Artykuły

Eugenia Herman: Przez chwilę Łódź była miastem intelektualistów

- Przychodzę pewnego dnia do szkoły i czytam na tablicy: "O godz. 11 zebranie wszystkich lat, dotyczy Eugenii Herman". Główny zarzut był taki, że jako dziecko robotniczej Łodzi się "wyklasowiłam" - rozmowa z Eugenią Herman, aktorką, która w Teatrze Nowym w Łodzi pracowała w latach 1953-1960.

Małgorzata Szlachetka: Dwa miesiące temu skończyła pani 90 lat. Jakie są pani wspomnienia z dzieciństwa w rodzinnej Łodzi?

- Łódź dla mnie była i jest piękna. Pamiętam ogrodzenia fabryk i parków na czerwonej podmurówce i żelaznymi sztachetami. Dziś już ich nie ma...

Przed wojną mieszkaliśmy na Widzewie, w pokoju z kuchnią. Moja mama pracowała w tkalni Oskara Kona, a ojciec na Piotrkowskiej. Był giserem, czyli wykwalifikowanym robotnikiem zakładu odlewniczego. Pochodzili z okolicy. Wiem, że ojciec mojej matki był leśnikiem gdzieś pod Łodzią. Wszystko było tutejsze, miasteczkowe.

Pani wie, że w czasie II wojny Łódź była przyłączona do III Rzeszy. My, jako rodzina trzyosobowa zostaliśmy, jak inni, wysiedleni do Austrii, gdy Niemcy sprowadzali do Łodzi swoich osadników, a Polaków wywozili. W Austrii poszłam do szkoły. Niemiecki do dzisiaj jest moim najmocniejszym językiem obcym, chociaż mówię też po francusku i angielsku.

Jeszcze trwała wojna, kiedy z dnia na dzień zostaliśmy odesłani do Łodzi. Wiem tylko, że ojciec coś narozrabiał i postanowili się nas pozbyć. Zamieszkaliśmy u mojej babci ze strony mamy Ja skończyłam 12 lat, więc musiałam iść do pracy. Pracowałam w biurze jako goniec.

Co to było za biuro?

- Kreczmara, chyba budowlane, na Kilińskiego. Byłam takim pomagierem biurowym, któremu nie dawało się zbyt poważnych zadań.

Zbliżała się pani do granicy getta?

- Nie, bo getto było na Bałutach, a my mieszkaliśmy na Widzewie. Kontaktów nie było. Sama się dziwię, że tak mało wtedy wiedziałam.

Już po wojnie poszła pani do szkoły aktorskiej w Łodzi.

- Najpierw robiłam dwie klasy u Czapczyńskiej w ciągu roku, jak to wojenne dziecko. Jednocześnie chodziłam do konserwatorium na Gdańskiej, w przepięknym pałacu Poznańskiego, bo moi rodzice wymarzyli sobie, żebym grała na akordeonie. A ja tego szczerze nienawidziłam, bo chłopcy śmieli się, że mi piersi nie urosną. To było okropne.

Po roku czy dwóch zdałam do Państwowej Wyższej Szkoły Aktorskiej, która mieściła się w tym samym gmachu co konserwatorium, tyle że na pierwszym piętrze. Konserwatorium było na parterze. Wtedy całkowicie zrezygnowałam z muzyki. Zresztą nie miałam do niej talentu.

Skąd wziął się teatr w pani życiu?

- W czasie wojny, jeszcze w Austrii, miałam koleżankę, Czeszkę. Jej siostra była aktorką w Wiedniu, postanowiłyśmy być również aktorkami. Bawiliśmy się w teatr. Ona grała księżniczki, a ja królów i książęta, bo byłam wysoka.

A egzamin?

- Nie pochodziłam z domu intelektualistów. Mama była tkaczką, ojciec też pracował w fabryce, nie mieliśmy domowej biblioteki. Byłam dosyć opóźniona w rozwoju czytelniczym, a trzeba było mieć przygotowane dwie sceny ze sztuki, dwa wiersze i fragment prozy. Nie miałam o tym pojęcia...

Poszłam więc do biblioteki szkoły teatralnej na Gdańską i spotkałam tam -jak się potem okazało - aktora Zdzisława Tobiasza. Mówię: "przepraszam, czy może mi pan pomóc, bo chcę zdawać do szkoły teatralnej, a w ogóle nie znam literatury dramatycznej". Odpowiedział, że słuchając mnie, wybrałby fragment sztuki Gerharta Hauptmanna "Róża Bernd". Zasugerował mi jeszcze scenę z "Głupiego Jakuba", komedii Tadeusza Rittnera. Z prozy wzięłam oczywiście fragment "Trylogii".

Kandydatów było 200 czy 300, nie tysiąc jak teraz, zdało 30 osób. Na moim roku byli Jurek Antczak, Marek Okopiński, cudowny Zbyszek Wójcik, który już niestety nie żyje, ale też Teresa Szmigielówna. Tereska odeszła w Skolimowie.

Uczył panią jeszcze Leon Schiller?

- Już nie, ale na naszym egzaminie byli wszyscy absolwenci, którzy chwilę wcześniej przenieśli się z Schillerem do Warszawy, m.in. Gustaw Lutkiewicz, Wiesława Mazurkiewicz, Tadeusz Minc. Pamiętam, że podszedł do mnie młody aktor, Kazimierz Orzechowski, i mówi: "proszę tylko nie palić, pani ma piękny głos". Z ks. Kaziem Orzechowskim znałam się później całe życie. Jak zdawałam do szkoły był rok 1949, a jak przyszłam do Skolimowa w 2014 roku, spotkałam Kazia, a on do mnie woła: "Różo ty moja!". Myślę: "czy on zwariował?" Uświadomiłam sobie, że pamiętał nasze pierwsze spotkanie.

Leon Schiller i jego uczniowie, jak już mówiłam, przenieśli się do Warszawy. W szkole w Łodzi byli zupełnie inni wykładowcy. Pamiętam, że Jadwiga Chojnacka miała do mnie ciągle pretensje, że jestem taka grzeczna, dobrze ułożona. Wówczas to był czas popularności metody Stanisławskiego. Chojnacka miała zwyczaj mówić do mnie: "Kłamiesz", oczywiście w seansie aktorskim, jeśli uznała, że gram za mało prawdziwie.

Jaka wtedy była atmosfera w Łodzi?

- Fantastyczna. To było przez chwilę miasto intelektualistów. Miałam 14-15 lat i byłam tym wszystkim zachwycona. W konserwatorium były same sławy muzyczne, które za rok, dwa niestety przeszły do Warszawy.

Ale 1951, 52 r. to był też najgorszy okres stalinizmu. Przychodzę pewnego dnia do szkoły i czytam na tablicy: "O godzinie 11 zebranie wszystkich lat, dotyczy Eugenii Herman". Nie chcę wymieniać nazwisk, ale główny zarzut tych kolegów i koleżanek i niektórych pedagogów to było to, że jako dziecka robotniczej Łodzi się "wyklasowiłam". Bo chodzę do Instytutu Francuskiego, ale nie na potańcówki. Poza tym, że czytam Stendhala i gram w brydża. To miały być wszystko kapitalistyczne rozrywki.

Musiała pani złożyć samokrytykę?

- Chcieli mnie wyrzucić! Wszyscy zamarli, bo byłam przyzwoitą studentką, miałam dobre wyniki, działałam w kole naukowym. Wybronili mnie wykładowcy. Jednym z najważniejszych pedagogów w szkole była wtedy Janina Mieczyńska, profesor tańca. Wspaniała pani, która uczyła jeszcze przed wojną, a potem w szkole warszawskiej. Ona i prof. Halina Gallowa i inni pedagodzy wystąpili w mojej obronie. Nie wyrzucili mnie i mogłam zrobić dyplom. W tym okresie w każdej szkole aktorskiej, i krakowskiej, i warszawskiej, były takie pokazówki.

Debiutowała pani w 1953 r. w Teatrze Nowym.

- Wówczas był taki czas, że pierwszy rok po szkole aktorzy musieli pracować tam, gdzie ich skierowano, oczywiście poza Warszawą i Krakowem. Mój rok był skazany na Rzeszów. Wszyscy pojechali, a Kazimierz Dejmek wybronił mnie i Marka Okopińskiego. Zostaliśmy w Teatrze Nowym w Łodzi.

To był legendarny zespół teatralny.

- W Łodzi było wtedy kilka teatrów: bardzo dobry Teatr Jaracza był sceną z prawdziwego zdarzenia, Powszechny, a Kazimierz Dejmek założył Nowy o zupełnie innym profilu: propaństwowy, propagandowy.

Dejmek nie tylko był piekielnie utalentowany jako aktor, widziałam go jeszcze grającego na scenie, ale też ogromnie pracowity. Egzamin aktorski zdawał jako ekstern. Chyba też miał kompleks, że nie ma studiów wyższych, a jest na kierowniczym stanowisku.

Dejmek nie budował zespołu gwiazd.

- Nauczył mnie podstawowego stosunku do teatru i sztuki aktorskiej: szacunku, pracowitości i przede wszystkim szanowania teatru, a nie siebie w teatrze. Absolutnie, tworzył grupę ludzi, którzy kochali to, co robili.

Jak się z nim pracowało?

- Dejmek był takim człowiekiem, którego albo się kocha, albo nienawidzi. Myśmy go uwielbiali! Był od rana do nocy w teatrze, pilnował i strzegł nas. Ale z biegiem lat widzę, że czegoś więcej bym od niego wymagała - innej pracy z aktorem.

Podobno nie dawał aktorom żadnych uwag w czasie prób.

- Słyszeliśmy tylko: "dobrze" albo "źle". Pamiętam, że grałam bardzo ważną rolę - Izabelli w "Miarce za miarkę" Szekspira. Nie wychodziło, w zasadzie nie wiedziałam, jak zacząć. Wtedy słyszę z końca sali poirytowany głos Dejmka: "Wojtek, kopnij ją w dupę, to może się ruszy!". Bo Wojtek Pilarski grał Angela.

Nas to nie raziło, to wszystko było mówione w jakimś zaangażowaniu, emocji, ferworze. Nie brzmiało tak, jak teraz się wydaje, że brzmi. Absolutnie nie, bo Dejmek był niesłychanie wrażliwy na ludzi. Widział wszystko.

Może w późniejszych latach doszedł do tego, jak pracować z młodymi aktorami.

- Zawsze powtarzałam swoim studentom: szkoła tylko uświadomi, że masz głos, dykcję, głowę, żeby skonstruować rolę i emocje. Ale to wszystko trzeba umieć uruchomić, a jak zaczynałam, mówiono nam tylko: "źle", "dobrze" albo "kłamiesz".

Czy grała pani w latach 50. w słynnych produkcyjniakach w Teatrze Nowym w Łodzi: sztukach o robotnikach?

- Oczywiście! W "Maturzystach" na przykład byłam obsadzona, w "Poemacie pedagogicznym" robiłam zastępstwo. Ale przede wszystkim w 1954 r. grałam Fosforyczną kobietę w "Łaźni" Majakowskiego. To było pierwsze przedstawienie, które zawierało krytykę tego, co się dzieje. Dejmek już wpuszczał wtedy swoje krytyczne oko.

Cała sztuka Majakowskiego jest wspaniała, ze znakomitymi rolami Kłosińskiego, Wichury, Minca, Baera.

Ja akurat grałam kobietę z 2020 r. Nie wiedzieli, jak mnie ubrać. Najpierw dano mi taką ukraińską, wyhaftowaną koszulę - bluzka na wierzch, przewiązana, stójka. Ale nie, bo kto wiedział, co będzie się nosić w 2020 r.? Wymyślono więc, że będę miała ubranie z plastiku. Koszmar! Nic z tego nie wyszło.

Po którejś tam zmianie koncepcji skończyło się na angielskim, niebieskim kostiumie.

To musiało ładnie wyglądać.

- Nieźle. Nawet w Szkole Filmowej studenci przychodzili po latach mówiąc: "pani profesor, tam wisi pani zdjęcie jako Fosforycznej". Ten fotos gdzieś tam jest.

Łódź chodziła na te spektakle?

- Dbano o frekwencję, rozdzielając bilety w wojsku i w fabrykach. Publiczność, jak pamiętam, była wtedy lepsza w Teatrze Jaracza czy w Powszechnym, bo te teatry miały tradycję i znanych aktorów, a Nowy wyróżniał się tym, że był propaństwowy.

Pracowałam w tym teatrze do 1960 r., potem przyszła miłość i Warszawa, która stała się moim miastem, ale Łódź cały czas była i jest ważna.

Przez 30 lat, co poniedziałek, kiedy nie miałam prób w teatrze, dojeżdżałam do Łodzi prowadzić zajęcia na wydziale aktorskim w Szkole Filmowej. Wstawałam o szóstej, wsiadałam w pociąg do Łodzi i wracałam do Warszawy wieczorem, a jak były egzaminy, to siedziałam tydzień.

Czyli odwrotny kierunek, bo większość aktorów jeździ raczej z Łodzi do Warszawy.

- Szkoda, że nie ma już tej filmowej Łodzi co kiedyś.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji