Artykuły

Pocztówka z Avignonu

Dziesiątki tysięcy miłośników teatru o rozmaitych gustach godzi wszak inny żywioł - gastronomia. To konkurencyjna, a kto wie, czy wręcz nie najważniejsza dziedzina avignońskiego festiwalu. Uczestnicy festiwalu to niemal wyłącznie przyjezdni, więc siłą rzeczy stołować się muszą na mieście. Setki knajp i barów zapchane są do ostatniego miejsca w szczególnym porządku czasowym - o gastronomicznych przyjemnościach Festiwalu w Avignonie pisze Maciej Nowak w Gazecie Wyborczej.

Od kilku dni przyglądam się francuskiemu teatrowi na festiwalu w Avignonie. Ta impreza to prawdziwy fenomen, w tym roku odbywa się jej 60. edycja. Wszystko zaczęło się w roku 1947 od trzech spektakli Jeana Villara pokazywanych na dziedzińcu Pałacu Papieskiego. Dzisiaj przedstawień jest już prawie tysiąc prezentowanych w dwóch równoległych programach - oficjalnym i off (który z kolei w tym roku podzielił się na dwa konkurencyjne). To teatralna dżungla, w której właściwie nie ma możliwości dokonania racjonalnego wyboru. Niektórzy ulegają natrętnym ulicznym naganiaczom, inni liczą na łut szczęścia, ja natomiast postanowiłem ograniczyć się do programu oficjalnego, co w ciągu sześciu dni dało, bagatela, 14 spektakli. I nie żałuję, bo zobaczyłem kilka pozycji wyśmienitych.

Dziesiątki tysięcy miłośników teatru o rozmaitych gustach godzi wszak inny żywioł - gastronomia. To konkurencyjna, a kto wie, czy wręcz nie najważniejsza dziedzina avignońskiego festiwalu. Uczestnicy festiwalu to niemal wyłącznie przyjezdni, więc siłą rzeczy stołować się muszą na mieście. Setki knajp i barów zapchane są do ostatniego miejsca w szczególnym porządku czasowym. Do godziny mniej więcej 11 rano śniadanie, posiłek przez Francuzów niespecjalnie ceniony. Ot, miseczka kawy z mlekiem, w której macza się posmarowane masłem rogaliki. Na cudzoziemcach robi to wstrząsające wrażenie, jednak to długa tradycja niegdysiejszej zupy kawowej jedzonej przez francuską biedotę w czasach, gdy przywożone do Europy ziarna robusty czy arabiki sprzedawano niemal za bezcen. Niedługo później Avignon zasiada do dejeuner, czyli lekkiego lunchu. Ilekroć spotykam się z Francuzami, fascynuje mnie, jak bezbłędnie ich organizm potrafi wyczuć czas dejeuner: bez patrzenia na zegarek pierwsze kęsy lądują w ustach równo o godzinie 13. Około 14.30 zaczyna się najtrudniejszy dla cudzoziemców moment pobytu we Francji. Nadchodzi czas naszego obiadu, gdy oto wszystkie knajpy właśnie zamykają kuchnie. I choćbyś wbijał zęby w wystawione na zewnątrz stoliki, choćbyś lizał witryny - jedzenia nie dostaniesz wcześniej niż o 18.30. I wtedy już można sobie pofolgować, bo diners, czyli późne obiady, śródziemnomorską modą są zarówno smaczne, jak i obfite. Składają się minimum z trzech dań (przystawka, danie główne i obowiązkowo deser), butelki wina (w prowansalskie upały najlepiej sprawdza się rose), karafki wody i filiżanki espresso na koniec.

Osoby ukształtowane na warszawskiej gastronomii mogą we Francji nie umieć odpowiedzieć sobie na kilka pytań. Na przykład dlaczego modne też u nas od pewnego czasu sardynki z grilla w tutejszych knajpach są soczyste, srebrzyste, z łatwo odchodzącymi ośćmi, a duszony królik czy jagnięcina mają miłą konsystencję ciepłego marcepanu? Z kolei gdy zamówisz ostrygi, możesz nie od razu dać sobie radę z odpowiedzią na rutynowe pytanie kelnera: które? Bouzigues (czyli te hodowane na linkach w słonym jeziorze Etang de Thau u wybrzeży Morza Śródziemnego), mocno wysklepione z Normandii czy może zielonkawe marenne z Zatoki Baskijskiej? Jeśli myślicie, że ja nie miałem z tym problemu, jesteście w błędzie. Ciągle nie rozumiem, dlaczego sardynki w Warszawie przypominają sztokfisze, dlaczego nasz królik jest zawsze źle rozebrany i ma w sobie cząstki pokruszonych kości, a giczka cielęca podgrzewana jest w głębokim tłuszczu. A przed napisaniem erudycyjnego zdania o ostrygach studiowałem przez dłuższą chwilę kilka stron w internecie. I jeszcze jedno zadziwienie: ilość promiennych uśmiechów, jakimi jestem obdarzany przez kelnerów i kucharzy każdego lokalu w Avignonie, mogłaby prowadzić do wniosku, że "Gazeta Co Jest Grane" czytana się tutaj równie masowo jak w Warszawie. Nic z tego, po prostu klient we francuskiej restauracji jest gościem naprawdę serdecznie widzianym, co w wielu miejscach, które odwiedzam na co dzień w naszym mieście, nie wydaje się takie oczywiste.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji