Artykuły

Miron Białoszewski, grzesznik, mistyk, performer własnego życia

W swoim "życiopisaniu" Miron Białoszewski wyprzedza nie tylko swój czas, kiedy o homoseksualizmie się nie mówiło. Wyprzedza także czas obecny, z niebezpieczną tendencją segregacji - pisze Tadeusz Sobolewski w Gazecie Wyborczej.

Tego lata na ulicy Lizbońskiej w Warszawie, gdzie mieszkał Miron Białoszewski, my, członkowie fundacji jego imienia, odsłanialiśmy tablicę pamiątkową. Umieściliśmy na niej cytat z wiersza Mirona, jego przesłanie o tym, żeby być razem z ludźmi, a równocześnie pozostać kimś osobnym, innym: "Nie zabłądźcie./ Bądźcie./ Mijajcie, mijajmy się,/ ale nie omińmy".

Razem z burmistrzem dzielnicy Praga-Południe staliśmy pod blokiem Białoszewskiego i czytaliśmy na głos jego wiersze pisane 45 lat temu w tym domu. Z klatki wyszedł jeden z lokatorów. Spojrzał na tablicę Mirona z biało-czerwoną wstęgą i powiedział: pedał!

Tak oto autor "Pamiętnika z powstania warszawskiego", "człowiek osobny, poeta osobny", który mówił o sobie, że "pasuje do wszystkiego", po latach znalazł się na linii frontu walki z LGBT.

Miron i LGBT

Fronty wzajemnej obcości oplatają nas coraz gęściej. Wszelkie dziedziny życia, religia i seks stają się polem antagonizmów. Twórczość Białoszewskiego nabiera w tej sytuacji nowego znaczenia. Pisze o tym Joanna Niżyńska, wykładowczyni m.in. na uniwersytecie Harvarda, w pierwszej na gruncie amerykańskim książce o Białoszewskim "Królestwo małoznaczącości", która ukazała się w polskim przekładzie.

W indeksie terminów użytych do rozszyfrowania pisarstwa Białoszewskiego, są: gender, homoseksualizm, kamp, performatywność, subwersja, queer. Polski wielbiciel autora "Mylnych wzruszeń" może się obawiać, że poeta zostanie pozbawiony "samoswojości", zaetykietkowany. Ale taka obawa - niesłuszna! - wynika z zadawnionych odruchów mieszkańca PRL. W świecie, w jakim wyrastaliśmy, nazywanie mogło się kojarzyć z donoszeniem. Wolność polegała na nienazywaniu. "W rozróżnianiu jest zło" - pisał Białoszewski.

Autorka "Królestwa małoznaczącości" doskonale rozumie, w jakim kraju żył poeta Miron. Nie zdradza go, przeciwnie, pozwala podziwiać jego przewrotną taktykę.

"Pisarz otwarcie homoseksualny, który całe życie spędził w komunistycznej, homofobicznej Polsce" - tak we wstępie przedstawia Białoszewskiego. Zależy jej jednak, żeby nie wtłoczyć go w ramy mniejszości. I tu przydaje się kategoria "queer", powstała na gruncie amerykańskim i wybiegająca w jeszcze dalszą przyszłość niż ruch wyzwolenia LGBT.

Białoszewski, znany w Ameryce na razie w wąskim kręgu, dzięki dwóm wydaniom "Pamiętnika z powstania warszawskiego" w tłumaczeniu Madeline Levine sytuuje się poza wszelkim kanonem, podobnie zresztą jak w Polsce. W swoim "życiopisaniu" wyprzedza nie tylko swój czas, kiedy o homoseksualizmie się nie mówiło. Wyprzedza także czas obecny, z niebezpieczną tendencją segregacji.

Pisarstwo Białoszewskiego, począwszy od młodzieńczych wierszy, zmierza do pojednania z sobą i spowodowania, by czytelnik "innego obrządku" spojrzał jego oczami. Niżyńska nie oczekuje od Białoszewskiego coming outu, widzi bowiem, że Białoszewski dokonuje totalnego coming outu całą swoją twórczością, niwelując problem tożsamości płciowej.

Trauma, codzienność, queer

Michał Głowiński pisze o Białoszewskim, że w swoich "małych narracjach" w codzienności rozgrywa życie. Niżyńska parafrazuje go: Białoszewski w codzienności rozgrywa traumę.

W "Pamiętniku..." życie trwa "w cieniu możliwości śmierci". Codzienność nabiera nowego wymiaru. Pękają bariery. Dzieci pod bombami bawią się w wojnę. W piwnicach zapanowuje matriarchat. Młodzi "kochają się nieślubnie". W latrynie 22-letni poeta Miron i nieznajoma starsza pani, siedząc obok siebie, rozmawiają, jakby nigdy nic. W zasypanej piwnicy, gdy wydaje się, że ludzi czeka już tylko śmierć, ktoś woła: "Zapałki, gdzie są zapałki?!". I nagle otwierają się drzwi. Więc jeszcze nie koniec! Ostatni wiersz Białoszewskiego kończy się słowami: "jeszcze coś z czegoś wybieram/ jeszcze się czają niemożliwości".

Narrator "Pamiętnika..." opowiada "od siebie", ale zarazem "od innych", "skazanych na jedną historię". Ta prosta konstatacja kryje pewną przewrotność: włącza "wszystkich" w to, co własne, "białoszewskie". Nie chodzi tylko o "cywilny "charakter tej narracji, ale w ogóle o prawo mówienia w Polsce "od siebie" o historii, która "przyszła do mnie, nie ja do niej".

W "Pamiętniku...", który Niżyńska uważa za ośrodek pisarstwa Białoszewskiego, następuje charakterystyczne dla niego zacieranie granic i oswajanie ostateczności. Śmierć przychodzi tak nagle, że staje się niemal niezauważalna. Komunię w powstaniu przyjmuje się bez hostii, "z pragnienia". Tak też można. A kiedy w piwnicy w czasie bombardowania nieznana kobieta w płaszczu zaczyna mówić psalm "Kto się w opiekę...", nie ma tam już miejsca na pytanie: wierzę czy nie wierzę. Liczy się samo słowo. I każda sekunda życia. Inna rzecz, że w pewnym pośmiertnie publikowanym wierszu Miron gotów jest wyrzec się wszystkiego, "co od wieków pisane", łącznie z "Bogarodzicą" rzucaną na szalę w zamian "za jeszcze sekundę życia"... całego narodu.

W pożarze świata zacierają się opozycje, wspólnota doświadczenia niweluje różnice. Kiedy podczas wielkiego bombardowania osypują się kolejne piętra, w ciemności piwnicy Swen "wciska głowę gdzieś pod moje kolano". Z "Tajnego dziennika" wiemy o ich przyjaźni i "jednakowych upodobaniach homo", ale sytuacja wojenna, bliskość śmierci pokrywa i tłumaczy wszystko. "Orientacja" nie ma już żadnego znaczenia.

"To, co wykracza poza normę i co się w niej mieści - pisze autorka - idealnie się ze sobą zlewa". To, co czytelnik mógłby odebrać jako subwersywne, wywrotowe, zostaje zneutralizowane, jest do przyjęcia.

Inny migawkowy obraz, na który zwraca uwagę Niżyńska: poharatany kulami, odłamkami budyneczek pisuaru. W tym "głupim miejscu" - jak je nazywa narrator "Pamiętnika..." - historia powstania łączy się w duchu "queer" z historią pedalskiej pikiety.

1 sierpnia 2019

W warszawskim autobusie dwóch studentów rozmawia o tym, że w rocznicę powstania założą biało-czerwone opaski i będą je nosić przez 63 dni. Przeciw komu chcieliby dzisiaj walczyć i ginąć? Co właściwie manifestują?

W "Pamiętniku..." powraca określenie, które brzmi zuchwale na martyrologicznym tle: "frajda przeżycia".

W latach 70. , kiedy odkrywaliśmy Białoszewskiego, potrzebny był nam poeta, który uświęca nie wybuch powstania, ale kapitulację. Wzrusza mnie zawsze to wołanie poety: "Wierzyło się, że nic złego nas nie czeka, chciało się w to wierzyć, bo się miało dosyć i powstania, i wojny w ogóle, i nienawiści, i zabijania, i ginięcia". Nagle - zachciało się - wszystkim - żyć! Iść! Wyjść! Popatrzeć. Na słońce. Normalnie".

W Och-Teatrze Krystyna Janda każdego 1 sierpnia mówi "Pamiętnik z powstania warszawskiego". Pojedyncze zdania eksplodują, składają się w rodzaj liturgii, świeckiej Pasji. Publiczność wstaje do oklasków - ta sama publiczność, która przychodzi tu na angielskie farsy.

I jak w 1944 r. w piwnicach Starówki doceniono modlitwę napisaną przez dwóch dwudziestoparolatków, Mirona i Swena, tak teraz ludzie doceniają tekst, w którym jest i płacz nad Warszawą, i "frajda przeżycia". To, co skrajne, i to, co zwyczajne, zestawione razem, w paradoksalnym odwróceniu. Jak pisze Niżyńska, wydarzenia traumatyczne, takie jak powstanie, opisane jest z poziomu codzienności, a codzienność u Białoszewskiego jest nasycona traumą. I właśnie w tym jego "królestwie małoznaczącości", które musi starczyć za całą metafizykę, kryje się - według Niżyńskiej - projekt egzystencji, który dziś nabiera aktualności.

W "małych narracjach", pisanych po oszałamiającym sukcesie "Pamiętnika...", badaczka dostrzega obraz alternatywnego społeczeństwa i rodziny. Miron tworzył wokół siebie taką małą społeczność, zaprzyjaźniony krąg, do którego również i my należeliśmy.

Ale kogo właściwie znaliśmy? Kto otwierał nam drzwi na pl. Dąbrowskiego czy na Lizbońskiej? Kto nas odwiedzał? Człowiek czy tekst? Niżyńska poddaje Białoszewskiego próbie nieufności. Próbuje rozdzielić obu Mironów: "byt cielesny" i "byt słowny" (wg określenia Stanisława Rośka), ale czy to się może udać? Kiedy czytam "Transy", najbardziej tajemniczy utwór Białoszewskiego, ze szczelin między słowami spogląda ktoś, o kim nie umiem mówić w kategoriach amerykańskich. Pasują inne, archaiczne: Miron grzesznik, który był mistykiem. I być może stwarzał siebie w literaturze w podobny sposób, jak ludzie stwarzają w religii siebie nowego? Literatura była jego religią. Oddał się jej prawie cały. Spisał wszystko.

Niżyńska widzi w nim wielkiego "performera". Jego pisarstwo nazywa "performansem codzienności". Ten performans sprawia, że nawet dzisiejszy czytelnik musi stać się jego domownikiem, kimś zaufanym, kto "na łóżku mu siada".

Białoszewski światowy

Kiedy go zobaczyłem w 1970, po sukcesie "Pamiętnika...", nie pasował do wizerunku, jaki mu stwarzano: wycofanego z życia outsidera, "żyjącego o herbacie i proszkach". Umieszczano go na marginesie trochę po to, żeby go chronić. Jak stwierdza Niżyńska, ten wizerunek mógł mu odpowiadać, może nawet sam go rozpowszechniał. W popularnym obiegu, na użytek szkolny funkcjonował jak tolerowany oryginał, hermetyczny, "awangardowy" poeta, piewca "łyżki durszlakowej". A przecież przez poczerniałą podłogę jego pokoju przewijał się cały świat. Setki widzów - i to jakich! - miał domowy Teatr Osobny Białoszewskiego, Heringa i Murawskiej. Przyprowadzono do Mirona Sartre'a, Ginsberga.

Przychodzili profesorowie z IBL-u. Ktoś zapamiętał, jak tapczan Mirona (przyjmował po królewsku - leżąc w łóżku) obsiadły jego trzy tłumaczki: Węgierka Gracja Kerenyi, Austriaczka Zimmermann, zwana Cymi i Czeszka Viola Fischerova. W późniejszych latach osobny dzień był zarezerwowany dla Trzech Eumenid: Marii Janion, Marii Żmigrodzkiej i Małgorzaty Baranowskiej.

Leszek Soliński z Holendrem Henkiem Proeme - obecnie spadkobiercą praw autorskich Białoszewskiego - przyjeżdżali z Europy, zwozili nowinki ze świata.

W salonie Mirona czytało się mistyków i Jogę Patańdżalego, ale były też wyuzdano-groteskowe "performanse" Le. A równocześnie - bo w tych wspomnieniach wszystko jest razem - widzę, jak Le. wnosi do pokoju Mirona i pokazuje młodym aktorom z Rosji kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, którą malował na zamówienie prymasa. Naszą wspólną wyprawę na Jasną Górę Białoszewski opisał we wspaniałym reportażu-poemacie "Cała noc u Matki Boskiej".

W Warszawie jak w Nowym Jorku

Nie przywiązywaliśmy wagi do gróźb administracji ani do przesłuchań Mirona i Leszka, ani nawet do tego, że któregoś dnia Leszek musiał zamalowywać na drzwiach ich mieszkania napis "pedał". Miron i jego dom były dla nas w jakiejś mierze bytem literackim. Dopiero później, kiedy po zawale zaczął potrzebować opieki, stał się bytem cielesnym.

O Józefie Henie powiedział ktoś, że pisze o swoim pochodzeniu tak zwyczajnie, że czytelnik zapomina, że sam nie jest Żydem. Podobnie czytelnik "małych narracji" Białoszewskiego czuje się w jego kręgu tak swojsko, że zapomina, że nie jest gejem.

Zanim jeszcze Białoszewski oswoił prawdziwy queerowy Nowy Jork, sam, nie wiedząc o tym, żył jak nowojorczyk u siebie, na placu Dąbrowskiego. O tym właśnie mówi książka Niżyńskiej. Pokazuje, jak Białoszewski tworzy na oczach czytelnika "performans swojego życia" i niepostrzeżenie wciąga odbiorcę w swój świat, gdzie to, co powinno być ukryte, specjalnie, dla niepoznaki pozostawione jest na widoku.

W "Donosach rzeczywistości" piętrzące się wątki gejowskich komeraży z opowiadania "Blokada" tworzą według pisarza i krytyka Piotra Sobolczyka rodzaj "hermetycznej pornografii". "Pukań jest dużo. Po ileś dziennie. Le. dokładnie rozróżnia. Puszcza albo nie. Woła od drzwi: pana Leszka nie ma w domu!".

Ci goście to Doktorek skupujący obrazy. Redemptorysta, wielbiciel Beethovena, lubiący przeglądać się w lustrze. Włodek z teczką prosto z biura. Marek, który "obsługuje dwie strony", i ciągnący za nim zakochany Rusin, któremu Le. czyta na pocieszenie św. Tomasza a Kempis o miłości.

Miron ze swojej wnęki po teatrze, niby bierny świadek, ale też reżyser, obserwuje i zapisuje. "Spiszę wszystko".

W tym wszystkim my, słuchający nastawionej przez Mirona "Mszy papieża Marcelego", gdzie "Kyrie jest przerobione z pijackiej piosenki".

Białoszewski nie rezygnował z towarzyszącego mu od dzieciństwa urzeczenia liturgią ani z "przygód" homo uprawianych od wczesnych lat. Ani z miłości. Ani z przyjaźni. Z niczego.

Halina, jego najstarsza przyjaciółka, uczestniczka okupacyjnego kółka, które tworzył ze Swenem-Czachorowskim - kochała się w Mironie. Opowiadała: "Jedyny w życiu mój przyjaciel. Więcej nie miałam, nawet wśród kobiet. Mogłam z nim mówić absolutnie o wszystkim. I był mi bliski... Tak sobie urządzić życie... Tam mógł być brud, a on, cały czysty, przeszedł przez to, i koniec".

"wąchamy się

nos w nos

ja i los

napięcie

śmiech

on jest zmyśleniem

ja zaraz też".

***

Miron Białoszewski (1922-1983) - prozaik, poeta, dramaturg i aktor. Należał do pokolenia "Współczesności", czyli grona artystów debiutujących ok. 1956 r. (jak Bursa, Hłasko, Poświatowska czy Stachura), uważał się jednak za twórcę osobnego, unikał grup czy organizacji. Taka była też jego twórczość, z trudem poddająca się klasyfikacjom.

Zaczynał jako dziennikarz, po wojnie utrzymywał się z współpracy z czasopismami dla dzieci, w których publikował wiersze i piosenki. Uznanie zdobył jako poeta. Debiutował w 1955 w "Życiu Literackim", obok Herberta, w tym samym roku na łamach "Twórczości" opublikował "Karuzelę z madonnami" (utwór rozsławiony przez wykonanie Ewy Demarczyk). Rok później ukazał się pierwszy tomik "Obroty rzeczy". Największą sławę przyniósł mu wydany w 1970 r. "Pamiętnik z powstania warszawskiego", w którym bez patosu, z perspektywy cywila opisał swoje przeżycia wojenne. "Chciałem, żeby wszyscy się dowiedzieli, że nie wszyscy strzelali, chciałem napisać o powszechności powstania" - mówił. (natszo)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji