Artykuły

Stary Moniuszko i nowi dyrektorzy. Sezon operowy 2019-2020

Mamy Rok Moniuszkowski i narodowego kompozytora trzeba czcić. Niemal wszystkie teatry zainaugurowały sezon standardowymi galami moniuszkowskimi - pisze Jacek Marczyński w Ruchu Muzycznym.

Jeśli za inaugurację nowego sezonu operowego uznać koncertowe wykonanie "Hrabiny" Stanisława Moniuszki przygotowane w połowie września przez Michała Klauzę z Orkiestrą Polskiego Radia w Warszawie, to trudno byłoby z optymizmem oczekiwać, co zdarzy się w kolejnych miesiącach. Ów inscenizowany koncert był przykładem typowego, schematycznego podejścia do Moniuszki.

Większość wykonawców naszkicowała postaci grubą kreską, nie próbując dodać im finezyjności, także wokalnej. Brakowało lekkości Dzidziemu (Rafał Żurek), grzmiał tubalnym głosem Chorąży (Robert Ulatowski), zagrywał się komediowo Podczaszyc (Dariusz Machej). I nawet Ewa Tracz, tym razem akcentując głównie rozciągnięte ponad miarę samogłoski, zinterpretowała tytułową partię w najgorszej manierze wokalnej, z jaką w Polsce są traktowane opery Moniuszki. A przecież ta świetna artystka potrafi podejść do tej muzyki zupełnie inaczej, co udowodniła miesiąc wcześniej w partii Zosi z Flisa wykonanej na Festiwalu Chopin i jego Europa pod batutą Fabia Biondiego. Ale też jest w tym zasługa Biondiego, który narzucił wykonawcom swoją wizję opery Moniuszki.

W Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego Michał Klauza tego nie uczynił. W finale pierwszego aktu z solistów nie udało się stworzyć zgranego ansamblu, a Łukasz Załęski (Kazimierz) i Roksana Wardenga (Bronia) traktujący muzykę Moniuszki z prostą naturalnością czuli się zagubieni w zebranym chyba ad hoc towarzystwie. Reszty dopełniły niby historyczne kostiumy, w które Ewa Gdowiok ubrała wykonawców, każąc paradować Broni z groteskowym wiankiem na głowie. Reżyserka Anna Wieczur-Bluszcz nie potrafiła zaś sprawić, by partie mówione choć częściowo nabrały charakteru naturalnych dialogów. A przecież przy wystawieniu opery na estradzie koncertowej złe podawanie tekstu bardzo osłabia wartość utworu.

Mamy jednak Rok Moniuszkowski i narodowego kompozytora trzeba czcić. Po tym wszakże, co uczynił z dwoma dziełami Moniuszki Fabio Biondi, po dyskusyjnej, ale intrygującej inscenizacji Halki "wileńskiej" w Operze Narodowej autorstwa Agnieszki Glińskiej wydawało się, że rocznicowe obchody przyniosą więcej ciekawych odczytań spuścizny kompozytora, którego przez lata wtłoczyliśmy w stereotypowe ramy. Tymczasem życie toczy się utartym szlakiem i teraz niemal wszystkie teatry zainaugurowały sezon standardowymi galami moniuszkowskimi. Na ich tle ciekawie zapowiada się w listopadzie Festiwal Moniuszko Inspiration! w szczecińskiej Operze na Zamku. Otworzy go wieczór baletowy, w którym Robert Bondara, realizując choreografię "Na kwaterunku", dowiódł, że nawet tradycyjnie uznawany za słabszy ten utwór Moniuszki może być ciekawą inspiracją dla współczesnego artysty (omówienie premiery RM 8-9/2019). Potem będą w Szczecinie "Widma" pomyślane jako projekty edukacyjne, Moniuszko sakralny i jazzowy, a także Verbum nobile wedle zapowiedzi zastępcy dyrektora ds. artystycznych Jerzego Wołosiuka, pomyślane jako "spektakl ludowo-muzyczny inspirowany także sztuką ludową". W recitalu pieśni Moniuszki wystąpi ponadto Aleksandra Kurzak.

Dyrektorzy przychodzą we wrześniu

Rok Moniuszkowski okazał się wszakże mało istotny wobec licznych zawirowań personalnych. Dwie instytucje - Teatr Wielki w Łodzi oraz Opera i Filharmonia Podlaska w Białymstoku - weszły w sezon z dyrektorami, którzy rozpoczęli urzędowanie z początkiem września. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że zostali powołani na stanowiska zaledwie kilka tygodni wcześniej. Z kolei już we wrześniu zarząd województwa dolnośląskiego odwołał w Operze Wrocławskiej ze skutkiem natychmiastowym dyrektora Macieja Nałęcz-Niesiołowskiego oraz jego zastępczynię Ewę Filipp. Ich obowiązki przejęła główna księgowa związana z tą instytucją od dwóch lat.

Szczegółowe tło zdarzeń, które w Białymstoku ciągnęły się przez wiele miesięcy, a w Łodzi nawet przez kilka lat, opisywały lokalne media. Konflikty wynikały w znacznej mierze ze sporów kompetencyjnych i ambicjonalnych między urzędami marszałkowskimi a wojewodami, w co teraz nie warto już wnikać. Istotniejsze jest to, że dowodzą one, że tak zwane organy założycielskie po dwudziestu latach, które minęły od reformy administracyjnej, nadal nie rozumieją specyfiki działania instytucji kulturalnych, a teatrów operowych w szczególności. Z kolei konkursy na stanowiska dyrektorskie, które miały zapewnić bezstronny wybór najlepszego kandydata, zostały skompromitowane, bo okazały się narzędziem w rękach polityków.

W Operze Wrocławskiej tymczasowa dyrekcja twierdzi, że wszystkie zaplanowane premiery sezonu odbędą się zgodnie z harmonogramem, a odpowiedzialny za kulturę członek zarządu województwa dolnośląskiego Michał Bobowiec (ten sam, który chciał przestać finansować Narodowe Forum Muzyki, uważając, że jako instytucja o dużym prestiżu poradzi sobie bez pieniędzy) zapowiada ogłoszenie kolejnego konkursu na dyrektora w możliwie najszybszym terminie. Dla osób postronnych nic zatem złego się nie dzieje. A przecież jeśli Opera Wrocławska ma być normalnie działającą instytucją, już powinna finalizować program na sezon kolejny i planować lata następne. Kto ma to zrobić, gdy brakuje dyrektora?

W trudnej sytuacji znajdują się też i nowi szefowie w Łodzi oraz Białymstoku. Tenor Dariusz Stachura objął kierownictwo Teatru Wielkiego w Łodzi na trzy lata, Ewa Iżykowska ma kierować Operą i Filharmonią Podlaską w Białymstoku przez cztery sezony. Będą zatem działać wedle dobrze znanego w Polsce schematu. Przez pierwszy rok postarają się poznać swoje teatry, w których życie potoczy się według planu ustalonego przez poprzedników. W drugim sezonie zaczną realizować własne pomysły, w trzecim - żyć w niepewności, nie wiedząc, czy władza przedłuży im kontrakt. Przykład byłego szefa Teatru Wielkiego w Łodzi Pawła Gabary pokazuje ponadto, że mimo obowiązującego kontraktu dyrektora można zwolnić z dnia na dzień i przez ponad dwa lata nie powołać nikogo na jego miejsce. Nie do pomyślenia jest u nas sytuacja, która miała miejsce wiosną w La Scali. Dyrektor Alexander Pereira zawarł tam porozumienie z saudyjskim ministrem kultury, który zgodził się wesprzeć teatr sumą piętnastu milionów euro w zamian za miejsce w radzie nadzorczej. Wzbudziło to kontrowersje także polityczne, a jednak burmistrz Mediolanu i zarazem prezes fundacji La Scali postanowił, że Pereira odejdzie dopiero po wygaśnięciu kontaktu, co nastąpi w lutym 2020 roku. Może też planować sezon La Scali do 2022 roku. Na pierwszej konferencji prasowej w Łodzi Dariusz Stachura ogólnikowo mówił o swych zamierzeniach, nieco bardziej konkretna była Ewa Iżykowska, która autorskie pomysły przedstawiła dopiero po wrześniowej premierze "Barona cygańskiego" w Białymstoku, a przed zaplanowanymi przez jej poprzednika pokazami przeniesionej z Opery Narodowej "Halki" [na zdjęciu] w inscenizacji Agnieszki Glińskiej. Pierwszą premierą nowej dyrektor ma być "Eugeniusz Oniegin" wiosną 2020 roku, chce także skupić się na poprawie akustyki sali oraz utworzeniu studia operowego dla młodych śpiewaków. Ewa Iżykowska to przecież ceniona pedagog.

Partnerzy krajowi i zagraniczni

Czasami jednak i w Polsce potrafi być normalnie. W Operze na Zamku dyrektor Jacek Jekiel wraz z zastępcą Jerzym Wołosiukiem rozpoczęli pracę po wakacjach z nowymi, pięcioletnimi kontraktami. Szczecińska instytucja daje też rzadki u nas przykład zgodnej współpracy z innym teatrem - Operą Śląską w Bytomiu, która za kadencji Łukasza Goika od 2016 roku konsekwentnie odświeża repertuar. Od poprzedniego sezonu śląska publiczność może oglądać "Traviatę" w uwspółcześnionym ujęciu Michała Znanieckiego, która wcześniej miała premierę w Szczecinie. A za kilka miesięcy Opera na Zamku wystawi "Romea i Julię" Gounoda, także w inscenizacji Michała Znanieckiego. Rok temu spektakl zdobył na Śląsku kilka Złotych Masek, w tym jako najlepsze przedstawienie sezonu.

Od partnerstwa krajowego jeszcze cenniejsza bywa koprodukcja międzynarodowa, w którą mocno i konsekwentnie angażuje się Opera Narodowa. Przygotowywaną przez Mariusza Trelińskiego inscenizację "Halki" (premiera w grudniu w Theater an der Wien i w lutym w Warszawie) magazyn "Opera Wire" umieścił na czele rankingu najbardziej oczekiwanych wydarzeń sezonu w Europie. Nie mniej ciekawie zapowiada się w maju 2020 roku "Medea" Cherubiniego. To niewystawiane w Polsce dzieło będziemy mogli poznać dzięki koprodukcji z festiwalem w Salzburgu, gdzie zostało pokazane tego lata w inscenizacji Simona Stone'a, wzbudzając olbrzymie zainteresowanie, ale i kontrowersje. Urodzony w Australii, a obecnie mieszkający w Szwajcarii trzydziestopięcioletni Simon Stone to jeden z najciekawszych reżyserów nowego pokolenia. Pracuje zarówno w teatrze dramatycznym, jak i operze. Tragedią Medei zajmował się już wcześniej, wystawiwszy ją w teatrze Ivo van Hove'a Toneelgroep Amsterdam, a festiwal w Salzburgu wręcz podbił w 2017 roku drapieżną inscenizacją Leara Ariberta Reimanna.

Kolejny reżyser o międzynarodowej renomie, który pokaże spektakl w Warszawie, to Willy Decker. Po "Elektrze" i "Don Carlosie" trzecią jego inscenizacją u nas będzie "Werther" Masseneta pod kierownictwem muzycznym Patricka Fournilliera, znawcy muzyki tego francuskiego kompozytora. Oczekiwanie na majową premierę może popsuć jednak dość niestabilna sytuacja w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej. Wprawdzie dyrektor Waldemar Dąbrowski ma przedłużony kontrakt do 2022 roku, ale od kilkunastu miesięcy tli się w teatrze protest pracowniczy i nie wiadomo, czym może się zakończyć.

Historyczne i współczesne ciekawostki

Obecność w repertuarze dzieł, takich jak "Medea" Cherubiniego czy "Werther" Masseneta, dzisiaj już nie dziwi ani widza w Operze Narodowej, ani niemal w żadnym polskim teatrze. W pierwszych dwóch dekadach nowej polskiej rzeczywistości, gdy trzeba było zabiegać, wręcz walczyć o widza i pieniądze, dyrektorzy starali się prezentować najbardziej popularne tytuły z kanonu. Od kilku sezonów jesteśmy świadkami repertuarowych poszukiwań. Pierwszą premierą operową w Krakowie będzie w grudniu "Joanna d'Arc na stosie" Artura Honeggera, na dodatek w inscenizacji Moniki Strzępki, jednej z najbardziej niepokornych artystek teatru dramatycznego. Dokładnie czterdzieści lat temu premierą tego utworu w Teatrze Wielkim w Poznaniu Ryszard Peryt wręcz zrewolucjonizował świat polskiej opery. Ciekawe, jakie konsekwencje przyniesie debiut Moniki Strzępki w tej dziedzinie sztuki. A poznański teatr zaproponuje w grudniu prapremierę najnowszej opery Dariusza Przybylskiego. Będzie to "Anhelli" oparty na poemacie Juliusza Słowackiego.

Teatr Wielki w Łodzi przygotowuje historyczną ciekawostkę, bardzo rzadko pojawiającą się na scenach świata farsę Gaetana Donizettiego z 1827 roku "Viva la mamma", historykom lepiej znaną pod tytułem "Teatralne obyczaje i nieobyczajności". Akcja tej jednoaktowej, rozbudowanej farsy dzieje się w teatrze operowym, który broni się przed bankructwem. Dwie kolejne zapowiadane premiery to "Głos ludzki" Poulenca oraz "Norma" Belliniego. Trzy tak mocno zróżnicowane stylistyczne tytuły łączy jedna cecha: we wszystkich jest rola dla gwiazdy łódzkiej sceny, Joanny Woś.

Jeszcze większy rozrzut stylistyczny cechuje wybór dyrektora artystycznego Opery Bałtyckiej, Jose Marii Florencia. Mimo że gdańska publiczność ma dość konserwatywny gust, na początek sezonu postanowił przedstawić "Olgę" autorstwa swego rodaka, kompozytora brazylijskiego Jorge'a Antunesa. Urodzona w 1908 roku w Monachium Olga Benario była działaczką komunistyczną żydowskiego pochodzenia uwięzioną i zamordowaną przez nazistów. Opera, którą Antunes ukończył w 1997 roku, nigdy nie była wystawiana w Europie, ale równie mało znany jest obecnie zaplanowany na styczeń w Gdańsku "Don Bucefalo" Antonia Cagnoniego, żyjącego i tworzącego w czasach Verdiego. Opera, której bohaterem jest kompozytor, to najpopularniejsze wówczas jego dzieło sceniczne, dziś wszakże - jak cała spuścizna kompozytora - zapomniane. Na koniec sezonu Jose Maria Florencio szykuje wieczór poświęcony swemu profesorowi Henrykowi Czyżowi. Nie zdecydował się pokazać żadnego z jego dzieł scenicznych, lecz utwory, które ten dyrygent wprowadzał na polskie sceny: "Judytę" Honeggera, "Święto wiosny" Strawińskiego i "Syna marnotrawnego" Debussy'ego. Autorką choreografii będzie Ewa Wycichowska.

Ta ostatnia premiera jest też świadectwem coraz mocniejszej pozycji baletu w teatrach operowych. W kalendarzu premier Opera Narodowa dała więc pierwszeństwo zespołowi Krzysztofa Pastora, który w listopadzie pokaże między innymi własną, nową choreografię "Do not go gentle..." oraz rekonstrukcję legendarnego "Wesela" Bronisławy Niżyńskiej. Wydarzeniem sezonu w Teatrze Wielkim w Poznaniu będzie autorski spektakl Roberta Bondary "Don Juan". Jacek Tyski zrealizuje "Coppelię" w Operze Nova w Bydgoszczy, a w Operze Wrocławskiej trójka choreografów - Marco Goecke, Jacek Przybyłowicz i Itzik Galili - ma pracować nad wieczorem "Baroque mon amour". O ile oczywiście w Operze Wrocławskiej sytuacja się choć trochę ustabilizuje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji