy? Raczej procesja. Może nawet teatr liturgiczny. Jest pocałunek zdrajcy. I nałożenie cierniowej korony wskazanemu. I zaraz - wszystko to znika, zjawia się Samuel w tałesie, dźwigając świecznik siedmioramienny i beczka z piwem, rekwizyt z wiejskiej karczmy. Drobna niejasność: odwrócenie porządku chronologicznego kultur jest tu przypadkiem, czy przemyślaną zasadą widowiska? Okaże się potem, że zadecydował wzgląd kompozycyjny. Widowisko otwiera się, przedziela i zamyka tą samą procesją teatralną, tym kołem obrzędowym, tym pochodem figur z dawnego, rodzajowego malarstwa, które wyglądają jakby je Bóg dawno opuścił lub o nich zapomniał, i dlatego same go sobie teraz stwarzają wedle miary swych wierzeń, wyobrażeń i możliwości. Tak więc - motyw uzasadniający połączenie to Bóg. Albo, inaczej mówiąc, ten porządek moralny, który przypomina o sobie w wielkim monologu Samuela i który jest obecny w wierzeniach gromady, w nagłym samooskarżeniu Młodej, a ogólniej - w znanej metafizyce Wyspiańskiego z okresu, kiedy powstawały Klątwa i pierwszy rzut Sędziów.

Lecz czy samo to powołanie się na treści metafizyczne obu sztuk usprawiedliwia aż tak dalece idące ujednolicenie stylistyki? I dalej - czy stawiając na ową założoną jedność, nie zatarł reżyser okoliczności bodaj istotniejszej, mianowicie tego, iż jednak są to różne sztuki? Dużo się pisało o znajdującym wyraz w Klątwie i Sędziach zainteresowaniu Wyspiańskiego antykiem. Pisano jednak również, że w Sędziach znacznie przeważa nad formą naturalistyczny rodowód dramatycznego zdarzenia. Z drugiej strony - zasugerowanie strukturalnym podobieństwem Klątwy do Edypa poprowadziło niejednego do zacieśnień interpretacyjnych. Bo niby dlaczego jest to aż tragedia, a nie, powiedzmy, tylko dramat kultury, która - oparta na fundamencie cementującej zbiorowość magii - ogranicza drogi wolności jednostek? Sędziowie jako dramat naturalistyczny nie sugerują, mimo obecności roztrząsań metafizycznych, aż tak rozległych możliwości reinterpretacyjnych, ale Klątwa zawiera je z pewnością...

Krótko mówiąc - Waldemar Matuszewski, trafnie, moim zdaniem, odczytując nie nazwane jeszcze bogactwa Klątwy, hurtem, trochę lekkomyślnie, przypisał te same walory Sędziom i w rezultacie zamknął obie sztuki w jednym kręgu magiczno-obrzędowym. Zdobi ten krąg i osobliwie wzbogaca Klątwę, natomiast zamazuje w pewnym sensie identyczność Sędziów. Mały to czy duży grzech - jak na warsztat debiutanta? Myślę, że niewielki. Poza bowiem tą jedną, choć znaczną wątpliwością, spektakl w Teatrze na Woli dostarcza mnóstwa przesłanek do ocen dla zawodowego przygotowania Matuszewskiego pochlebnych. Cały porządek sceniczny Sędziów i Klątwy zdaje się świadczyć, że młody reżyser potrafił znaleźć drogę porozumienia z zespołem aktorskim. Nie widać markowania, owej fatalnej u stołecznych artystów niby-gry utrudzonych wielkości. Są powaga, skupienie, troska o staranność przekazu. Uderza sprawność scen zbiorowych. Mają one rytm i wyraźną, czystą linię kompozycyjną. W całość zamkniętą układają się: piękna scenografia (Małgorzata Treutler), ruch i muzyczno-dźwiękowa warstwa przedstawienia. Rodzajowe portrety są raczej szkicowane, bez przesady, lecz wyraźnie, i z ujmującym taktem -- przykładem Jukli Macieja Bornińskiego. Dochodzą role. Przynajmniej kilka spośród nich zasługuje na upamiętnienie: Samuel Mieczysława Voita - wspaniały szczególnie w wielkiej swej spowiedzi-monologu, dalej wyrazista i niewzruszona jak dawne prawa plemienne Matka Barbary Rachwalskiej, mocna, ale też przekonywająco zdeterminowana poczuciem winy Młoda Haliny Łabonarskiej, wzruszający Joas Jolanty Żółkowskiej i jeszcze kilka pięknych portrecików w tle (np. Ewa Serwa i Iwona Głębicka - Dziewczyny). Łączenie postaci (Natan-Ksiądz, Jewdocha-Młoda) wydaje się natomiast ryzykowne, może być rozumiane jako błąd reżysera i zresztą sprawdza się bodaj tylko w przypadku pary Dziad i Pustelnik, gdyż to połączenie jest w pewnej mierze uzasadnione a i rola dobra (Józef Fryźlewicz).

Opuszczałem Teatr na Woli dobrze usposobiony do dyplomanta i z tą satysfakcją, jaką odczuwam zawsze po obcowaniu z dobrą robotą aktorów. Myślę, że po serii niemrawych premier i błahych sztuczek, otwierających sezon 1980/1981 w teatrach Warszawy, ta inauguracja wypadła poważnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji