Artykuły

W poszukiwaniu najlepszego tenora

Po spektaklu o tym, jak tweetami niszczy się przeciwników, i po triumfie Piotra Beczały czujemy się swojsko w Salzburgu - pisze Jacek Marczyński w Rzeczpospolitej.

Akcja "Simona Boccanegry" - oparta zresztą na wydarzeniach historycznych - rozgrywa się w XIV w. w Genui. Ale na festiwalu w Salzburgu, nim jeszcze zabrzmią pierwsze takty muzyki Giuseppe Verdiego, nikt nie ma wątpliwości, że czas zdarzeń jest inny.

Polityczny Verdi

Oto na scenę wbiega tłum urzędników, sądząc po garniturachi płaszczach, wyższego szczebla. Wszyscy mają telefony i coś natarczywie w nie wpisują. Po chwili wiadomo, o co chodzi. Tiulową zasłonę, stanowiącą tło, zalewa potop tweetów. Wszystkie są podobnej treści i mają jeden cel: obalić próżniaczą kastę patrycjuszy, a władzę oddać uczciwym plebejuszom. Dożą Genui ma zostać Simon Boccanegra.

Dobra zmiana udaje się, ale ci, którzy tweetami wpływają na nastroje tłumów, nie próżnują. Okazuje się bowiem, że ten, którego wynieśli oni na szczyty, rządząc, kieruje się własnymi zasadami. Telefony znów są więc w użyciu i szykuje się kolejny przewrót. Raz uruchomiona machina polityczna zapewne nigdy się nie zatrzyma, zawsze znajdzie się ktoś, kto, sterując emocjami ludzi, będzie chciał osiągnąć własny cel.

Andreas Kriegenburg, wybitny niemiecki reżyser teatralny, pracujący też w operze, przygotowując premierę "Simona Boccanegry" w Salzburgu, nie mógł przewidzieć naszej afery tweetowej. Ale jest artystą wnikliwie obserwującym rzeczywistość, więc może miał na myśli ojczyznę Verdiego, gdzie po władzę sięgnęli, porywając wyborców, ludzie znikąd, jak Simon Boccanegra, pirat, żyjący na bakier z prawem. A może Kriegenburg pragnie po prostu pokazać, że w dobie telefonów komórkowych, internetu i mediów społecznościowych, polityka stała się nieprzewidywalna.

Oczywiście opera Verdiego jest nie tylko o polityce. Mamy tu wątek miłosny, zaginioną i cudownie odnalezioną bohaterkę, fałszywe podejrzenia o niewierność, porwanie ukochanej i truciznę podaną w nieodpowiednim momencie. Jak na trzy akty z prologiem, dużo się dzieje, ale salzburski spektakl kipi przede wszystkim namiętnościami politycznymi, które przemawiają do widza, mimo że Walery Gergiew momentami dyryguje tak Wiedeńskimi Filharmonikami, jakby chciał uśpić widzów.

Kiedy wszakże zaczyna śpiewać Charles Castronuovo, jego emocje potrafią porwać także dyrygenta. Amerykanin wciela się zresztą w najciekawszą postać - szlachetnego, a porywczego Gabriela Adorno, którego rękami polityczni gracze chcą usunąć Boccanegra.

Z licznej, a doświadczonej artystycznie męskiej obsady Charles Castronuovo najpełniej i najgłębiej potrafił zniuansować swojego bohatera. To szczególnie obiecujący tenor nowej generacji.

Podejrzany Domingo

Nic wszakże nie ujmując talentowi Amerykanina, trzeba pamiętać, że w Salzburgu są jeszcze inni, na przykład Placido Domingo. Jego pojawienie się na tegorocznym festiwalu reklamowano w ostatnich dniach skromnie, bo przyjechał pokazać się publicznie po raz pierwszy po medialnym szumie w związku z zarzutami o molestowanie kobiet. Ostatnio do kilku Amerykanek dołączyła hiszpańska dziennikarka, twierdząca, że w latach 80. podczas wywiadu telewizyjnego Placido Domingo był wobec niej zbyt natarczywy.

W Salzburgu czekali jednak na niego ci, którzy chcieli posłuchać go w "Luisie Miller". Gdy tylko pojawił się na estradzie, wiadomo było, że 2-tysięczną widownię ma u stóp. A jednak to nie on okazał się bohaterem koncertowego wykonania opery Verdiego.

Trudno oceniać obecne dokonania wokalne Placida Dominga. Zdumiewające są uroda, dźwięczność i siła głosu, ale w jego interpretacjach jest sporo niedostatków, wynikających przede wszystkim z faktu, że głos 78-letniego artysty szybciej się męczy niż u partnerów. W momentach lirycznych, śpiewnych brzmienie jest piękne, gdy w muzyce ma być tempo presto, dyrygent musi zwolnić.

Bezbłędny Polak

Prowadzący orkiestrę salzburskiego Mozarteum Amerykanin James Conlon pokazał na szczęście, jak wnikliwie słuchać takich solistów, a jednocześnie zachować w muzyce temperament Verdiego. Placido Domingo był zresztą w trudnej sytuacji, gdyż miał za partnera Piotra Beczałę. On w roli starego Millera (w oryginale to partia barytonowa), ojca Luisy, Polak jako zakochany w niej arystokrata Rudolf. W tym spotkaniu dwóch głosów szybko się okazało, na czym polega tenorowe śpiewanie najwyższej próby.

Piotr Beczała okazał się w swej roli bezbłędny. Każdy wysoki dźwięk brzmiał swobodnie i pewnie, pięknie cieniował frazę, a przede wszystkim była to interpretacja jakże naturalna i swobodna. Po dramatycznej arii Rudolfa (miłość wieśniaczki i hrabiego w XIX-wiecznej operze nie może kończyć się szczęśliwie) sala wybuchła rzadko słyszanym entuzjazmem.

A po finale to Polak dostał największe owacje, choć był w obsadzie bardzo dobry włoski bas Roberto Tagliavini (ojciec Rudolfa), a tytułową Luisę Miller śpiewała sławna Nina Machaidze. Od czasu swego sensacyjnego debiutu w Salzburgu 11 lat temu, gruzińska artystka nie rozwinęła się wszakże tak, jakby wtedy można było się spodziewać.

Po takich wydarzeniach możemy czuć się w Salzburgu bardzo dobrze. Zresztą na pierwszy koncert Piotra Beczały przyjechała spora grupka Polaków. Ważne jest także i to, że od kilku lat potrafimy tu także zarekomendować młodych artystów.

Do letniej akademii "Young Singers Projects" zakwalifikowała się więc teraz - a konkurencja była ogromna - Joanna Kędziora i w minioną niedzielę wystąpiła w festiwalowym przedstawieniu opery dla dzieci. W spektaklach "Salome" Straussa zaś bierze udział ubiegłoroczny uczestnik tych zajęć, baryton Paweł Trojak. Po festiwalu jedzie do Lyric Opera w Chicago, rozpoczynając cykl przesłuchań do kilku ważnych teatrów na świecie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji