Artykuły

Maja Komorowska: Trzeba zawsze robić swoje, najważniejsze jest niemilczenie

- Może byś usiadła na chwilę? Masz 81 lat. Ale zaraz mi to przechodzi i znowu gdzieś ruszam, spotykam się z innymi, zabieram głos, ciągle w biegu. Czuję się, jakbym żyła za tych ważnych dla mnie ludzi, których już nie ma: Zapasiewicza, Wajdę, brata bliźniaka - mówi Maja Komorowska w rozmowie z Michałem Nogasiem w Gazecie Wyborczej.

Rozmowy na następne 30-lecie

To cykl 30 wywiadów z ważnymi ludźmi polskiej kultury, którzy od 1989 r. decydowali o jej krajobrazie i którzy będą go kształtować w następnych dekadach.

Wcześniej w cyklu ukazały się rozmowy m.in. z Joanną Szczepkowską, Andrzejem Stasiukiem, Zbigniewem Preisnerem, Niką, wokalistką grupy Post Regiment, Krzysztofem Ostrowskim i Kubą Wandachowiczem z Cool Kids of Death, Piotrem Rypsonem, Xawerym Żuławskim, Manuelą Gretkowską, Krzysztofem Grabowskim z Dezertera i Andrzejem Grabowskim.

Maja Komorowska - ur. w 1937 r., aktorka teatralna i filmowa, dwukrotna laureatka nagrody dla najlepszej aktorki na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (1975, 1996). Współpracowała z najwybitniejszymi polskimi reżyserami - Jerzym Grotowskim, Andrzejem Wajdą, Krystianem Lupą, Tadeuszem Konwickim czy Krzysztofem Zanussim. Od 1972 r. związana z warszawskim Teatrem Współczesnym prowadzonym przez Macieja Englerta. Przez trzy dekady wykładała na Akademii Teatralnej w Warszawie. W 2011 r. została odznaczona przez prezydenta RP Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi dla kultury narodowej, za osiągnięcia w twórczości artystycznej oraz działalności dydaktycznej. Na Festiwalu Stolica Języka Polskiego w Szczebrzeszynie odebrała w 2018 roku tytuł Człowieka Słowa. Mieszka w Warszawie.

Michał Nogaś: Dlaczego wzorem choćby Gustawa Holoubka, Andrzeja Łapickiego czy Andrzeja Wajdy nie zdecydowała się pani w 1989 r. wejść do polityki? Należała pani do Komitetu Obywatelskiego "Solidarności", czynnie wspierała opozycję, była jedną z osób odwiedzających w stanie wojennym internowanych. Kandydowanie do Sejmu lub Senatu wydawało się naturalną konsekwencją. Ale na listach kandydatów Mai Komorowskiej zabrakło. Co się stało?

Maja Komorowska: Pamiętam noc, gdy powstawały listy wyborcze. Zadzwonił chyba Andrzej Wielowieyski i spytał, czy zgodziłabym się kandydować z ramienia opozycji do Senatu. Dziś nie pamiętam już nawet, z jakiego miasta miałabym startować. Najpierw ogarnęło mnie poczucie wielkiej radości, spełnienia. Ale zaraz potem przyszło otrzeźwienie.

Otrzeźwienie?

- Dlaczego w zasadzie ja? Przecież to mi się w ogóle nie należy. Cóż ja takiego zrobiłam, żeby być senatorką w wolnej Polsce? Zaprosiłam przyjaciół, dołączył do nas mój syn Paweł, rozmawialiśmy. W końcu doszłam do wniosku, że czekają mnie inne zadania. Nie czułam się przygotowana do pełnienia funkcji senatorki. Miałam poczucie, że za mało umiem i za mało wiem. Jestem od drobniejszych spraw.

Od zawsze staram się brać pełną odpowiedzialność za to, co robię, a przecież miałam studentów, pracowaliśmy nad dyplomem, nie mogłam ich zostawić. Syn zresztą przytomnie powiedział wówczas, że ja w Senacie natychmiast zaczęłabym się upierać, by np. pomóc jednemu konkretnemu przedszkolu, a trzeba było stawiać na nogi cały kraj. Pozostałam więc senatorką niespełnioną.

I bardzo aktywną działaczką społeczną.

- To zaczęło się na dobre zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego. Zaangażowałam się w działania Prymasowskiego Komitetu Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom, który powstał 17 grudnia 1981 r. Chciałam i musiałam działać. Doszłam więc do wniosku, że jako wówczas rozpoznawalna aktorka będę jeździła po więzieniach i odwiedzała internowanych. Przygnębienie mieszało się we mnie z radością. Byłam przekonana, że wszystko zmierza jednak ku dobremu, że jakoś z tej potwornej zapaści wyjdziemy, że nadejdzie przełom.

W jakimś sensie było to zaskakujące dla mnie samej. Od dziecka, żyjąc w komunizmie, miałam poczucie beznadziei, braku jakiejkolwiek szansy na zmianę. A wtedy, w grudniu 1981 r., zaczęłam rozumieć, że władza się boi i że może doczekamy wybuchu wolnej Polski.

Gdy rozeszło się, że jeździmy do więzień i spotykamy się z internowanymi, ludzie zaczęli organizować pomoc. Przyjeżdżali nie tylko z wiadomościami i paczkami dla osadzonych opozycjonistów. Pamiętam, że jednego dnia przed kościołem św. Marcina na Piwnej w Warszawie stanął wóz z sianem, pod którym schowana była benzyna. Ludzie oddawali swoje kartki na paliwo, żebyśmy mogli dojechać do więzień. Zabawne było, że kiedyś ktoś przyniósł boa dla internowanej Haliny Mikołajskiej.

Pamiętam, że jeździłam w kapeluszu.

Dlaczego?

- Bo wydawało mi się wtedy, że to będzie taka prawdziwa artystka w kapeluszu. Nawet w więzieniach. Jeździłam z wieloma osobami, wspieraliśmy się wzajemnie. Zdarzało się też wiele zabawnych, komediowych wręcz scen. W więzieniu w Lublinie komendant zażyczył sobie, bym przywiozła stół do ping-ponga. I zaznaczył, że to ma być prezent dla wszystkich i że ma zostać w więzieniu nawet, gdy internowani już z niego wyjdą. Przywiozłam ten stół, na co on zapytał, czego chcę w zamian. Powiedziałam, że to świetnie postawione pytanie - chcę zobaczyć się z internowanymi.

Wielu strażników więziennych zachowywało się wówczas przyzwoicie. W jednym z zakładów zapytałam komendanta, czy mogłabym gdzieś zrobić próbę, bo jestem bardzo zdenerwowana przed koncertem na KUL-u. Pomógł. Tamtego wieczoru na tę moją próbę przyszli nie tylko internowani, ale i strażnicy. Płakali. I nagle ktoś wpadł z wiadomością, że przyjechali przedstawiciele władz wizytować więzienie. Nigdy nie zapomnę, jak wszyscy wychodziliśmy na palcach, żeby komendantowi nie zaszkodzić, żeby nie stracił pracy.

Przyjeżdżałam do więzień, wchodziłam do gabinetów komendantów, pytałam, jak im się żyje, jak dzieci, czy klasówki w szkole dobrze poszły. I oni miękli, okazywali się zwykłymi ludźmi. "A czy pani nam mogłaby zostawić Biblię?" - zapytał kiedyś jeden ze strażników.

A internowani?

- Pytali przede wszystkim, co z ich najbliższymi, czy wszyscy zdrowi. Przekazywaliśmy prezenty, paczki, lekarstwa. Po kryjomu wręczałam wiadomości, które mogłyby być zabrane.

Te podróże po więzieniach wymagały od pani nie tylko sił fizycznych, ale i odwagi. Nie bała się pani? Władza mogła w zasadzie wszystko.

- Nawet nie było na to czasu. Mam usposobienie zadaniowe, jeśli trzeba coś wykonać, działam. Nie przestałam nawet wtedy, gdy spalono mi auto pod blokiem. Nawet nie całe, zniszczyli i spalili cały środek, tak że nie nadawało się już do użytku. Akurat byłam wtedy z wizytą w jednym z więzień samochodem któregoś z kolegów. Wróciłam do domu, czekał na mnie Paweł, mój syn, i Marek Komorowski, którego żona była internowana i z którym też jeździłam do więzień. Czekali, by wszystko mi opowiedzieć. Wcześniej zresztą dostawałam anonimy, że może lepiej, bym się uspokoiła, przecież mam dziecko, po co tak ryzykować.

Jak wyglądała rozmowa tamtego wieczoru?

- Paweł powiedział, że mam dalej robić to, co uważam za słuszne. Niczego nie wyjaśniał, wiedział, że tak należy. Jeździłam dalej, choć czasem strach pojawiał się w tyle głowy. Nie miałam samochodu, podróżowałam więc czasem pociągami. I aby nic mi się nie stało, konduktorzy zamykali przedział z Komorowską na cztery spusty, bym bezpiecznie dotarła do kolejnego więzienia.

Trzeba zawsze robić swoje, najważniejsze jest niemilczenie. W każdej sytuacji, gdy wydaje nam się, że ktoś słabszy jest bity, poniewierany, krzywdzony. Mój ojciec zawsze mówił: "Pamiętaj, dziecko, im jest trudniej, im bardziej sytuacja zdaje się beznadziejna, tym bardziej wyczyszczone musisz mieć buty, tym bardziej musisz chodzić prosto. Nie można się zatrzymać".

Czy był konkretny moment, w którym zrozumiała pani, że jej życie nie będzie polegać jedynie na grze w teatrze i filmach, ale również na nieustającym zaangażowaniu w pomoc innym?

- Miałam kiedyś wypadek w windzie, zostałam napadnięta. Mogłam nie przeżyć, mogłam na zawsze utracić sprawność fizyczną. Życie przemknęło mi w ciągu tych kilkudziesięciu sekund przed oczami i przypomniałam sobie wszystkie złe rzeczy, jakie zrobiłam. Obiecałam sobie, że jeśli wyjdę z tej napaści cała i zdrowa, to zajmę się porządkowaniem wielu spraw. I od kilkudziesięciu lat porządkuję.

Gdy w 1989 r. odrzuciłam propozycję zostania senatorką, postanowiłam skupić się na pracy ze studentami i pomagać tym, którzy pomocy potrzebują.

I też zrozumiałam ważność bliskości, budowania lokalnej wspólnoty. Na przykład od wielu lat w bloku, w którym mieszkam, rozwieszam, nie podpisując się, życzenia na Wielkanoc i Boże Narodzenie. Wydawało mi się, że to może nie ma znaczenia, ale któregoś roku wyjechałam do Kanady i w czasie świąt zabrakło sąsiedzkich życzeń na klatce. Gdy wróciłam, dowiedziałam się, że czegoś tym osobom mieszkającym obok mnie zabrakło.

Dziś jest pani bardzo aktywna nie tylko podczas spotkań z publicznością w całej Polsce. Sporo pisze też pani na swoim profilu na Facebooku, jasno przedstawia swoje poglądy. Wiele rzeczy panią boli.

- Bo jak panu mówiłam, najważniejsze jest niemilczenie. Jak można milczeć, gdy na ulicach Białegostoku rozgrywają się takie haniebne sceny? Artysta, którego zawód opiera się na kontakcie z drugim człowiekiem, nie powinien milczeć.

W jaką Polskę wierzyła pani w 1989 r.?

- W wolną i wspólną. Zdawało mi się, że wszyscy będziemy myśleć chociaż podobnie, że wszystkim nam będzie na tym samym zależeć. Czułam się tak, jak gdybyśmy trafili do jednego pokoju, w którym się pojednamy i zaczniemy działać już tylko razem. Czas to szybko zweryfikował, niestety.

Kto dziś pamięta, co mówił papież w Sejmie? Jak bardzo silnie wierzył w to, że nie ma dla Polski innej drogi niż ta ku Europie?

Ładna metafora z tym jednym pokojem, w którym nagle znaleźli się wszyscy Polacy. Nie myślała pani wtedy o tym, że kolegów, którzy opowiedzieli się w 1981 r. po stronie władz komunistycznych, należy jednak jakoś ocenić, osądzić?

- Było ich szczęśliwie dość mało. Zresztą ja zawsze miałam co do takich praktyk mieszane uczucia. Pamiętam czyjeś zdanie, że jeżeli ktoś się ześwinił, już nigdy nie wolno podać mu ręki. Ja tego nigdy nie umiałam, bo jednak wierzę, że człowiek może się zmienić. I starałam się pamiętać, że nie każdy jest silny i nie każdy miał wybór. Jednego internowali w grudniową noc, a drugiego zmusili, by go pilnował.

Zamiast pracy w Senacie wybrała pani zajęcia ze studentami. Polska polityka być może straciła, kultura - przeciwnie. Przyczyniła się pani do odkrycia wielu wspaniałych talentów.

- To Andrzej Łapicki namówił mnie do pracy w Akademii Teatralnej. Powiedziałam, że zacznę od interpretacji prozy. Potem pracowałam nad scenami i reżyserowałam dyplomy.

Dzisiaj z dumą patrzę na moich studentów - na Agatę Kuleszę, Julię Kijowską, Agnieszkę Suchorę, Borysa Szyca, Agnieszkę Glińską - namówiłam ją, by zdecydowała się na reżyserię. Długo by wymieniać. Pokazywałam im największych - od Czechowa, przez Dostojewskiego, po Iwaszkiewicza. Analizowaliśmy konkretne postacie z ich książek, pomagałam im "wyciągać" z nich całą prawdę o człowieku. Kładłam nacisk na wyobraźnię i dyscyplinę. I uczyłam ich punktualności, bo to ważna cecha, nie tylko w zawodzie aktora. Gdy ktoś się spóźniał na zajęcia, prosiłam, by już raczej nie wchodził. Wpajałam im do głowy, że trzeba być pracowicie uczciwym.

Byłam na pewno trudnym, wymagającym profesorem. Agnieszka Glińska wspominała kiedyś, że nie oszczędzałam nikogo - siebie i ich. A przecież praca ze studentami to nie było moje jedyne zajęcie. Bardzo dużo grałam - w teatrze i w filmach. Żyłam jak nakręcona. Zwolniłam dopiero trzy lata temu, już nie uczę.

Ostatnie 30 lat to wiele wybitnych ról Mai Komorowskiej, czasem pierwszoplanowych, czasem mniejszych, ale zawsze poruszających. Jak ta w "Katyniu" Andrzeja Wajdy.

- To była jedna z najważniejszych moich ról, choć taka przecież niewielka. Moi krewni, tak jak ojciec Wajdy, zginęli z rąk Rosjan w obozach jenieckich. To sprawiło, że na planie filmu czuliśmy się jak rodzina, wiele rzeczy odbywało się poza słowami.

Z początku nie zdawałam sobie nawet sprawy z powagi tej sceny, w której gram kobietę, żonę, która właśnie zrozumiała, że została wdową. Do samego końca nie wiedziałam, co zrobię z tym pudełkiem z prochami w chwili, gdy kamera ruszy. Postanowiłam nie wiedzieć... Skupiłam się na rozwiązywaniu sznurka.

Co zrobić z dłońmi?

- Czy pogładzić to pudełko? Objąć je? W końcu przysunęłam je do siebie, wyobraziłam sobie, że ono jest jak wagon, który jedzie po torach, jeden z tych, którymi wywieziono ich do lasu, by tam rozstrzelać. Przygniotła mnie ta myśl, nogi mi zmiękły i usiadłam. Tego właśnie, takiej pracy z ciałem, nauczyłam się u Grotowskiego. "Katyń" Wajdy to było postawienie ważnych pytań w filmie, na który czekaliśmy latami i który wcześniej nie mógł powstać.

Gdy mówimy o pani ważnych rolach z ostatnich 30 lat, nie można nie wymienić "Szczęśliwych dni" w reżyserii Antoniego Libery z Adamem Ferencym w Dramatycznym i "Mimo wszystko" w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza z Wiesławem Komasą w Teatrze Współczesnym w Warszawie, gdzie współpracuje pani od lat z Maciejem Englertem. Nie można też zapomnieć spotkań z Krystianem Lupą czy z Krzysztofem Warlikowskim. I oczywiście wspaniałej, szalonej Idalii w "Cwale" Krzysztofa Zanussiego. Za tę rolę w 1996 r., po 21 latach, dostała pani drugą w historii - po "Bilansie kwartalnym", też Zanussiego - nagrodę za pierwszoplanową rolę kobiecą na festiwalu w Gdyni.

- Gdy zobaczyłam się w "Cwale" po raz pierwszy na ekranie, byłam z siebie bardzo niezadowolona. To częste, zwykle chciałabym coś poprawiać. Racheli w "Weselu" u Wajdy też nie byłam pewna, aż w końcu któregoś dnia dostałam kartkę podpisaną "Żydzi polscy" - podziękowanie za moją Rachelę.

W ciotkę Idalię, którą grałam u Krzysztofa Zanussiego, z początku w ogóle nie chciałam uwierzyć. A przecież to prawdziwa historia. Sama pamiętam ze szkoły TPD, do której chodziłam, nauczycieli płaczących po śmierci Stalina. Do "Cwału" musiałam nauczyć się dobrze jeździć konno, po latach wróciłam do siodła. Lubiłam jeździć konno. Pewnie dlatego tak mocno przeżyłam zniszczenie stadniny w Janowie Podlaskim. Jak można roztrwonić taki dorobek?

Kiedy mówimy o ostatnich 30 latach, muszę powiedzieć, że dla mnie to też powolne żegnanie się ze światem, z ludźmi, wśród których wzrastałam i dojrzewałam. Wielu ich ostatnio straciłam. Nie żyje Władysław Kowalski, nie ma Zbyszka Zapasiewicza, odszedł Wiesław Michnikowski, zabrakło Wajdy. Wielu kolegów z teatru Grotowskiego. Zmarł mój brat bliźniak, Piotr, zmarła moja młodsza siostra, Magdalena, mąż, Jerzy. To naprawdę pozwala człowiekowi zrozumieć, jak niewiele ma już czasu, że musi żyć od działania do działania. I nie chodzi wcale o jakiś lęk przed śmiercią, jedynie o to, że dni, lat ma się już coraz mniej. Czuję się, jakbym żyła w delegacji, żyjąc za nich.

Wspomniała pani o żegnaniu się ze światem, w którym pani wzrastała.

- Wszystkich ich mi brakuje. To już bardzo długa lista, są jeszcze na niej Barbara Skarga, Jerzy Turowicz, Tadeusz Mazowiecki, Władysław Bartoszewski, Jerzy Jedlicki, Krzysztof Skubiszewski, wielu tych, których uważałam za swoje autorytety, których zawsze mogłam o coś spytać. Ten ich brak przynagla do działania. Czasem pytam samą siebie: - Może byś usiadła na chwilę? Masz 81 lat. Ale zaraz mi ten stan zawieszenia przechodzi i znowu gdzieś ruszam, ciągle w biegu. W każdej chwili może nadejść koniec. Ale póki mogę, chcę spotykać się z ludźmi, zabierać głos.

Zdaję sobie sprawę, że już do wielu rzeczy nie przystaję. I do wielu się nie przyzwyczaję. Na przykład uważam, że język to rzecz święta, nie znoszę wulgaryzmów. A nagość dawniej była dla aktora prawdziwym wyzwaniem. Dziś w zasadzie każdy się już rozbiera, to ciału odbiera tyle piękna.

Może to niezrozumienie świata?

- Bardzo możliwe, że nie przystaję do współczesności. Są jednak rzeczy, których nie będę w stanie pojąć. Na przykład tego, co się stało z polskim Kościołem.

Mówi pani np. o "tęczowej zarazie".

- To są straszne słowa. Straszne i niemające nic wspólnego z chrześcijaństwem. Fakt, że wypowiadają je niektórzy hierarchowie, jest porażający. Kto pozwolił na to, by na Jasną Górę pielgrzymowali narodowcy, kibole wyciągający dłonie w geście, którym pozdrawiano Hitlera? I by robili to 1 sierpnia w Warszawie z takim trudem zmartwychwstałej z powstania? O jaki honor miałoby tu chodzić?

Sojusz tronu z ołtarzem nigdy w historii nie doprowadził do niczego dobrego. A aby czuć się Polakiem, niekoniecznie trzeba mieć hasło "Bóg, Honor, Ojczyzna" w paszporcie. To niebezpieczne pomieszanie pojęć. Trzeba jednak uważać, by nie przesłonić dobra kapłanów, którzy są wspaniali i prawdziwie chrześcijańscy. A jest ich przecież wielu.

Wygląda na to, że pani marzenie sprzed 30 lat się nie ziściło. Nie tylko nie zmieściliśmy się w jednym pokoju, ale od dawna mieszkamy w wielu różnych domach.

- Mnóstwo spraw, w które wierzyłam, rozpadło się na naszych oczach, choćby wiara w kompromis i sprawiedliwe spojrzenie na rzeczywistość. Aleksander Kwaśniewski nigdy nie był politykiem z mojej bajki, a przecież potrafiliśmy uczciwie przyznać, że był dobrym prezydentem, że wiele dla Polski zrobił. Bywały momenty, w których nawet gen. Jaruzelski potrafił zachować się taktownie. Wziął udział w pogrzebie Jacka Kuronia. Wydawało mi się, że w wolną Polskę wkroczymy z szacunkiem dla każdego. Gdy w 2015 r. Prawo i Sprawiedliwość doszło do władzy, mówiłam: "Dajmy im szansę, może wcale nie chcą źle?".

Dziś lista rzeczy, które w sposób przemyślany zostały zniszczone lub właśnie się je niszczy, układa się w litanię. Stadnina w Janowie, Teatr Polski we Wrocławiu, Polskie Radio, Telewizja Polska, Muzeum II Wojny Światowej, Muzeum Narodowe w Warszawie, Instytut Teatralny, publiczne poniżanie niepełnosprawnych, próba wmówienia obywatelom, że Unia Europejska to zło, atak na niezawisłe sądy, system szkolnictwa, mowa nienawiści, atak na Jurka Owsiaka, próba stworzenia nowej polityki historycznej opartej na zakłamaniu i przeinaczaniu faktów, ustawa o przejęciu Westerplatte, nagonka na mniejszości seksualne... To tylko mały fragment.

A do tego doszło zdziczenie obyczajów, łamanie przyjętych zasad, pogarda. Co się dzieje z muzeum Polin? Jak długo jeszcze minister kultury zamierza trzymać dyrektora Stolę w niepewności? Przecież ten człowiek wygrał konkurs, uczciwie, zgodnie z prawem. Skąd ta bezkarność i wiara, że można wszystko?

Ten styl uprawiania polityki, ten rodzaj komunikowania decyzji wyciąga z ludzi najgorsze demony. Znikła wszelka rozsądna dyskusja, jak w Sejmie, gdzie głosowania odbywają się nocą i marszałkowie z PiS-u opozycji nie dopuszczają do głosu.

Gdy patrzę na niektórych wybranych właśnie posłów do Parlamentu Europejskiego, jestem przekonana, że mam zgoła odmienne spojrzenie na to, czym powinna być służba drugiemu człowiekowi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji