Artykuły

Farsa o śmierci czyli sława i infamia

Słowa, które chciałem dziś zapisać, nie są recenzją z najnowszej premiery wyreżyserowanej przez Andrzeja Rozhina. Są to słowa komentarza do przedstawienia, które jest czymś więcej niż tylko przedstawieniem. Może budowanym w pośpiechu posłaniem inscenizatora i reżysera, może komentarzem do dość podłej atmosfery, jaka wytworzyła się ostatnio wokół teatru miejskiego, może protestem przeciw intrygom, które w naszym miasteczku udają troskę o dobro powszechne? A może wołaniem o przestrzeganie zasad nowej moralności, której strzeże Madonna wpięta w klapę Wałęsy, o przestrzeganie porządku prawnego i boskiego, ekonomicznego i duchownego? Istnienie teatru rządzi się takimi samymi prawami jak istnienie społeczeństwa. I w przypadku teatru może troszczyć się trzeba o aktorów, publiczność i ich przymierze, niż liczyć, z iłu cegieł i pustaków zbudowano nowe garderoby w podwórku naprzeciw antykwariatu Marka Gacki? Zresztą sam już nie wiem. Gdy składałem ten tekst do druku, przeczytałem w "Gazecie Wyborczej" informację o odwołaniu Andrzeja Rozhina ze stanowiska naczelnego w teatrze miejskim; odwołaniu, o którego akceptację wystąpił do Ministerstwa Kultury wojewoda lubelski. Wieczorem w "Panoramie Lubelskiej" usłyszałem z ust dyrektora, że zarzuty opublikowane w gazecie są nieprawdziwe, a wszystko, co działo się w teatrze, działo się uczciwie. Odpowiedź z ministerstwa pewnie jeszcze nie przyszła. W tzw. międzyczasie odwołano wojewodę, który chciał odwołać Rozhina. I pewno część zespołu jest za, część przeciw; część publiczności będzie za, część przeciw odwołaniu dyrektora. Znając to miasteczko, wiem, że znajdą się tacy, co będą "za a nawet przeciw". My powróćmy do teatru i spektaklu...

Słowa, które piszę, nie będą recenzją z jeszcze jednego powodu. Otóż widziałem w swoim życiu dwieście spektakli - w Lublinie, w kraju i w paru miejscach Europy. Spektakli znakomitych i przeciętnych, z aktorami lepszymi lub gorszymi. Nieczęsto jednak zdarzało się, że to, co oglądałem na scenie, wywoływało we mnie tajemniczy i trudny do zapisania dreszcz emocji, którego doznałem patrząc - na przykład - na ołtarz w Gandawie, krucyfiks Wita Stwosza w kościele Mariackim, na "Ukrzyżowanie" Mathiasa Grünewalda czy obrazy Dudy-Gracza.

W teatrze stało się tak, na przykład, podczas uczestnictwa w "Apocalypsis cum figuris" Jerzego Grotowskiego, w "Dantem" Józefa Szajny, "Pokojówkach" i "Nominatae Filiae" Zofii Kalińskiej, a tu, w Lublinie, na kilku przedstawieniach Leszka Mądzika. Proszę nie odczytać tych wspomnień jako próby wytworzenia wokół ostatniego być może w Lublinie spektaklu Rozhina, jakiegoś nadzwyczajnego kontekstu artystycznego.

Bo samo przedstawienie - oprócz fascynacji, o której za chwilę - wzbudziło we mnie uczucie niedosytu, momentami aż zawodu i sprzeciwu. Sprzeciw zrodził się z wydłużenia "Wędrówek mistrza Kościeja" ponad miarę, co sprawiło, że siedzący obok mnie premierowi goście zaczęli podsypiać przy końcu pierwszego aktu. Mój sprzeciw zamienił się w złość, gdy zobaczyłem taniec brzucha, przypominający początki striptizu w powiatowym miasteczku. Zawód wziął się z obecności natrętnego moralizatorstwa i uwspółcześniania, a to uszami Urbana, a to wędkami Wałęsy, to butelką miejscowej "perełki". Zawód wziął się jeszcze z tego, że role znakomite sąsiadowały z rolami kiepskimi, nie dopracowanymi, czasem wymęczonymi, co objawiało się sporą ilością potu jaki obficie zraszał oblicza niektórych aktorów. No, ale można powiedzieć, że pracowali w pocie czoła. Niedosyt wynikał przede wszystkim z faktu, że mogło to być jeszcze piękniejsze przedstawienie...

A teraz o fascynacjach. Fascynacja pierwsza i podstawowa to autor, osobiście mi bliski i dziękuję w tym miejscu Andrzejowi Rozhinowi za to, że spróbował zmierzyć się z tekstem olśniewającym, ale i trudnym. I za to, że była to interpretacja udana i pełna inscenizatorskiego kunsztu. Fascynacja druga, to świat postaci "zaludniających" krajobrazy przeniesione z malarstwa Hieronima Boscha i Piotra Breughla.

Były takie momenty w przedstawieniu, że uroda poszczególnych scen wzbudziła we mnie uczucia podobne tym, gdy stałem przed obrazami wymienionych malarzy, a miałem to szczęście, żeby oglądać flamandzkie płótna "na żywo". I muszę w tym miejscu zapisać nazwiska aktorów, którym te odczucia zawdzięczam. A więc kolejno: Piotr Wysocki, który "całą swą postacią w naznaczone z góry wyroki wchodził -i wchodząc... i wejść mając... i usiłując wejść... i cofnąć się nie mogąc... i cofnąć się targając... drżał" (Norwid, "Tyrtej", II). I Piotr Wysocki stawiał wciąż pytanie; "kim jest człowiek, kim jego los, dlaczego cierpimy, kiedy naprawdę umieramy, czy z jednej dziury przechodzimy w drugą?". Zaraz po nim Janusz Fifowski, może na początku zbyt monotonny w intonacjach i przygarbieniach, później przybierający coraz to nowe tonacje i odcienie w nieustannej wędrówce "po krańcach sceny żywota"; przejmująco ludzki w swoim udręczeniu, prawie że cień człowieka. I najbardziej bliski. Jadwiga Jarmuła, wspaniała, erotyczna, gwałtowna, wyjęta z Breughla, odpychająca, ale zdolna do walki, wytrwania, zwyciężania, klęski, poniżana i współczesna Antygoną której niespieszno do piachu. Wydaje mi się, że wielka i nie odkryta aktorka lubelskiej sceny, o niespotykanej skali możliwości, wciąż czekająca na rolę oraz nauczyciela i mistrza. A obok niej, w podobnym temperamencie, Jan Wojciech Krzyszczak, przewrotny partner Fifowskiego, w pojedynkach na słowa i myśli, powtarzający: "Toteż mówię sobie, że choćbyśmy nie wiem jak umarli, to jeszcze kiedyś nam przyjdzie umrzeć dokładniej". Pozwoliłem sobie wymienić tych od fascynacji, reszcie aktorów składając podziękowanie za to, że w ciągu dwóch tygodni powstało przedstawienie.

Fascynacja trzecia to scenografia i kostiumy - żal, że nie spatynowane - operowanie światłem i natężeniem muzyki oraz ciszą Napięciem. Co sprawiło, że jakoś zniosłem niepotrzebne dłużyzny.

Fascynacja czwarta i ostatnia to obecność tego spektaklu w repertuarze teatru, którego nazwa do czegoś zobowiązuje, co zatarło wpadkę ze szmirowatym "Strychem", który niechaj powróci ze swoją filozofią do Egeru.

W zakończeniu chciałbym wytłumaczyć się z tytułu. O infamii było na wstępie. O sławie przed chwilą I teraz już nie dziwię się, że Andrzej Rozhin przerwał próby do Singera. Jest to przecież przedstawienie, które wyszło spod ręki Rozhina, przedstawienie, które w tym miasteczku - z dawien dawna pełnym intryg i donosów - nabiera nowego wymiaru. I nie jest to już farsa o śmierci, ale farsa o śmierci teatru, kultury, ludzkich nadziejach. Farsa o nikczemnym miasteczku, ze starym capem w herbie...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji