Artykuły

Joanna Kasperek: Wiem, po co wychodzę na scenę

- Może więcej piękna? Iluzji? Może istniejemy, dzięki temu, że tylko w teatrze wszystko dzieje się naprawdę? Na razie jeszcze są tacy widzowie, od których usłyszałam, że nic nie jest im w stanie teatru zastąpić - mówi Joanna Kasperek, aktorka Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, w rozmowie z Agnieszką Kozłowską-Piastą w portalu Made in Świętokrzyskie.

Kiedyś żyła na walizkach, odwiedzając kolejne teatry i festiwale. Ponad 20 lat temu zdobyła główną nagrodę na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, a jury przewodniczył wtedy Aleksander Bardini. Od 14 lat występuje na deskach Teatru im. Stefana Żeromskiego. Jak mówi, wie, że ludzie lubią myśleć, że trawa po drugiej stronie drogi jest bardziej zielona, ale nie chce życia w rozedrganiu, ciągłym gonieniu za tym "lepiej". O aktorstwie, teatrze i byciu mamą półkwoką opowiada aktorka Joanna Kasperek, laureatka nagrody "Made in Świętokrzyskie" 27. Plebiscytu o Dziką Różę.

Gratuluję udanego sezonu. Moją uwagę przykuły zwłaszcza dwie Twoje kreacje: matki w "Widnokręgu" Myśliwskiego w reżyserii Michała Kotańskiego i Freji z "=[prawie równo]". W obu jesteś oszczędna w środkach, a mimo to wywołujesz ogromne emocje, Twoje bohaterki zapadają w pamięć.

- Ta oszczędność przychodzi z wiekiem i jest "skutkiem ubocznym" dwudziestu paru lat pracy na scenie (śmiech). Ale tak poważnie, często naprawdę wystarczy koncentracja i otwarte serducho. Pamiętam, że zaraz po studiach, kiedy zaczynałam pracę w teatrze, strasznie kombinowałam. Spisywałam w zeszycie pytania do reżysera, miotałam się po scenie, zmuszałam do łez. Każdą rolę chciałam koniecznie wykrzyczeć. Teraz bardzo tego nie lubię. Wolę zaoferować widzowi niemy szloch. Stawiam na bycie autentycznym. Kłamstwo się nie sprawdza. Za bardzo je widać.

Ale przecież Ty tylko udajesz, a więc trochę kłamiesz. Nie jesteś Freją, która wepchnęła konkurentkę pod samochód.

- Udaję, ale tylko w połowie. Ta druga część musi być szczera i prawdziwa. Schodzę więc w mroczne zakamarki duszy, wydobywam na powierzchnię złość, wstręt , obrzydliwość. Wystarczy trochę odwagi i do przodu. I oczywiście korzystam z wyobraźni.

Jak to jest być prawdziwym co wieczór?

- Wszystkich tajemnic nie mogę zdradzić (śmiech). Powiem, że prawdziwe emocje dużo kosztują. Autentyczność postaci musi być jednak kontrolowana, a po spektaklu trzeba odwiesić ją razem z kostiumem. Nie zawsze jest to proste. Zależy od ciężaru gatunkowego roli i osobistego zaangażowania. Można też potraktować sprawę powierzchownie, używać tricków, technik, ale cierpi na tym wiarygodność aktora. Trudniej wtedy do takiej roli przekonać publiczność.

Gdy odtwarzasz graną przez siebie postać przez kolejne wieczory, czy ona zawsze jest taka sama?

- I tak i nie. Postać powinna mieć silną konstrukcję psychologiczną. Dlatego często przed przystąpieniem do pracy oglądamy z kolegami sporo dokumentów, filmów fabularnych, czytamy książki i felietony. Potem zaczynamy analizę postaci, a na końcu użyczamy jej swojego ciała. Mając taką bazę, możemy trochę poimprowizować. Cała reszta zależy już tylko od nastroju, od tego co mam w głowie, z jakim problemem zostawiam dzieci w domu. I proszę bardzo: wychodzisz na scenę i grasz. Widzów nie obchodzi, że masz 40 stopni gorączki, chorą nogę, czy dziecko w garderobie z nieodrobionym zadaniem z matematyki. Popłakać możesz sobie w kulisach, a na scenę musisz wyjść piękna.

Która rolę cenisz najwyżej z tego minionego sezonu?

- Co ja będę tu owijać w bawełnę. Oczywiście, że matkę w "Widnokręgu". To postać wielobarwna i nietuzinkowa. Bo która matka wysłałaby swoje dziecko na kakao do sąsiadek o wątpliwej reputacji? Miałam ogromną przyjemność obcowania z tą postacią, z radością oddałam jej swoje serce i poczucie humoru. No może jeszcze wrażliwość, ale specem od tej postaci jest i tak Wiesław Myśliwski.

W Żeromskim jesteś od 14 lat. Kiedyś występowałaś w Teatrze Wierszalin, potem na różnych scenach. Jak oceniasz tę stabilizację?

- W pewnym wieku jest ona koniecznością. Zwłaszcza kiedy ma się rodzinę i dzieci, które muszą iść do szkoły. Podróżowanie z teatrem było świetnym doświadczeniem. Z Wierszalinem zwiedziłam prawie całą Europę, Stany Zjednoczone, Australię. Pamiętam, jak włóczyliśmy się po zakamarkach pięknych miast, odwiedzaliśmy najlepsze knajpki i kupowaliśmy ciuchy, których wtedy w Polsce nie było. Mieliśmy także luksus oglądania innych spektakli festiwalowych. Teraz już tak nie ma.

Ale znowu zaczynasz jeździć. Grałaś w spektaklach, przygotowanych wspólnie z warszawską Imką, Nowym Teatrem. Przed chwilą wróciłaś z premiery "Hańby" na Malcie.

- Dzieci już są większe, więc jest łatwiej. Nie ukrywam, że to miłe znowu występować na festiwalach. Wracam zmęczona, ale za chwilę zaglądam w kalendarz, i sprawdzam, kiedy następny wyjazd. To przypomina pewnie trochę życie marynarza, który w domu tęskni za morzem, a na morzu - za domem. Wspomniałaś Maltę. Tak, "Hańba" była mocnym uderzeniem na koniec sezonu. Myślę, że wrześniowa premiera w Kielcach będzie dla widzów dużą niespodzianką. Oby tych zaskoczeń było w naszym teatrze jak najwięcej. Nie możemy utonąć w nudzie, być "zadowalaczami" publiczności. Powinniśmy się wtrącać, prowokować, być niewygodni. Przecież to główne zadanie teatru.

Tylko potem przychodzi koniec sezonu i okazuje się, że widzowie wolą "Szalone nożyczki", a nie te niewygodne spektakle.

- Jesteśmy zabiegani, żyjemy głownie swoimi problemami, więc wszyscy potrzebujemy się pośmiać, odprężyć. Ja także świetnie bawię się, grając panią Dąbek. Aktorzy nie mogą cały czas płakać, krzyczeć, pokazywać mroku ludzkiej duszy. Śmiech, jak ten na "Szalonych nożyczkach", jest oczyszczający. Z pracy wychodzę uśmiechnięta, a widzowie wydają się być szczęśliwsi.

Wolisz grać role dramatyczne czy komediowe?

- I takie i takie. Nie wytrzymałabym tylko w teatrze komediowym. Ale nie dałabym rady także w ciągłych mrocznych, psychotycznych klimatach. Teatr środka ma racje bytu. To oczyszcza, głowę, psychikę, pozwala odpocząć. Byłoby super, gdyby można było wybierać.

To może poszukać szczęścia w większym mieście? Kilku aktorów stąd tak zrobiło.

- Nie jest powiedziane, że w Warszawie, Krakowie, znajdziemy to, czego szukamy. Czerpię radość z tego, co mam, tu i teraz. Ludziom często wydaje się, że trawa po drugiej stronie ulicy jest bardziej zielona. Kto stale o tym myśli, żyje w ciągłej tęsknocie, niewygodzie. Nie chcę tak, zrezygnowałam z tego. Postanowiłam być szczęśliwa tutaj. Każda rola to dla mnie grządka do wypielenia. Pozbywam się chwastów, by ziemia dostała dużo słońca i wyrosła na niej np. marchewka.

Jak to się stało, że zostałaś aktorką?

- Pamiętam taką scenę. Byłam w czwartej klasie podstawówki, miałam 10 lat. Z koleżankami odważnie dyskutowałyśmy o przyszłości. Powiedziałam im, że będę pracować w teatrze. Jedna z nich, Ola, zapytała: Ale jak to? Będziesz bilety sprzedawać? (śmiech). Już wtedy wiedziałam, choć nie wiem skąd. Dlatego pytam często moją 11-letnią córę: Michalina, czy ty już wiesz, co będziesz robić w życiu? Ona jeszcze nie potrafi powiedzieć.

To tylko marzenie dziesięciolatki...

- Na trochę o nim zapomniałam. Gdy zdawałam maturę, kompletnie nie wiedziałam, co chcę w życiu robić. Dwa lata obijałam się w studium hotelarsko-turystycznym, potem pojechałam do Warszawy do teatru pantomimy. I wtedy mnie olśniło. Po trzech latach tułaczki przypomniałam sobie moje dziecięce marzenie i rzutem na taśmę, bo wtedy obowiązywał limit wieku - 22 lata, zdałam do szkoły teatralnej w Białymstoku. Pamiętam to cudowne uczucie: Mam to! Mam! Trafiłam do szkoły bez klas, ławek ze wspaniałymi zajęciami. Cudownie to wspominać.

W jednym z wywiadów po powrocie do Kielc powiedziałaś, że tak naprawdę najlepszą szkołą aktorską był Wierszalin.

- Niewątpliwie tak. Studia dają kopa. Na trzecim roku wydaje ci się, że już wszystko umiesz, jesteś mistrzem świata. Rok później już wiesz, że w świat teatru wkraczasz bosą nogą i ostrogi zaczniesz zdobywać później. Mnie trafił się Wierszalin. Dostałam trochę po głowie i nie tylko. To był ważny moment w moim życiu. Straszny i fantastyczny jednocześnie. Przede wszystkim bardzo ciężka praca, po 12 godzin dziennie. Nigdy nie byliśmy dość dobrzy i dość gotowi. Nigdy nie kończyliśmy spektaklu, stale nad nim pracowaliśmy. Premiera nie kończyła etapu prób, tylko rozpoczynała go od nowa. Wszędzie i zawsze, przed, po i w trakcie wyjazdów, w kółko i stale. Tylko młody człowiek jest w stanie to udźwignąć. Cieszę się, że to mi się przydarzyło. Bo to mogło się zdarzyć tylko wtedy. Algorytm czasoprzestrzenny sprawił, że Wierszalin miał wtedy naprawdę dobrą passę. Po prostu to był ten moment.

Nie byłaś tylko gwiazdą Wierszalina. Jesteś laureatką głównej nagrody na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu w 1994 roku.

- No i co z tego? (śmiech). Zarzuciłam to. Chyba nie sprawiało mi to aż tak dużej przyjemności. Nie czuję się aktorką śpiewającą.

A ja liczyłam, że usłyszę Cię w "Bemie".

- Oj, przy tych petardach głosowych, aktorkach z Syreny (warszawski teatr muzyczny - red.), to nawet nie powinnam stać. Śpiewanie to nie jest chyba moja mocna strona.

Jakoś trudno w to uwierzyć. Nagroda we Wrocławiu o czymś świadczy.

- Pamiętam, że w komisji byli: Anna Polony, Agnieszka Osiecka i profesor Aleksander Bardini. To on wręczał mi nagrodę. Zaśpiewałam wtedy piosenkę Wojtka Szelachowskiego i Krzyśka Dziermy pt. "Spotkanie". Zagrałam taką zakochaną wariatkę, która nie może przypomnieć sobie imienia swojego chłopaka. Babcia mojej koleżanki widziała mój występ w telewizji i opowiedziała rodzinie, że śpiewała taka trochę nienormalna dziewczyna, bo teraz jest moda, by na scenie występowali niepełnosprawni. To była najlepsza recenzja (śmiech).

Czy teatr w obecnych czasach jest potrzebny? Mam wrażenie, że ludzie wolą internet, telewizor, kino, seriale na Netfliksie.

- Tak, sama oglądam i często nie mogę się oderwać. Chyba mam naturę hazardzisty. A co do pytania: nieustannie sobie je zdaję. Jak długo jeszcze będziemy w stanie uprawiać ten zawód w teatrze? Czy za parę lat ktokolwiek będzie chciał nas oglądać? Nie wiem, co się musi zdarzyć. Chyba to wszystko musi się przewalić.

Myślisz o rewolucji kulturalnej?

- Może musimy wrócić do klasyki? Podobno teatr ma zmierzać w tym kierunku, spotkałam się już z takimi opiniami. Oczywiście nie myślę o żywym muzeum. Może więcej piękna? Iluzji? Może istniejemy, dzięki temu, że tylko w teatrze wszystko dzieje się naprawdę? Na razie jeszcze są tacy widzowie, od których usłyszałam, że nic nie jest im w stanie teatru zastąpić. Przychodzą po kilka, nawet kilkanaście razy na jeden spektakl. Obserwuję ich czasem, to ludzie w średnim wieku. Mimo że są kolejny raz, ciągle się śmieją, wzruszają, przeżywają.

A jak określiłabyś swój wiek?

- Chyba zaczynam przekraczać granicę wieku średniego (śmiech). Powiedzmy, że jestem w wieku dojrzałym.

Czym różni się dojrzałe aktorstwo od tego młodzieńczego? Dla mnie Twoje role z tego sezonu to taka jubilerska robota

- Chyba tym, że już nic nie muszę. Fajnie, gdy trafia się rola, nad którą mogę popracować, używając delikatnych środków wyrazu. To takie szydełkowanie na cienkich drutach. Dłubiesz, dłubiesz, puszczasz oczka, a tu nagle kwiatek wychodzi. Z pracą nad rolą jest podobnie.

Wiele aktorek korzysta z możliwości medycyny estetycznej, by się upiększyć odmłodzić. A Ty?

- Wychodzę z założenia, że ta moja twarz nie jest do końca moja. Jestem do dyspozycji teatru i widzów. Kiedyś nie wolno było nawet włosów obciąć bez zgody dyrektora. Twarz ma wszystko wyrażać, a botoks paraliżuje mięśnie. Dla mnie to trochę jakbym strzeliła sobie w kolano. Po co wtedy miałabym wychodzić na scenę? By być piękną? Nie o to chodzi. Nie mogę wstydzić się wieku, zmarszczek, brzydoty. Mam wiele młodszych koleżanek i już ich nie prześcignę. I tak one zagrają Julię, a ja co najwyżej panią Capuletti, a właściwie to już tylko nianię (śmiech).

Czy masz jakąś wymarzoną rolę? Pamiętam, że kilka lat temu, gdy grałaś Olgę w Teatrze Polonia zachwycałaś się Czechowem.

- Każda następna jest tą oczekiwaną, która budzi emocje i niesie za sobą tajemnicę, bo będzie dla mnie wyzwaniem. Czechow mi nie przeszedł i zmierzę się z nim w przyszłym sezonie. Uwielbiam też grać Szekspira. I zawsze będę chciała grać w komediach. Nie chcę być kojarzona tylko z rolami tragicznymi, dramatycznymi. Gdy gram w komedii, od razu ludzie się do mnie zbliżają, podchodzą, rozmawiają, dyskutują. Gdy jestem tragiczna, koturnowa - nie. Może ciągle mamy jakąś aurę tych smutnych postaci? Poza tym z doświadczenia wiem, że czasami te najmniejsze, niepozorne role okazują się jakimś wystrzałem, a te wymarzone - niewypałem. Dlatego cieszę się już na myśl, że usiądę do stołu z nową postacią, będę musiała spojrzeć jej w oczy, może napić się z nią piwa (śmiech) i zdecydowanie się z nią dogadać.

Kiedyś pracowałaś z młodzieżą, prowadziłaś też teatr w Domu Pomocy Społecznej.

- Nadal to lubię, ale nie do końca mam na to czas. Młodzi ludzie są wspaniali, już coś o sobie wiedzą, chcą coś poczuć, zrozumieć. Wydaje mi się, że mogę im dużo zaoferować, pomóc, wyjaśnić. Czuję, że osiągnęłam już taką dojrzałość sceniczną, że wiem, po co wychodzę na scenę. i wiem, że ta scena jest mi do życia potrzebna. To fajny moment, także do dzielenia się doświadczeniem.

Nigdy nie chciałaś rzucić aktorstwa w diabły i zająć się czymś innym?

- Ależ oczywiście, sto razy w roku (śmiech). Może nie przy każdej premierze, ale przy co drugiej To stres, który wcale nie musi być przedpremierowy. Zależy od roli, od tego jak przebiegają próby. Ale gdy już myślę, by to rzucić pojawia się pytanie: Rzucę i co dalej? Wtedy właśnie wydaje mi się, że mogłabym uczyć młodzież. Z seniorami już chyba nie umiałabym pracować. Oni potrzebują opieki, pomocy, dużo energii. A ja już chyba takiej nie mam. Teraz to ja chcę czerpać od innych. Przypatruję się młodym reżyserom, aktorom. Często mnie zaskakują, bo w tych swoich pomysłach są tak intrygujący, że z tej mieszanki mojego doświadczenia i ich energii coś się może urodzić. Mogę się też czegoś od nich nauczyć. Jeśli mnie ci młodzi interesować przestaną, to chyba będzie mój koniec. Trzeba się będzie żegnać z teatrem. Bo wszyscy będą mi się albo kłaniali, że niby taka wielka jestem, albo będą mnie ignorować, uznając, że nadaję się jedynie do lamusa (śmiech).

Masz troje dzieci. Jak to jest być mamą aktorką?

- Spodziewałam się tego pytania. Mama aktorka to dziwny stwór o pięciu głowach, trzydziestu rękach. Jestem za długo w pracy, płaczę, bo tęsknię do domu, jestem za długo w domu, płaczę, bo tęsknię do teatru. Ciągle jestem rozdwojona. Często nadzoruję dom i przydzielam dzieciakom obowiązki z teatru. Jestem mamą na telefon, nawet nie weekendową, bo w soboty i niedziele też pracuję. Na szczęście jest babcia, która przytuli, upiecze placek. Moja mama jest w tym świetna.

Oglądają Cię na scenie i oceniają?

- Zapraszam ich na spektakle już od dawna. Nie wszystkie, wybieram te najciekawsze. Ale są oszczędni w wyrażaniu swoich opinii. Muszę ich ciągnąć za język (śmiech). Raz też sami występowali na scenie, ale tylko na ekranie w krótkim filmiku. Zgodzili się, bo zdjęcia do spektaklu Pakuły kręcono na basenie, a kochają pływać (śmiech). Starałam się, by nie spędzali dzieciństwa w garderobie. Chciałam w ten sposób zostawić im wolność, by mogli wybierać i nie byli skazani na teatr. I chyba mi się udało. Ignacy jest przyszłorocznym maturzystą i wybiera się do szkoły zupełnie z teatrem niezwiązanej. Uprawia gimnastykę sportową i jest w tym naprawdę dobry. A Staś realizuje swoje pasje w kieleckim Plastyku. Czekam z niecierpliwością, czym mnie zaskoczy Michalina.

Nie widać Cię w mediach, nie masz profili na portalach społecznościowych, nie promujesz się. Celowo?

- Zupełnie nie mam takiej potrzeby, ale zastanawiam się, czy na tym nie tracę. Ostatnio zapytałam moich dzieci, czy powinnam założyć profilu na Facebooku. Pomyśleli, popatrzyli na mnie i powiedzieli "Mamo, nie!". Mieli coś takiego w oczach, że pomyślałam sobie, że jeszcze chwilę poczekam, może Facebook padnie (śmiech). Mam tak ekshibicjonistyczny zawód, że nie mam potrzeby tworzyć kolejnej kreacji na Facebooku czy Instagramie. Wystarcza mi rodzina. Od nich dostaję energię zwrotną. Nie potrzebuję lajków.

Czy jesteś mamą kwoką?

- Pół na pół. Czuję się spokojnie i bezpiecznie, gdy mam to swoje stadko obok siebie. Jak są poza domem, to muszę wiedzieć, gdzie są i o której wrócą. Ale jestem taką półkwoką, bo połowę życia spędzam w teatrze.

Masz jakieś marzenie? Gdzie jest ta Twoja bardziej zielona trawa?

- Mam marzenia dotyczące dzieci. Chcę, by żyły w zgodzie ze sobą, kochały przyrodę i były dobrymi ludźmi. Sama chciałabym mieć czasem święty spokój.

Dziękuję za rozmowę.

***

Joanna Kasperek - rodowita kielczanka, absolwentka Akademii Teatralnej w Białymstoku. W latach 1993-1997 czołowa aktorka grupy teatralnej Towarzystwo Wierszalin z Supraśla. W tamtym czasie był to jeden z najważniejszych teatrów w Polsce i Europie. Za rolę w pierwszej scenicznej adaptacji prozy Olgi Tokarczuk "Prawiek i inne czasy" aktorka otrzymała w 1997 roku główną nagrodę aktorską w III konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Jest także laureatką głównej nagrody na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu w 1994 roku. Grała w warszawskich Rozmaitościach, Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Dzięki współpracy z wybitnym reżyserem Piotrem Cieplakiem, brała udział w projekcie i spektaklu "Hotel pod Aniołem". Grała także w teatrze Polonia Krystyny Jandy w przedstawieniu "Trzy siostry" Czechowa. Od 2005 roku aktorka Teatru im. Stefana Żeromskiego. W ostatnim sezonie mogliśmy ją oglądać m.in. jako matkę w "Widnokręgu" Wiesława Myśliwskiego, Freję w "[prawie równo]" i panią Dąbek w "Szalonych Nożyczkach".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji