Artykuły

Kutz przyp...a wszystkim, Seweryn wszystko zapisuje, Gajos - redukuje. Trzy nowe książki o wybitnych artystach

Kazimierz Kutz wypowiada się sam, Andrzej Seweryn jest przepytywany, a o Januszu Gajosie gadają inni. Te trzy książki dają pikantnie złośliwy obraz polskiego środowiska filmowo-teatralnego. Gdybym już ich nie połknął, chciałbym je dostać pod choinkę - pisze Jacek Szczerba w Gazecie Wyborczej.

Tomem "Będzie skandal. Autoportret" Kazimierza Kutza (wydawnictwo Znak) rządzi zasada "mały Kazio przypierdala prawie wszystkim". Proszę się nie zżymać na dosadność poprzedniego zdania. Ono po prostu oddaje język, jakim posługuje się Kutz.

W jego wspomnieniach nawet dystyngowany Zygmunt Hübner używa słowa "chuj". Tyle że w ustach Kutza przekleństwa brzmią prawie jak poezja. Rubaszność wcale nie pozbawia go lekkości. Miała rację nauczycielka języka polskiego ze szkoły średniej, która uczyła Kutza, gdy chwaliła jego wypracowania. Czyta się go znakomicie.

Kazimierz Kutz się wywyższa

Wyborny styl wykorzystuje Kutz do nie zawsze chlubnych celów. Jeśli kogoś w swych memuarach wielbi, tak jak Tadeusza Konwickiego, to i tak nie może się powstrzymać, żeby nie obnażyć jakichś jego słabości - u Konwy jest nią choćby picie.

Kutz to nie tylko błyskotliwy zmysł obserwacji, ale też kompleksy. Kilka razy powtarza informację o tym, że Krzysztof Teodor Toeplitz był od niego niższy o dwa centymetry. Obaj, jak wiadomo, do wielkoludów nie należeli.

Kutz z racji robotniczo-śląskiego pochodzenia w dobijaniu się do stołecznych zaszczytów zawsze miał pod górkę. Nie potrafił się więc powstrzymać, żeby nie dosolić tym, co mieli z górki. Na dokładkę był chorobliwie ambitny. Przyznaje, że wkurzył się, że w stanie wojennym na Śląsku jako pierwszego aresztowano grafika Andrzeja Czeczota: "Poczułem zazdrość: kurwa, to ja powinienem być pierwszy!".

Za próbkę poetyki Kutza niech posłuży fragment o Andrzeju Łapickim: "I Łapa - smok babożer, podówczas Everest męskości, kosił wszystkie te młode okładkowe aktoreczki niczym Boryna łan pszenicy. Mówiono nawet, że za zgodą żony, która z miłości szalonej na wszystko mu pozwalała, byleby tylko go przy sobie zachować".

Celowo wybrałem kawałek erotyczny, by zareklamować i pochwalić obszerniejszy passus Kutza o życiu erotyczno-małżeńskim Andrzeja Wajdy. Chyba nikt inny w Polsce nie odważyłby się czegoś takiego napisać.

"Pana to bulwersuje?"

Kutz był bezczelny. Na planie "Kanału" (1956) Wajdy jako drugi reżyser napluł na lusterko aktora Wieńczysława Glińskiego, w którym ten ciągle się przeglądał. Szybko potrafił uchwycić sedno sprawy, np. zapisując słowa oszczepnika Janusza Sidły, który nie chciał pójść z wizytą do Stanisława Dygata: "Kazik, szczerze ci powiem, to nie dla mnie. Ja bym się tam mógł niepotrzebnie skomplikować".

Tom Kutza to nie tylko dosadny autoportret z delikatną nutką zakochania w sobie. Kreślone przez autora portrety innych są równie sugestywne, choćby wspomnianego Dygata jadącego samochodem po chodniku, Elżbiety Czyżewskiej, której Kutz bronił na festiwalu w Wenecji przed tabunem natrętnych wielbicieli, Daniela "rannego w dupę" Olbrychskiego, zmysłowej Łucji Kowolik, która sceną erotyczną w "Perle w koronie" (1971) zaskoczyła własnego męża, czy mrukliwego Wojciecha Jerzego Hasa, który pozwalał się wielbić kobietom. Długo by wyliczać.

Niektóre zaszłości tkwiły w Kutzu jak cierń. Gdy w latach 70. był szefem Zespołu Filmowego "Silesia", szef Wydziału Kultury KC określił jego pozycję zdaniem: "Robisz pięć filmów dla siebie - powiedzmy 'Sanatorium pod klepsydrą' (1973) Hasa - i jeden dla mnie". Tym jednym była np. "Linia" (1975) Kutza o ideowo-uczuciowych rozterkach powiatowego działacza PZPR. Kutz się pieklił: "Różni gówniarze wyciągali mi ją potem, jako rzekomy dowód na konszachty z partią".

Ta książka ukazała się już po śmierci Kutza (1929-2018). Nie dam głowy, czy nie została nieco ocenzurowana. Przypominam sobie długi monolog telefoniczny, którym Kutz uraczył mnie przed trzema laty, poświęcony Żydom, którzy stworzyli powojenną polską kinematografię. Co dziesięć minut przerywał go pytaniem: "Pana to nie bulwersuje?". Mówiłem "nie", a on kontynuował. W książce ów motyw jest ledwie zaznaczony.

Mam za to pewność, że Robert Siewiorek, który nad tą książką z Kutzem pracował, nie przyłożył się, by skorygować w przypisach obecne w niej drobne błędy. Kutz pisze o jednej ze swych bohaterek, a za nim powtarza to we wstępie Tadeusz Lubelski: "Ewa Morelle, później Frykowska", choć z tym nazwiskami jest akurat odwrotnie. Według Kutza Jerzy Turek i Wojciech Pokora byli robotnikami w fabryce traktorów w Ursusie, choć w rzeczywistości pracowali w FSO na Żeraniu. U Kutza Tadeusz Łomnicki powiada, że pewien sceniczny greps wziął od Aleksandra Zelwerowicza, który zrobił coś podobnego w 1938 r. w "Uciekła mi przepióreczka". Tyle że w latach 30. Zelwerowicz nigdy za sztukę Żeromskiego się nie zabrał. Gdy nie pozwolono Kutzowi nakręcić serialu o Kazimierzu Wielkim według scenariusza Jerzego Lutowskiego, walnął, że "W latach siedemdziesiątych władza chciała filmów o Gierku, a nie o Kazimierzu Wielkim". Jak w takim razie wytłumaczyć premierę fabuły Ewy i Czesława Petelskich "Kazimierz Wielki" (1975), o której mówiono wtedy, że nie jest o ostatnim Piaście, tylko o Gierku właśnie?

Akuratny jak Andrzej Seweryn

Ale dość już o fantastycznym Kutzu. W "Ja prowadzę!" (Wydawnictwo W.A.B.) z Andrzejem Sewerynem rozmawiają Arkadiusz Bartosiak i Łukasz Klinke. Dziennikarze z nich interdyscyplinarni, wcześniej zrobili wywiad rzekę z trenerem piłkarskim Jackiem Gmochem.

Seweryn to antyteza Kutza. Zawsze przesadnie grzeczny, nawet wówczas gdy w 1968 r. tajniacy zgarnęli go z demonstracji przeciwko zdjęciu "Dziadów" Kazimierza Dejmka. To ktoś z etykietą harcerzyka, sztywniaka-prymusika, który dochodzi do wszystkiego ciężką pracą. Ktoś, kto przez godzinę na fotelu u dentysty powtórzył w myślach całą rolę króla Leara. "Jacek Kuroń twierdził, że jestem państwowcem przestrzegającym wszystkich możliwych zasad" - mówi o sobie Seweryn. I dodaje, że brytyjski reżyser Lindsay Anderson powiedział mu: "Ty jesteś jak Żdanow".

Seweryn tak jak Kutz pochodzi z biednej rodziny, jego żyjąca bez męża matka była garderobianą w Teatrze Polskim, któremu on teraz dyrektoruje. Kutz odreagowywał to bezczelnością, Seweryn - samobiczowaniem. "Zdaję sobie sprawę, że brakuje mi umiejętności syntezy" - powiada. Jest krytyczny względem swych dawnych dokonań: "Czytaj, człowieku, normalnie, zamiast silić się na pauzy i nagłe uniesienia" - krzyczy, słuchając siebie sprzed lat. Przypomina słowa Janusza Warmińskiego, dyrektora Teatru Ateneum, który na próbie "Fantazego" rzekł o jego grze: "Ani dupa, ani ojczyzna". I słowa Czesława Wołłejki: "Panie Andrzeju, wszystko fajnie, ale widać szwy".

Dziś Seweryn złapał trochę luzu. Gra rzeczy wspaniałe, choćby Zdzisława Beksińskiego w "Ostatniej Rodzinie" (2016) Jana P. Matuszyńskiego, w serialu "Nielegalni" (2018) mówił w sześciu językach: po polsku, rosyjsku, angielsku, francusku, niemiecku i szwedzku. Wciąż coś mu się jednak nie podoba np. to, jak zagrał umieranie po ostrzale z broni maszynowej w "Solid Gold" (2019) Jacka Bromskiego.

W trakcie rozmowy z dziennikarzami, gdy pojawia się jakaś niejasność, zaraz chwyta za telefon, by rzecz wyjaśnić. Akuratny aż do przesady. I jeszcze te zapisywane przez dekady kalendarze-dzienniki, w których duże partie zamazał potem na czarno. Krystyna Janda, druga z jego pięciu żon, mówiła: "Bo ty sobie, kurwa, wszystko zapisujesz".

TW "Zet" i 007

Książka Seweryna liczy ponad 600 stron. Trochę rozpychają ją sympatyczne oczywistości, takie jak słowa Seweryna do jego studentów we Francji: "Siądźcie w kawiarni, obserwujcie ulicę i starajcie się odgadnąć zawód przechodzącego faceta".

Jednak niektóre rzeczy możemy usłyszeć tylko od niego: o oglądanej od wewnątrz Comédie-Française, o Peterze Brooku powtarzającym, że aktorzy - jak piłkarze - grają głównie przećwiczone schematy. Świetne jest cierniste wspomnienie o Andrzeju Żuławskim.

Dobrze, że Seweryn nie ucieka od rozmowy o środowiskowych tajnych współpracownikach SB, jak choćby Tadeusz Borowski, czyli TW "Zet". To, że żartobliwie zamieścił w książce swoje zdjęcie jako Jamesa Bonda, dowodzi jedynie tego, że nie czuje, iż z powodu wspomnianego niedostatku luzu na 007 nie nadawałby się zupełnie.

W latach 90. proponowano mu ponoć Ministerstwo Kultury. Odpowiedział: "Po moim trupie". Boleśniej zapamiętał przegrane castingi do głównych ról w "Liście Schindlera" (1993) i w "Smudze cienia" (1976) Wajdy: "Pamiętam, że któregoś dnia, w przerwie zdjęć, w krakowskim Wierzynku jadłem sernik na zimno z Wajdą, Spielbergiem i jego żoną. Steven powiedział do mnie: 'I'm getting you to America. I promise'". Seweryn jest rozżalony, że Spielberg nie dotrzymał słowa. Kutz po takim doświadczeniu objechałby reżysera na książkowych łamach.

Janusz Gajos. Mistrz małego realizmu

Januszowi Gajosowi Kutz poświęcił w "Będzie skandal" parę stron, a Jacek Wakar całą książkę - "Przyczajony geniusz" (Wydawnictwo Czerwone i Czarne). To zbiór 21 rozmów o Gajosie, który niedawno skończył 80 lat. Sam Gajos nie mówi tu ani słowa. Zresztą, wymowny raczej nie jest. Od gwarnych biesiad stroni. Robi za to zdjęcia aparatem cyfrowym, a później obrabia je w komputerze i składa z nich wystawy.

Ze słów innych wyłania się jego portret. "Jak da mu pan kawałek dialogu napisany na pół strony, to wytnie, zredukuje do trzech linijek" - to Ryszard Bugajski.

"Ja bym go widział w 'Scenach z życia małżeńskiego'. Tam są wszystkie smaczki, niuanse Bergmanowskie. On idealnie by to pokazał. Sugerując wiele, ale niczego nie pokazując do końca" - to Janusz Zaorski.

Jan Englert: "Rolę nakłada na siebie, a nie wchodzi w nią (). Doprowadził do perfekcji mały realizm. Nawet grając wielką rolę, zachowuje się tak, jakby to było zupełnie naturalne".

Filip Bajon: "Posiadł szerokie spektrum prawdy (). Potrzebuje rekwizytu. W 'Limuzynie Daimler-Benz' (1981) metodycznie kroi jabłko nożykiem". A Olga Lipińska zauważa: "Prosi o dubel, niezadowolony z siebie". Joanna Żółkowska: "Nikt nie gra pijanych jak on".

Wojciech Marczewski: "Delikatny, nieśmiały, łatwo mu zrobić przykrość". No i jest dowcipny. Piotr Cieplak wspomina, jak to na próbie "Nart Ojca Świętego" powiedział: "Janusz, po tej scenie odchodzisz w głąb i idziesz tam w pizdu". A Gajos zapytał: "Przepraszam cię, Piotrze, ale pizdu jest w prawo, czy w lewo?".

W kokonie żony Elżbiety

Z 21 rozmów najbardziej lubię dwie. Grzegorz Małecki opowiada m.in. o pracy nad "Kotką na gorącym blaszanym dachu" w Teatrze Narodowym. Usłyszał wtedy od Gajosa: "Słuchaj, sprawa jest prosta - jak ja mówię, to ty się nie ruszaj, a w drugą stronę zrobimy dokładnie tak samo". A Adam Ferency klarownie wykłada, z jakiego powodu Gajos nie mógł się dogadać z Krzysztofem Warlikowskim, porzucając rolę Prospera w jego "Burzy". I co różni Gajosa, mimo pewnych podobieństw, od Tadeusza Łomnickiego, na którego następcę bywa namaszczany.

Ciekawa książka Wakara ma jedną wadę. Pole obserwacji jest w niej zakreślone zbyt wąsko. Nie wypowiada się nikt znający Gajosa z jego czasów łódzkich, gdy dopiero pretendował do wielkości. Nie słyszymy żadnego z trzech, poza nim, żyjących serialowych pancerniaków. Niektóre z przepytywanych osób są w książce, bo mają znane nazwiska. Do meritum niewiele jednak wnoszą.

Kutz napisał o Elżbiecie, żonie Gajosa: "Stworzyła Januszowi dom, wyciągnęła go z alkoholizmu, opatuliła ochronnym kokonem - tak szczelnym, że dziś można się do niego dodzwonić tylko za jej pośrednictwem". U Wakara problem alkoholowy Gajosa prawie nie istnieje. A przecież nie chodzi o pogoń za tanią sensacją, lecz o koszty własne, jakie się ponosi za zdobytą z trudem wielkość w tym zawodzie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji