Artykuły

Ja, obywatelka!

- Pomagam, bo nie godzę się na świat, w którym się udaje, że się nie widzi. Nienawidzę poczucia bezsilności w każdej dziedzinie życia i próbuję zrobić wszystko, by je w sobie tłumić mówi Alina Czyżewska, aktorka, aktywistka Watchdog Polska.

ALINA CZYŻEWSKA, AKTORKA Z PROWINCJI * WODECKA: A ostrzegali. ALINA CZYŻEWSKA: Ostrzegali. "Jak będziesz taka, nikt nie będzie chciał z tobą pracować" - mówili. - I że nie chcieliby mieć mnie po przeciwnej stronie. DW: Po co ci to było? - To jarające. Wyobraź sobie, że "aktorka z prowincji" wygrywa w sądzie, a to z burmistrzem, a to z wojewodą. To pokazuje, że naprawdę władza należy do narodu, tylko nikt nas nie uczy z niej korzystać. Niestety, pokazuje też, jaką wiedzę o prawie mają decydenci. Oni i ich opłacani z naszych pieniędzy prawnicy.

Masz za sobą kilkanaście wygranych batalii. W tym roku interweniowałaś między innymi na Śląsku, w Rzeszowie i Gorzowie. Za każdym razem szło o ręczne sterowanie instytucjami podległymi samorządom.

- Marszałkowi śląskiemu się wydawało, że ma czarodziejską różdżkę, która zmienia rzeczywistość, ale musiałam mu przypomnieć, że jeśli chce odwołać dyrektora instytucji kultury, to musi zastosować procedurę opisaną w ustawie.

Zarząd województwa uważał, że odwołuje ze stanowiska Aleksandrę Gajewską, dyrektorkę Teatru Rozrywki w Chorzowie, ponieważ w prywatnej rozmowie, nagranej przez dziennikarza lokalnego portalu, nie broniła należycie dobrego imienia władzy. I nie zareagowała w sposób słuszny, kiedy Jerzy Bończak powiedział jej, że on tę władzę pierdoli.

- Nie znałam pani Gajewskiej, ale znam prawo i wiem, że dyrektor jakiejkolwiek instytucji nie ma w obowiązkach bronienia honoru kogokolwiek.

Określanie jej postawy jako "nielicującej" jest kategorią subiektywną, a nie prawną. "Bierność względem padających określeń i formułowanych tez dotyczących pracodawcy" i brak stanowczej reakcji jako podstawa odwołania nie mają oparcia w żadnym prawnym nakazie. Nie istnieje przepis, który zobowiązywałby dyrektorów instytucji kultury do obrony zarządu województwa przed opiniami osób trzecich. W zadaniach instytucji kultury nie ma nakazu bronienia dobrego imienia marszałka czy województwa.

Władza zapomina, że organy władzy publicznej działają na podstawie prawa, a nie wrażeń, oczekiwań, subiektywnego poczucia dezaprobaty.

Rzecz jasna było tam więcej nieopartych na prawie zarzutów, w tym niejednoznaczne sformułowania takie jak: "można zatem wywieść", "może budzić poważne wątpliwości", które nie powinny się znaleźć w jakimkolwiek rozstrzygnięciu administracyjnym. Akty prawne powinny być formułowane w sposób jednoznaczny i niebudzący jakichkolwiek wątpliwości.

Dlatego wystąpiłam do wojewody śląskiego z PiS, by unieważnił uchwałę swojego partyjnego kolegi i marszałka. Nie doszło do tej kompromitacji, bo wkrótce po moim piśmie marszałek sam unieważnił swoją uchwałę.

PREZYDENCI MIAST AKCEPTUJĄ REPERTUARY TEATRÓW

Prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc też kierował się wrażeniem, kiedy zabronił Teatrowi Maska kontynuowania pracy nad spektaklem, który, jak słyszał, obraża uczucia religijne chrześcijan i żydów.

- Zabronił na podstawie plotek, dodajmy.

Powołał się na zapis w statucie teatru, że nadzór nad instytucją sprawuje prezydent miasta.

- Już samo wprowadzenie zapisów o nadzorze prezydenta nad teatrem stanowi istotne naruszenie prawa. Są w tej sprawie wyroki i rozstrzygnięcia nadzorcze wojewodów, m.in. dolnośląskiego i podlaskiego.

Przeczytałam wnikliwie cały statut Teatru Maska i na 17 paragrafów znalazłam 12 łamiących prawo, co zgłosiłam do nadzoru wojewody podkarpackiego. Wojewoda nakazał prezydentowi zmianę statutu, ale car Ferenc odpisał mu, że nie widzi błędów w statucie, więc wojewoda skierował sprawę do wojewódzkiego sądu administracyjnego.

Car? To demokratycznie wybrany prezydent.

- A steruje miastem ręcznie. Wstrzymał przed premierą prace nad "#chybanieja" Pawła Passiniego i Artura Pałygi, ale "nie zapoznał się ze scenariuszem, a jak się zapozna, to podejmie decyzję, co dalej". Nie ma żadnego prawa, które pozwalałoby jakiemukolwiek prezydentowi miasta cenzurować teatralny scenariusz. I dyktowania dyrektorom instytucji kultury czy mają wystawiać taki, czy inny spektakl. I żaden dyrektor instytucji kultury w Rzeszowie albo w innym mieście nie jest zobowiązany do przedstawiania prezydentowi repertuaru do akceptacji.

"Skoro mamy za coś płacić, to powinniśmy wiedzieć za co" - powiedział.

- To nie on płaci. Ani żaden inny prezydent. To są pieniądze mieszkańców, którymi prezydent zarządza na podstawie przepisów, a one nie biorą pod uwagę gustów i opinii prezydenta.

Prezydentowi Gorzowa też się wydawało, że może decydować o tym, co ma się dziać w Filharmonii Gorzowskiej. Jej dyrektor nie chciał wynająć sali jednej z jego radnych, mimo że prezydent wysłał w tej sprawie do dyrektora SMS-a! Nie przyszło mu do głowy, że repertuar i wynajem sal planuje się z dużym wyprzedzeniem. Prezydent i rada miasta pomajstrowali więc w statucie i włożyli weń nakaz organizowania przez filharmonię m.in. inauguracji roku szkolnego, gali przedsiębiorczości, sportu, uroczystości dla par z długim pożyciem małżeńskim i imprez współorganizowanych przez lokalne stowarzyszenia i fundacje. Zaskarżyłam ten statut do wojewody. Przyznał mi rację. Kultura ma większe zadania niż służenie władzy, a czasy folwarcznego zarządzania i wyobrażeń radnych o swojej wyjątkowości muszą minąć. Takimi naruszeniami zajmuję się teraz w ramach inicjatywy "Cenzura nie przejdzie!" - Pogotowia Prawnego Kultury Niepodległej. Mamy zamiar, wraz z grupą prawników i prawniczek pracujących pro bono, interweniować w sytuacjach nadużywania władzy wobec instytucji i ludzi kultury. Mamy już pierwsze zgłoszenia.

Dlaczego uważasz, że radni traktują swoich wyborców z wyższością?

- Wiem z doświadczenia. Dwa albo trzy lata temu na zaproszenie ruchów miejskich uczestniczyłam we Wrocławiu w cyklu spotkań konsultacji strategii miasta. Ścięłam się z szefem rady miejskiej, który powiedział, że mieszkaniec ma obowiązek "się zainteresować". Wyjaśniłam mu, że mieszkaniec nie ma żadnego obowiązku. To pan jako radny ma zgodnie z ustawą o samorządzie gminnym obowiązek bycia w kontakcie z mieszkańcami. I to pan ma do nich wychodzić i informować ich.

Informuje, na dyżurach.

- I skarży się, że nikt na nie nie przychodzi? To znaczy, że forma kontaktu, jaką wybrał, jest nieskuteczna i jego obowiązkiem jest poszukanie innej formy. Marta Bejnar-Bejnarowicz, radna z ruchów miejskich w Gorzowie, organizuje "latające dyżury". Przychodzi do bibliotek, spotyka się z wyborcami w parku, nawiązuje z nimi ludzkie relacje, a nie oczekuje na petentów, siedząc za biurkiem w magistracie na przykład.

Denerwują mnie radni, którzy mówią mieszkańcom: jak wam zależy, to się złóżcie.

Dlaczego cię to denerwuje? Zrzucamy się na coś, na co miasto dokłada, i mamy na przykład drogę na osiedlu.

- Zrzucacie się na to samo drugi raz, bo za pierwszym razem zrzuciliście się podatkami. Drogi, chodniki, oświetlenie - to podstawowe rzeczy. Jeśli zarządcy gminy tego nie robią, to należy ich zmienić. To są obowiązkowe zadania gminy, a nie festyny i koncerty disco polo, gazetki albo produkcja gadżetów. Wasza droga powinna być priorytetem.

Ale nie ma na nią w budżecie kasy, więc pomożemy. Wydaje mi się to odpowiedzialne.

- A ja w tym widzę akt rozpaczy. Bierzemy sprawy w swoje ręce, bo ci, którym daliśmy pieniądze, wydali je na coś innego. To tak, jakbyś zatrudniła w przedszkolu intendentkę, a ona zamiast marchewki na obiad kupiłaby plastikowe klapki. Wtedy ty wydajesz swoje pieniądze, by kupić marchewkę. Takimi klapkami są w budżetach miejskich pieniądze wydane na tworzenie marki miasta, wyjazdy urzędników z rodzinami do miast partnerskich. I na sport zawodowy, co jest osobnym, wielkim tematem.

PODATNIK OPŁACA PREZESA KLUBU SPORTOWEGO

Nie do zmiany. Jestem z Wrocławia, gdzie miliony idą na piłkarski Śląsk Wrocław. I ani radni opozycji, ani ruchy miejskie nie umieją tych wydatków zablokować.

- Ja jestem z Gorzowa, gdzie grube miliony wpakowano w stadion żużlowy i utrzymywanie drużyny. Mieszkańcy lubią mówić "nasz klub", a tymczasem to są prywatne spółki, które w zbójecki sposób poprzez ustawę o sporcie z 2010 roku mogą otrzymywać dotacje od samorządów. I naszymi pieniędzmi finansujemy horrendalne zarobki prezesów klubów, zawodników, sponsorujemy licencje na zawody i koszty rozgrywek. My, obywatele, dokładamy się do ich igrzysk w ekstraklasie i do transmisji na prywatnej platformie.

Za transmisję płacę operatorowi.

- Nie. Dwa razy płacisz. Klub awansuje do ekstraligii nie tylko musi mieć wyniki, ale stan kasy na określonym poziomie, musi spełnić warunki stadionowe, które są windowane przez ekstraligę. A są windowane dlatego, że ekstraliga zawiera umowy z telewizją, która będzie miała prawa do transmisji. Operator telewizji z kolei oczekuje, że ekstraliga zapewni mu odpowiednią jakość obrazu, a ona zależy od oświetlenia stadionu. Obdzwoniłam wszystkie żużlowe miasta chwilę po wejściu nowych warunków stadionowych i słyszałam od urzędników, że są wkurzeni windowaniem liczby luksów, bo za tę energię trzeba przecież zapłacić. Czyli miasto, czyli my, mieszkańcy, płacimy za transmisje rozgrywek po to, żeby mógł zarobić prezes, klub, zawodnik, ekstraliga i NC+.

Argument jest znany - promocja miasta i budowanie tożsamości.

- Nie podnoś argumentu, że sport zawodowy buduje lokalne wspólnoty, bo przede wszystkim podsyca antagonizmy, a nie wzmaga relacje oparte na współpracy, solidarności. Kibice nakręcają nienawiść i agresję - dość policzyć, ile szyb zostało wybitych po meczach, ilu policjantów musiało eskortować kibiców.

Nie mam nic przeciwko finansowaniu sportu publicznego z publicznych pieniędzy, bo dobrem publicznym jest aktywne uczestnictwo mieszkańców w sporcie, co przekłada się na ich dbanie o zdrowie i budowanie relacji społecznych. Trudno mówić o zysku społecznym, kiedy przez konkurujące ze sobą kluby miasto jest dewastowane, a mury obsmarowywane.

Ale prezes klubu ma wpływ na zawodników i kibiców. I jak prezes mówi: nasz prezydent jest super, to wszyscy zagłosują na tego superprezydenta. Albo na prezesa. Były prezes klubu Stal Gorzów Władysław Komarnicki jest drugą kadencję senatorem, podobnie jak prezes klubu w Zielonej Górze. Nie są wytrawnymi politykami, ale zdobyli mandaty w myśl zasady: głosuj na naszego prezesa, bo będzie więcej pieniędzy dla naszego klubu.

Słyszałaś coś o senatorze Komarnickim? O jego działaniach? Bo ja nie. Ale polecam wejść na jego stronę senatorską i przeczytać "oświadczenia senatora", składane na posiedzeniach senatu. To kopie z gazet o sędziach albo braku miejsc w szkołach, zakończone niezmiennym i uniwersalnym: "W związku z tym zwracam się z pytaniem: co ministerstwo zamierza zrobić w tej sprawie?"

Sytuacja bez wyjścia?

- Nie. Wydajmy więcej pieniędzy na sport. Otwórzmy szkoły po skończonych lekcjach, by dzieci i dorośli mogli z nich korzystać. Przestańmy zamykać szkolne boiska. Dajmy pracę ludziom, którzy będą tych otwartych obiektów pilnować, zamiast płacić prezesom klubów sportowych, którzy zarabiają krocie.

Dyrektorzy szkół obawiają się, że mieszkańcy popsują im boiska.

- Jak popsują, to się naprawi. I na to powinna być kasa, a nie na usuwanie zniszczeń po walkach kibiców.

To, co mówisz, jest racjonalne, ale nierealne.

- Bo państwo jest z kartonu dlatego, że każda instytucja tworzy własne reguły prawne.

CZYŻEWSKA ŁAPIE BAKCYLA W WATCHDOG POLSKA

Kiedy się wkręciłaś w obywatelskość?

- Pięć lat temu, po 16 latach nieobecności, wróciłam do Gorzowa Wielkopolskiego. Opiekowałam się mamą, która umierała na raka, i zderzałam się z miastem. Odprowadzałam moje podatki do Gorzowa, a one wsiąkły w stadion żużlowy za 80 milionów, do którego nie można było dojechać, bo nie było sprawnej komunikacji miejskiej. I racjonalnie zaprojektowanej. Na przykład aby przemieścić się z mamą z jednego szpitala do drugiego, miałyśmy do wyboru: 40 minut komunikacją miejską z dwiema przesiadkami, 30 minut piechotą lub... 6 minut taksówką - taniej niż za te bilety autobusowe.

Od zderzenia do aktywności długa droga?

- Nie. Zobaczyłam na Facebooku, że ktoś pisze petycję, by urzędnicy nie wycinali alei lipowej. To był Grzegorz Witkowski. Spotkaliśmy się w realu i z kilku rozproszonych iskier wznieciliśmy wielki ogień. Robiliśmy partyzantkę ogrodniczą, czyli sadziliśmy rośliny w zaniedbanych miejscach. Pomalowaliśmy ławki w parku. Organizowaliśmy potańcówki na skwerach, zajęcia jogi na trawnikach. Inspirowaliśmy innych do aktywności, bo ruch Ludzie dla Miasta tworzył każdy człowiek, który chce coś zrobić. Mieszkańcy uwierzyli w hasła, że miasto jest nasze, że transparentność jest naszą wartością, i wybrali prezydenta, którego wystawiliśmy.

To był pierwszy prezydent w Polsce wybrany z ruchów miejskich. Po jego sukcesie połknęłaś bakcyla?

- Po pierwsze, to nie był jego sukces, tylko nasz. Uwierzyliśmy, że władza nie jest od tego, żebyśmy padali przed nią na kolana, ale że my jesteśmy władzą i mamy prawo żądać, oczekiwać i rozliczać.

A bakcyla połknęłam, kiedy nawiązaliśmy kontakt z Szymonem Osowskim z sieci obywatelskiej Watchdog Polska. Chcieliśmy się dowiedzieć, z jakich środków została sfinansowana wycieczka urzędników i ich partnerów do miasta partnerskiego Gorzowa. Urząd odmówił nam podania tej informacji, powołując się na ochronę danych osobowych. Watchdog zorganizował nam szkolenie i nauczył, w jaki sposób egzekwować prawo do informacji. A potem zapisałam się na roczną "Szkołę inicjatyw strażniczych" Stowarzyszenia. Zostałam jego pracownicą.

Co cię zafascynowało?

- Kiedy już się dowiesz, że masz wpływ, o czym nikt ci wcześniej nie powiedział, to chcesz działać. To jest tak, jakbyś całe życie cisnęła się w wynajętej kawalerce i nagle się okazało, że to twoje i masz trzy pokoje, że masz wpływ na to, co dzieje się w twoim mieszkaniu i poza nim.

Ludzie żyją w poczuciu bezradności wobec poczynań władzy, a tymczasem to nie my mamy prawo do przebywania na terenie zarządzanym przez króla, tylko teren jest nasz, a król jest naszym pracownikiem. To pozbawia cię lęku przed władzą.

PRAWA UCZNIA, PRAWA CZŁOWIEKA

Angażujesz się teraz w łamanie prawa w szkołach.

- I ostatnio o godz. 23 prowadziłam przez Facebooka indywidualną lekcję o prawie do informacji publicznej. Dla nastolatka. Bo chciał wiedzieć, jak uzyskać informację, kto prowadzi stronę internetową szkoły i Facebooka.

Podobno na WOS-ie omawia się dostęp do informacji publicznej. Wątpię jednak, czy nauczyciel mówi uczniom, że mogą zawnioskować o protokół z rady pedagogicznej i dowiedzieć się, co mówił każdy nauczyciel propos wprowadzenia zakazu wychodzenia z budynku w czasie przerwy, malowania paznokci czy montowania kamer w toaletach.

Czytając twoje teksty na portalu organizacji pozarządowych, zauważyłam, że malowanie paznokci wydaje ci się palącą kwestią.

- Jeśli uczniowie mają rozumieć i szanować demokrację, to nie mogą już u progu edukacji dowiadywać się, że nie rządzi nami prawo, tylko wymysł, zwyczaj, widzimisię i ten, kto jest silniejszy. Ani w konstytucji, ani w prawie oświatowym nie ma słowa o tym, że uczeń nie może mieć kolorowych włosów.

Mamy za to konwencję o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności, ratyfikowaną przez Polskę w 1993 roku, obowiązującą w naszym kraju, nie wyłączając szkół. Jest w niej zapis, że każdy i każda bez wyjątku, a więc również uczeń i uczennica, ma niezbywalną godność ludzką, z której ogólnie wywodzę prawo do poszanowania wyglądu, dopóki "nie narusza to bezpieczeństwa państwowego, bezpieczeństwa publicznego lub dobrobytu gospodarczego kraju, ochrony porządku i zapobiegania przestępstwom, ochrony zdrowia i moralności lub ochrony praw i wolności osób".

Artykuł 54 konstytucji mówi z kolei, że "każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów". A poglądy manifestujemy także przez swój wygląd. Granicą wyrażania tą drogą swoich poglądów jest tylko to, co jest wskazane w ustawach dla ochrony dóbr określonych w konwencji. Koszulka z "zakazem pedałowania"? Nie wolno. Kolczyk lub tatuaż ze swastyką? Też nie. Ale kolorowe włosy, dredy, irokez, tatuaż z pacyfą, kolczyk z Polską Walczącą - proszę bardzo.

Nie dostrzegasz absurdu w tym, że piętnastolatki mogą kierować pojazdem zaprzęgowym, siedemnastolatki uprawiają seks, osiemnastolatki mogą wziąć chwilówkę, głosować, ba, kandydować w wyborach! - a nie mogą zdecydować o kolorze swoich włosów i paznokci?

Ale nawet moi wolnomyślni znajomi mówią: dziecko nie powinno chodzić w różowych włosach do szkoły.

Dlaczego właściwie?

- Bo pracy nie znajdzie. No nie śmiej się, naprawdę tak mówią. Zapominają, że czas szkolny jest na rozeznanie swoich granic, poszukiwanie, kim się jest. Zgodnie z konstytucją i ustawą o prawie oświatowym uczniowie mają się uczyć w szkole demokracji i tolerancji - a jak, skoro wszyscy mają wyglądać tak samo? Zajmijmy się raczej sznytami dzieciaków, które ukrywają pod długimi rękawami koszul. Albo siniakami po przemocy rówieśniczej lub domowej.

Piszą do ciebie?

- Tak. Pytają na przykład, czy dyrektorzy mogą odmówić im organizacji "Tęczowych piątków". Nie mogą. W preambule do prawa oświatowego jest napisane, że kształcenie opiera się na zasadach demokracji, solidarności i tolerancji. I dopóki homoseksualizm nie jest zakazany w Polsce, to szkoła nie może zakazać uczniom wyrażania solidarności z osobami, które nie są heteronormatywne.

Pytają mnie też, od czego są samorządy szkolne, bo nauczyciel każe im np. przepisywać jakieś dokumenty, co chyba jest nie halo. Wyjaśniam, że samorząd nie jest od tego, żeby wyręczać nauczyciela w przepisywaniu albo organizować walentynki, ale na przykład opiniować, że w statucie jest zapis, który się uczniom nie podoba. Jestem aktywna na portalach uczniowskich, gdzie aktualny jest temat studniówek. Jakiś chłopak nie może pójść na nią z kolegą, a ktoś inny z młodszą o rok koleżanką, bo nie pozwalają nauczyciele. Najwyraźniej zapominają, że studniówka jest imprezą uczniów, na której nauczyciele są gośćmi.

Dziwne, że rodzice przystają na te sugestie nauczycieli.

- Bo od dziecka słyszeli, prawdopodobnie jak ty i ja: siedź cicho, zostaw, odpuść, bo i tak z nimi nie wygrasz. I dziś jako rodzice powtarzają to samo swoim dzieciom. Akceptuj to, że nauczyciel każe ci przynosić do szkoły kilogramy makulatury, mimo że pod klatką masz pojemnik do segregacji papieru. Zdasz, wyjdziesz z tej szkoły i zapomnisz. Chłopak, który się zbuntował w sprawie kamer zamontowanych w toaletach w szkole w Karczewie, obawia się, czy jego rodzice będą zadowoleni, że napisał do RPO. Bo oni nie chcą, "by zajmował się głupotami", tylko chcą, by chodził na korepetycje. Dziecko ma talent, nerw, może kiedyś będzie RPO, a ma wzmocnienie nie od rodziców, tylko od jakiejś obcej laski z Facebooka, starszej ze trzy razy od niego. To chore, że kwestie ekonomiczne przysłaniają nam budowanie relacji z dziećmi. Wychowujemy maszynki - ważne są wyniki i pieniądze - a nie rozmowy, wsłuchanie się w dziecko i budowanie z nim relacji.

Ty miałaś dobre?

- Nie najlepsze.

Co nie pasuje do tej opowieści.

- Pasuje. Spotkałam się z sytuacjami, kiedy ktoś, zamiast pomóc, udawał, że nie widzi. Dlatego ja nie udaję. Pomagam, bo nie godzę się na świat, w którym się udaje, że się nie widzi.

Nienawidzę poczucia bezsilności w każdej dziedzinie życia i próbuję zrobić wszystko, by je w sobie tłumić.

I dlatego jeżdżę po szkołach z warsztatami, jak nie dać się wysłać na drzewo. Bo jak ich tego nie nauczymy, to wykształcimy społeczeństwo uległe i pozwalające na przekraczanie granic władzy. I potem będziemy mieli burmistrzów, którzy wydają pieniądze na wypas do auta służbowego zamiast na remont dachu.

ZROZUMIEĆ UCHODŹCĘ

Jeździłaś po szkołach i opowiadałaś o uchodźcach. Kiedy przed trzema laty pojechałaś pierwszy raz na Lesbos, opublikowałaś "Listy do Beaty i Jarka", w których przekonywałaś, że nie mają się czego bać. Co mówisz dzieciakom?

- Pokazuję im zdjęcia z obozów, a oni widzą bawiące się wśród śmieci dzieci i pytają, dlaczego nie możemy im pomóc. Ci starsi nie wiedzą, dlaczego uchodźcy napływają do Europy. Powinniśmy dostosować edukację do wymogów tego świata. Nie jest przydatne odpowiadanie na wyrywki, gdzie występują złoża węgla, ropy czy gazu, bo istotniejsza jest wiedza, jak eksploatacja tych złóż wpływa na nasze życie, na sytuację geopolityczną i na migrację. Prześledźmy z uczniami powstawanie telefonu komórkowego i jakie są skutki produkowania co roku coraz nowszego modelu. Być może wtedy będziemy mieli mniejszą czelność mówić, żeby uchodźcy wracali do siebie, bo to my swoim stylem życia robimy im piekło. Tymczasem w Polsce w XXI wieku dzieciaki inscenizują scenki z Biblii, jak niedawno w szkole w Otwocku.

O islamie z nimi rozmawiasz?

- Nauka o uchodźcach jest nauką o świecie, podobnie jak nauka o islamie. A w preambule prawa oświatowego stoi, że dzieci uczą się o dziedzictwie Polski oraz o kulturze Europy i świata.

Młodzież często nie ma pojęcia, że Bóg i Allah to ten sam koleś, i nie zdają sobie sprawy, że "ciapaci", którzy przybywają do Europy z Syrii, pochodzą z tej samej części świata, skąd pochodził Jezus. No, ale nie przyjdzie im do głowy nazwanie Jezusa "ciapatym". Dla nich, podobnie jak dla mnie w ich wieku, Jezus był Polakiem, Matka Boska Polką. Więc jak już chcemy mówić na historii o Biblii, to uczmy, co dzieje się dziś na tamtych terenach.

Lista twojej aktywności obywatelskiej jest imponująca. Spotkałaś się z opiniami, że jesteś pieniaczką?

- Nieraz, co też jest pokłosiem nieznajomości prawa. W artykule 82 konstytucji stoi, że obowiązkiem każdego obywatela jest troska o dobro wspólne.

Gdyby więcej osób było świadomych, jak to, co publiczne, wpływa na to, co prywatne, to może coraz więcej obywateli angażowałoby się w życie społeczne. Ale społeczeństwo obywatelskie tworzy się przez 60 lat. Jesteśmy w połowie, czyli w dobrym momencie.

A ty jesteś w dobrym momencie? Straciłaś pracę w teatrze.

- Dyrektor artystyczny mówił, że powinnam rozstrzygnąć, czy chcę być aktywistką, czy aktorką, bo te zajęcia nie idą w parze. Rozumiem, że wolał, by aktorzy zajmowali się sztuką, a nie patrzeniem władzy na ręce i wytykaniem jej niekompetencji. Natomiast dyrektor naczelny poprosił mnie tylko, bym nie zajmowała się władzami Gliwic. Ale po drodze były telefony, np. od zatroskanego obywatela twierdzącego, że taka osoba jak ja, co chce "tych gwałcicieli sprowadzać", nie ma prawa występować na publicznej scenie. Odgrażał się, że zadzwoni do prezydenta. Potem dałam kilka razy prztyczka w nos lokalnym władzom PiS i Jarosławowi Gowinowi, publicznie obnażając ich niewiedzę i niekompetencje - to już mogło sprowadzać niechcianą uwagę polityczną na teatr. I naczelny nie przedłużył ze mną umowy, do czego miał prawo.

MOLESTOWANIE "METODĄ" NA KSZTAŁTOWANIE MŁODYCH AKTORÓW

Kończysz marzenia o aktorstwie?

- Nigdy nie marzyłam, że będę aktorką. W liceum trafiłam do teatru offowego, byliśmy grupa lubiących się, ufających sobie ludzi, dużo jeździliśmy na festiwale, dostawaliśmy nagrody. W jednym ze spektakli zobaczył mnie Jacek Głomb i zaproponował, bym przyjechała do Legnicy na casting do roli Ofelii. Wygrałam i przekroczyłam rubikon. Miałam 21 lat.

Zostałaś freelancerką, ale co to w praktyce oznacza?

- Umowę z jednym teatrem, drugim, trzecim i kursowanie między miastami.

Męczące?

- Mniej niż chodzenie na bankiety, uśmiechanie się do reżyserów i dyrektorów. I udawanie, że jestem głupiutka i nie widzę, że patrzy na mnie.

Praca za seks?

- To nie pada wprost. Jest zaproszenie na przyjęcie do producenta, na przykład do Konstancina.

Byłaś?

- Na przyjęciu? Nie. Innym razem kolega poznał mnie z pewnym reżyserem. Sądziłam, że umawiamy się, by porozmawiać, czy moglibyśmy coś wspólnie w teatrze zrobić, ale on już na wstępie zapytał mnie, czy mam chłopaka. Wiedziałam, że nie chcę z nim pracować. Skończyłam spotkanie.

To norma?

- Mnie się tak zdarzało, ale ja byłam pozbawiona znajomości, które ludzie zawierają w szkołach teatralnych. Nie przynależałam do żadnego środowiska, chociaż byłam posądzana, że "dałam dupy dyrektorowi".

Posądzana przez koleżanki?

- Tak, ale to było, zanim zaczęliśmy mówić w przestrzeni publicznej o siostrzeństwie. Dzisiejsze garderoby różnią się od tych sprzed dziesięciu lat. Krzywe uśmiechy i tak się zdarzają, ale jesteśmy bardziej solidarne. I zaczynamy rozmawiać ze sobą o pieniądzach. O tym, jakie dyrektorzy proponują nam stawki. Konstytucja wyklucza dyskryminację, a kobiety na tych samych stanowiskach zarabiają mniej niż mężczyźni. Tym bardziej więc w instytucji publicznej, jaką jest teatr, nasze stawki nie powinny zależeć od umiejętności negocjacyjnych, które u mężczyzn są większe niż u kobiet, z racji wychowania na przykład. Jeżeli wykonujemy na scenie tę samą robotę, to powinniśmy mieć płaconą tę samą stawkę. Mogą się różnić, ale w sposób uzasadniony i racjonalny, a nie że młoda aktorka grająca "główniaka", dostaje jedną trzecią tego co starszy aktor-kolega dyrektora, za pięciominutowe wejście na scenę.

Musimy rozmawiać o naszych zarobkach, bo jeśli tego nie robimy, to dyrektorzy trzymają nas w szachu i mogą nam mówić - no niestety, Alinko, wybacz mi, ale uwierz, no nie mamy więcej. Po czym się okazuje, że dla innych jest więcej. Na jednym trzeba przyoszczędzić, żeby dać innym.

To powszechne, że firmy utajniają kwestie zarobków pracowników.

- To stary myk w korporacjach - proszę nie rozmawiać o zarobkach, bo to tajne sprawy. Ale klauzule tajności dotyczące rozmawiania o zarobkach są bezprawne. Są na to wyroki sądów. Zgodnie z kodeksem cywilnym to ja decyduję, jak dysponuję moim dobrem osobistym, i polityka firmy nie może tego zabronić.

Czy młode pokolenie twórców teatralnych jest nadzieją na zmianę?

- We wrześniu rozesłałam do studentów i absolwentów anonimową ankietę zatytułowaną "O czym milczeliśmy w szkołach teatralnych". Wyniki przedstawiłam na konferencji. Okazało się, że szanowni profesorowie i profesorki zwracają się do studentów per: "dziwka", "chuj", "debil", a mobbing wydaje się metodą edukacyjną. Komentarze seksistowskie, rasistowskie, homofobiczne są u niektórych wykładowców na porządku dziennym. Zdarza się przemoc fizyczna.

Skąd to się bierze?

- Być może z naszego powszechnego przekonania, że artysta to ktoś niezwykły, ktoś ponad społeczeństwem. Więc jak młody student czy studentka spotyka się na uczelni z Wielkim Artystą, to zakłada, że jemu wolno więcej, i że to, co mi się przydarza, to pewnie normalne w artystycznym świecie "metody", a nie po prostu śliskie łapy.

Dlaczego ci ludzie milczeli?

- Ze strachu, który wzmagał w nich, ofiarach, poczucie winy. "To moja wina, boję się walczyć z wielkimi nazwiskami, które są zaprzyjaźnione z władzami szkoły. Boję się nie mieć pracy w przyszłości" - to cytat z ankiety. Boją się etykietki "trudnej aktorki", "trudnego aktora".

Znasz nazwiska moberów i molestantów, prawda?

- Znam. To nie tylko mężczyźni. Rektorzy i środowisko wiedzą, o kim mowa. Liczę, że władze szkół dokonają rachunku sumienia, przyjrzą się brudom zamiecionym pod dywan i wprowadzą zmiany.

Już wystąpienie aktorek Teatru Bagatela, które oskarżyły dyrektora o mobbing, dodało odwagi środowisku. Ludzie milczeli, bo byli przekonani, że nic nie można zrobić. Tym razem nie są osamotnieni.

**

Alina Czyżewska - aktorka i aktywistka. Pochodzi z Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie współtworzyła inicjatywę obywatelską Ludzie dla Miasta. Należy do sieci Watchdog. Prowadzi blog Nicdoukrycia.mystrikingly.com. Ma 39 lat, mieszka w Warszawie

*

Na zdjęciu: Alina Czyżewska w spektaklu "Tchnienie", Teatr Miejski w Gliwicach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji