Artykuły

Krzysztof Deszczyński: Spotkałem wielu kuglarzy

- To było szaleństwo - słomiane lalki Jana Berdyszaka w Weselu, wprost nawiązujące do Chochoła, albo wiklina w scenografii do Siała baba mak Krystyny Miłobędzkiej - mówi Krzysztof Deszczyński, aktor, twórca poznańskiego festiwalu "Zostań Gwiazdą Kabaretu".

Mija niemal rok od ukazania się Twojej książki "Kolory Deszcza. Kuglarze". Z ciekawości zapytam, czy dziś coś byś w niej zmienił? Może dopisał?

- Raczej nie. Oczywiście znam wiele jeszcze opowieści i anegdot, które można by przytoczyć, ale docierają do mnie pozytywne opinie na temat tej książki. Od jej opublikowania odbyło się np. wiele dyskusji na temat Teatru Animacji, a ściślej dawnego Teatru Lalki i Aktora "Marcinek". W ich trakcie padały opinie, że od lat nikt tyle nie pisał o Marcinku i pani Leokadii Serafinowicz, która zasługuje na bardziej spektakularną formę upamiętnienia. Serafinowicz "ucieka" z historii miasta, jest coraz bardziej zapomniana, a przecież jej teatr był genialny. Poznań był dzięki niemu na światowych afiszach, znalazł się w obiegu międzynarodowych festiwali artystycznych, takich jak Cervantino w Guanajuato w Meksyku czy Festival du Jeune Théatre w belgijskim Lige...

To był bardzo nowatorski i wyprzedzający swoją epokę teatr. Wielki specjalista w tej dziedzinie, prof. Marek Waszkiel, powiedział mi, że sięgające lat 60. rozwiązania, które "Marcinek" stosował w lalkach, są do dziś niedoścignione i odkrywcze.

- Waszkiel przyjeżdżał do nas w tym czasie i przyglądał się... To prawda. Rewolucją było tworzywo, z którego robiono teatr. To było szaleństwo - słomiane lalki Jana Berdyszaka w "Weselu", wprost nawiązujące do Chochoła, albo wiklina w scenografii do "Siała baba mak" Krystyny Miłobędzkiej. Wspaniałe strukturalne formy, które w fenomenalny sposób zaistniały na scenie. Inny przykład: teraz multimedia umożliwiają tworzenie na scenie niezwykle głębokiej perspektywy albo zastępują skomplikowane elementy scenografii. Ona też takie rzeczy już tworzyła, tylko że efekt trzeba było uzyskać poprzez ręczną pracę. W spektaklu "Wanda" na scenie rozpięte były olbrzymie płótna zapisane ręcznie pismem naśladującym rękopis Norwida. Teraz można by to puścić z projektora, a wtedy ktoś te płótna zapisał. Serafinowicz miała takie nowoczesne pomysły. To wszystko naszej branży dawało sporo do myślenia. Jak wiesz, zbieram teraz fundusze na pomnik Bohdana Smolenia. Leokadii Serafinowicz też takie upamiętnienie się należy. Sceptycy powiedzą: po co kolejny pomnik? Odpowiem: po to, żeby każdy poznaniak czy turysta się o niego wręcz potknął i zastanowił, kto na tym pomniku jest. Bo tylko wtedy ci artyści będą obecni w świadomości mieszkańców.

Wspomniałeś Bohdana Smolenia. Z ogromnym oddaniem i wdzięcznością mówisz o pani Leokadii, ale Bohdan Smoleń był co najmniej równie ważną osobą w Twoim życiu.

- Spotkałem na swej drodze wielu kuglarzy, ale tych dwoje było najważniejszych. Z Serafinowicz pracowałem 15 lat, z Bohdanem ponad 30. To był czas mojej artystycznej aktywności. Ale Smoleń był teatrem sam w sobie, najlepiej czuł się w skeczu. Próbowałem jego występy teatralizować, owszem - podobało mu się to, szczególnie w spektaklu "6 dni z życia kolonisty". Jednak przy Smoleniu doświadczeń artystycznych miałem mniej niż innych, np. marketingowych czy organizacyjnych. Czy był moim przyjacielem? Tak. Rzadko używam tego słowa, ale on tym przyjacielem był. Mieliśmy wspólną firmę, wspólną drogę artystyczną, pieniądze - prawie małżeństwo! Spędzaliśmy ze sobą ogromną ilość czasu, i to 24 godziny na dobę. Prywatnie raczej się nie widywaliśmy, bo ten wspólny czas był tak intensywny, że już tego nie potrzebowaliśmy. Znałem Smolenia z wielu stron i cech charakteru, których nikt nie podejrzewał u niego.

A teraz robisz dla przyjaciela coś bardzo wyjątkowego.

- Siedzę teraz nad przedsięwzięciem "Smoleń wiecznie żywy", którego celem jest postawienie pomnika Bohdana Smolenia, projektu Piotra Sochy, zwycięzcy konkursu organizowanego przez Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu (przy okazji wielkie dzięki dla prezydenta Solarskiego za grant i dla prof. Wojciecha Hory, rektora UAP). Będzie miał formę kawiarnianego stolika z dwoma krzesłami, przy którym siedzi Smoleń i ma na blacie strofy monologu "A tam, cicho być". Stanie na skwerze przy ul. Rybaki. Zbieram fundusze na tę budowę i muszę powiedzieć, że zawiodłem się na poznaniakach. Wpłaty spływają zewsząd, i to duże, ale z Poznania tyle, co kot napłakał. Choć gdy pieniądze zbieram osobiście, ludzie są życzliwi i chętnie dają do puszki. Potrzebujemy takiego pomnika. Artystów na monumentach w Poznaniu nie ma za wielu. Jest Stary Marych i Roman Wilhelmi. Czas byłby także na Krystynę Feldman. Budujemy coś, co zostanie, co stworzy klimat i poczucie tożsamości. Pieniądze są cały czas zbierane w Polsce i za granicą. Napisałem i wyreżyserowałem spektakl "Cyrk przyjechał", dedykowany Smoleniowi i zbiórce. Chcę ten pomnik pobudować również dlatego, żeby historia Bohdana w Poznaniu miała swój happy end.

Ciągle obecnym współbohaterem książki jest Poznań. Pokazujesz jego zaskakujące oblicze, bo piszesz o ówczesnej poznańskiej bohemie.

- Tak się składa, że w tym czasie [lata 70. - przyp. red.] dyrektor Teatru Polskiego, Roman Kordziński, ściągnął ze szkół z Warszawy i Krakowa wielu utalentowanych aktorów. Wybierał dobrze, bo ci ludzie porobili duże kariery i stanowili znakomite wsparcie swoich przyszłych zespołów: Jerzy Schejbal, Marzena Trybała, Krystyna Tkacz, Tomasz Grochoczyński i wielu innych. Oni budowali w Poznaniu niesamowity klimat i twórczy ferment, którego nieformalnym centrum był hotel Zacisze [dziś hotel Royal - przyp. red.]. To dziś wielkie postacie polskiej sztuki teatralnej. Szkoda tylko, że Kordziński jest dziś nieco zapomniany. Miałem zamiar zorganizować sympozjum poświęcone tej postaci i zjazd byłych mieszkańców hotelu Zacisze, ale niestety chyba mi nie wyjdzie.

Wierzę, że ktoś się tą postacią zainteresuje i to się jeszcze uda. Natomiast poznaniacy będą mogli już wkrótce zobaczyć fotografie ukazujące to legendarne życie artystyczne na portalu CYRYL. To będą zdjęcia Twojego autorstwa.

- Zdjęcia obejmują okres około 50 lat. Część z nich znajduje się w "Kuglarzach", ale bardzo wiele będzie miało swoją premierę. Będą to zdjęcia z licznych premier poznańskich teatrów (m.in. zdjęcia scenografii do "Popiołu i diamentu" Kordzińskiego wykonane w czasie prób, przed zmianami, jakie reżyser wprowadził i pokazał w spektaklu premierowym), zdjęcia życia towarzyskiego, imprez Biennale Sztuki Dla Dziecka, zagranicznych tournée. Jest to naprawdę duży zbiór, olbrzymi kawał historii i zbiorowy portret kuglarzy, których spotkałem tak wielu i których chciałbym ocalić od zapomnienia...

---

Krzysztof Deszczyński - swoją pierwszą pracę artystyczną rozpoczął w Poznańskim Teatrze Lalki i Aktora Marcinek. Od 1983 roku współtworzył cykl widowisk telewizyjnych dla dzieci, pt. "Dziecko potrafi". W 1985 roku napisał i wyreżyserował pierwszy spektakl kabaretowy dla dzieci pt. "6 dni z życia kolonisty", w którym wystąpił Bohdan Smoleń i od tej daty zaczęła się ich stała współpraca. Był m.in. dyrektorem artystycznym Estrady Poznańskiej oraz twórcą festiwalu "Zostań Gwiazdą Kabaretu".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji