Artykuły

Jerzy Gruza: W Szkole Filmowej uczyli nas wybitni profesorowie, chociaż ja wyszedłem z niej jako głąb kompletny

- Pogadajmy o latach odwilży. To był okres rozluźnienia, w ludzi wstąpiła nowa nadzieja. Kadrowy wyrzucał mnie ze Szkoły praktycznie co tydzień. Nawet za to, że mam za wąskie spodnie - opowiadał Jerzy Gruza w rozmowie z Jackiem Szczerbą.

Jacek Szczerba: Gdy przygotowywałem się do naszej rozmowy, zaintrygowała mnie informacja, że nocami wydzwaniała kiedyś do pana Elżbieta Czyżewska. Jerzy Gruza: - Ale się nie przedstawiała. Nie rozpoznałem jej po głosie, w końcu była aktorką, umiała zmieniać głos. Mieszkała wtedy z koleżanką, z którą byłem w zażyłości. A ja mieszkałem na Noakowskiego, w mieszkaniu należącym do Polskiego Radia.

Dzwoniła o wpół do pierwszej w nocy: "Halo, mówi druhna drużynowa. Widziałam pana kiedyś, pan mi się podoba...". Podpuszczała mnie tak przez kilka tygodni.

Ja już sobie wyobrażałem krótką harcerską spódniczkę, podkolanówki na dziewczęcych nogach. Podniecała mnie niesłychanie.

Przyznała się do druhny drużynowej dużo później, śmiejąc się ze mnie. Elka była fantastyczna. Pierwszy raz spotkaliśmy się w trolejbusie linii 56, który jeździł Piękną na Legię. Rzucało nami w środku, obijaliśmy się o siebie, a Elka miała duży biust. Czytała w trolejbusie "Biesy" Dostojewskiego.

W 1962 roku, w Teatrze Telewizji, zagrała u mnie w "Przerwie obiadowej" Johnniego Mortimera. Miała zakrwawioną wargę: "Zobacz, Dziewoński pogryzł mnie przy pocałunku". Gdy w Dramatycznym, w "Po upadku" Arthura Millera, była Marilyn Monroe, wspaniale pokazywała gołe plecy. Nie miałem z nią erotyki, było tylko gadanie i śmiech, a to psuje erotykę. Tak samo zadowcipkowałem się z Basią Kwiatkowską.

Same sławy. No właśnie - przejrzawszy dokładnie cały pana dorobek, zrozumiałem, że miał pan do czynienia ze wszystkimi największymi aktorami swoich czasów. Czy zdarzyło się panu kiedyś wpaść z ich powodu w zachwyt?

- Zachwyciłem się Łomnickim, zobaczywszy go w sztuce "Ja, Feuerbach" w Dramatycznym. Powiedziałem: "Boże, to trzeba zarejestrować". Poszedłem do Tadzia, zgodził się, spytał tylko: "Ale będzie napis, że ja to wyreżyserowałem". "Będzie, moje nazwisko nie jest tu ważne, nie robię też tego dla pieniędzy". Załatwiłem w telewizji kamery. Problem z Tadziem był taki, że on nie umiał grać po filmowemu. Za każdym razem chciał dać z siebie 150 procent. A przecież na próbach kamerowych się markuje - tu staniesz w świetle, podejdziesz do krzesła, usiądziesz. Tymczasem on się spalał nawet przy tym. Dlatego później padł, próbując w Poznaniu Leara.

Mówię Tadziowi w garderobie: "Jesteś fantastyczny, ale świetny jest też ten blondynek Morański, co cię poucza, jako asystent reżysera". Tadzio spojrzał na mnie: "Wiesz, miałem dla niego dobry przykład. Tę rolę wziąłem z ciebie, gdy mi mówiłeś, jak mam grać w Rewizorze ". Siekiera!

W "Rewizorze", którego w 1977 roku robiliśmy w Teatrze Telewizji, na sprytnego służącego Iwana wybrałem mojego ulubionego aktora - Jana Gałązkę, naturszczyka, który był prawdziwy, jak aktorzy amerykańscy. Mordę miał niesamowitą. W "Czterdziestolatku" grał Walendziaka, sąsiada Karwowskich. Postanowiłem, że przedstawię go rektorowi Łomnickiemu, wiedząc, że ten jest ostry, więc lepiej, żeby się do Gałązki przyzwyczaił. Poprosiłem: "Tadziu, spotkajmy się na chwilę, powiem ci, jak to widzę". "No dobrze, ale kiedy, bo ja mam spotkanie w KC". "Kiedy chcesz, proponuję Hotel Europejski, gdzie się teraz wszyscy spotykają, o 12". "Dobrze, bo ja bym chciał, żeby tam było jak najwięcej ludzi". "Jak najwięcej ludzi?". "Tak, chciałbym, żeby jak najwięcej ludzi widziało, że cię znam".

Taki był Łomnicki - niby miły, a piekielnie złośliwy.

Łomnicki to był największy aktor przedstawiający, a na drugim biegunie znajdował się Gustaw Holoubek, aktor przeżywający. Pierwszy potrafił się przebierać, za kogo było potrzeba w sztuce. Holoubek nie chciał się nawet ucharakteryzować na kogoś innego.

- W 1962 roku Gucio grał u mnie Cezara w "Idach marcowych" Thorntona Wildera, podzielonych na trzy wieczory Teatru Telewizji. On się nie przebierał. On zawsze był Holoubkiem, tylko że w tym przypadku Holoubkiem w sytuacji Cezara. Był tak inteligentny, że publiczność rozumiała, co on do niej mówi. Chociaż, w pewnym sensie, był oszustem. Wcale nie czytał wielu książek. Jego wiedza brała się z przemyśleń i grania w ciekawych sztukach. A brzmiał inteligentnie, bo umiał trzymać pauzę i zostawiał widzowi miejsce na refleksję.

Mogę coś zaproponować?

Oczywiście, słucham.

- Wiem, że ma pan jakiś pomysł na naszą rozmowę, ale mnie zależy na tym, żebyśmy pogadali o latach odwilży, od roku 1956 do początku lat 60.

Dlaczego?

- Bo prawie nikt mnie o nie nie pytał, a to były czasy strasznie ważne. To był okres rozluźnienia, w ludzi wstąpiła nowa nadzieja, mieli mnóstwo energii. W Szkole Filmowej uczyli nas wybitni profesorowie, chociaż ja wyszedłem z niej jako głąb kompletny. Do tego arogant.

Kadrowy wyrzucał mnie ze Szkoły praktycznie co tydzień. Nawet za to, że mam za wąskie spodnie. Zresztą na jego polecenie mierzył mi je wówczas Kuba Morgenstern, który był na wyższym roku.

Ja w rewanżu zmierzyłem jego spodnie i odkryłem zachodnią metkę w marynarce. Żeby mnie utrącić, zrobiono mnie odpowiedzialnym za higienę w toaletach. Nie upilnowałem, żeby nie wrzucano papierosów do pisuarów. Ogłoszono, że to moja wina. Kazio Kutz przemówił wtedy z trybuny w mojej obronie.

Po pierwszym roku, gdy był największy odsiew, uratował mnie rektor Jerzy Toeplitz, zwany Tusiem. Przed wyjazdem na wakacje zebrał scenariusze, które kazał nam napisać. Ja napisałem taki w stylu Sama Peckinpaha. Nauczyciel przyjeżdża na kolonie, na których rządzi łobuzeria, powiedzmy z Bałut. Rzucają w niego cegłami. Kierownik kolonii ucieka, bo boi się łobuzów. Ale bohater opanowuje sytuację. Mógłby go zagrać Clint Eastwood albo... ja. Po wakacjach Tusio ogłosił: "Jedyny scenariusz nadający się do realizacji to ten Jerzego Gruzy".

Gdy po Szkole wróciłem do Warszawy, wciągnęło mnie tzw. życie towarzyskie - SPATiF, Dziennikarze na Foksal, Architekci, Medyk, Bristol, co wieczór był kocioł, zwykle kończyliśmy na Dworcu Głównym. Plotki, komentarze, Maklakiewicz opowiadał kolejny pomysł na nowy film. Ale to były tylko same początki, np. jedzie facet na rowerze, na którym wisi tabliczka z napisem "reżyser filmowy". Biegnie za nim drugi facet, krzycząc: "Panie reżyserze, mam świetny pomysł na komedię".

Pytałem: "Zdzisiu, co dalej?". "A to trzeba dopiero napisać".

Gdy wszyscy byli już lekko wstawieni, Zdzisio pokazywał "ruch wielbłąda w 17 kontrapunktach".

Przed południem spotykaliśmy się na Legii, kwitły romanse, Andrzej Kondratiuk zadał się z Izą Drabiną. Tenis się zaczął: ograłem 6:2, 6:2 Adama Hanuszkiewicza, a wtedy on powiedział: "Wygrałeś, ale ja byłem ładniejszy w ruchu". Pojawiały się dziwne postaci, jak wujo Rzeszotarski. Nie wiadomo, skąd miał duże pieniądze. Podrywanej panience dawał wieczorem jeden but, drugi dopiero rano. Gdy wszystko stracił, zamieszkał z aktorem Adasiem Pawlikowskim. Popełnił samobójstwo, skacząc przez okno.

Adaś, podejrzewany o bycie konfidentem UB, zresztą też.

A pan gdzie wtedy mieszkał?

- Miałem trudności mieszkaniowe. Telewizja, w której pracowałem, meldowała mnie w hotelach, w każdym, zgodnie z ówczesnymi przepisami, maksymalnie przez trzy miesiące. Zmęczony tą sytuacją przez przyjaciół dowiedziałem się, że jest pokój do wynajęcia, w domu na rogu alei Niepodległości i Jerozolimskich. To był wielki czarny dom, który zniknął, gdy w projekcie przebudowy centrum w tym miejscu znalazło się wyjście z Dworca Centralnego. Siedmiopokojowe mieszkanie zajmowała tam żona byłego dyrektora LOT-u, którego wsadzono do więzienia w czasach stalinowskich. Dostał spory wyrok. Nie mając pieniędzy, żona zaczęła wynajmować pokoje. Ja wziąłem przechodni, duży, z wykuszem. Był tylko jeden problem - wszyscy chodzili tędy do wspólnej łazienki. Chciałem nawet napisać scenariusz - "Przechodni pokój".

Skoro jest "Wspólny pokój" Uniłowskiego.

- No właśnie. Obok mieszkała pani, która pracowała w nasłuchu Wolnej Europy na Mokotowie. Słuchała w nocy, wracała rano, kładła się spać i musiałem być cicho. Z drugiej strony mieszkał mój kolega podrywacz. Kobietom, które zapraszał, czytał modną wówczas "Wiklinę" Staffa, zwłaszcza wiersz "Kochać i tracić". Wciąż pamiętam powtarzające się słowa: "Ślady na piasku, kręgi na wodzie". Co jakiś czas mówił: "Przepraszam na chwilę". I zaglądał do mnie: "Chodź, zrobimy sobie jajecznicę". I szliśmy do kuchni usmażyć jajecznicę, którą zaraz zjadaliśmy.

Trochę tej jajecznicy podsuwaliśmy z litości Zbigniewowi Herbertowi, który mieszkał w tamtejszym pokoju dla służącej. Ciągle leżał i coś czytał, lampeczka się paliła.

Pani czekała cierpliwie, bo kolega był przystojny i szarmancki. Gdy już odjechał ostatni tramwaj, pani musiała zostać do rana. Rozbierała się i kładła do łóżka. Wtedy on do niej dołączał.

Jak wyglądał pana pokój?

- Był w nim tylko tapczan, który zasypałem jesiennymi liśćmi. No i telefon. Radiokomitet pomógł mi go założyć. Do tego telefonu dorwali się różni "agenci", którzy dzwonili do ambasady amerykańskiej, relacjonując, co było w KC na ostatnim Biurze Politycznym. Zrobiło się naprawdę niebezpiecznie, więc wyrwałem sznur ze ściany. Od przechodzących przez pokój odgrodziłem się zasłoną, widziałem tylko ich nogi.

Potem wrócił zwolniony z więzienia dyrektor LOT-u. Chciał wyrzucić sublokatorów, ale się z nimi zaprzyjaźnił, szczególnie z pewnym inżynierostwem. Ten inżynier był ekspertem od wypadków drogowych. Dyrektor LOT-u wierzył w znaną sprzed wojny metodę doktora Kneippa - leczenia zimną wodą. Dlatego często moczył się w wannie.

Był erotycznie wyposzczony, kiedyś zaatakował inżynierową, gdy pochylona nad wanną myła zęby. Inżynierowa wybiegła z łazienki, mając usta w pianie, myślałem, że oszalała.

Z takiego mieszkania chyba nikt nie chciałby się wyprowadzić.

- Gdy wyjechałem do Londynu na trzymiesięczny kurs w Szkole Telewizyjnej, kolega podrywacz zaanektował mój pokój, bo jego aktualna kobieta zaszła w ciążę. Pod moją nieobecność wymeldowali mnie. Wróciwszy waliłem w drzwi, ale oni wezwali milicję. Wylądowałem w komendzie na Wilczej. Milicjant dyżurny zabrał mi pasek, sznurowadła i złoty zegarek, który pomimo moich protestów zapisał jako żółty zegarek. Posłali mnie na dołek. Tam podszedł do mnie gość z wielką szramą na czole. "Za co siedzisz?" - spytał. Nie wiedziałem, co powiedzieć, walnąłem, że siedzę z kk. "A który paragraf?". Strzeliłem na pałę. "Tak? O, to poważna sprawa". I przedstawił się: "Kędziorek". A potem dodał, pokazując na szramę: "Wczoraj prokurator walnął mnie krzesłem. Ale ja nie pękam. Powtarzam w kółko: Nic nie widziałem, nie wiem, nie znam".

Na szczęście rano mnie wypuścili.

Gdzie się pan przeniósł?

- Gdy nie miałem gdzie mieszkać, jeździłem do Domu Pracy Twórczej do Obór. Towarzystwo było tam wspaniałe: Słonimski, Brzechwa, Wat, bracia Brandysowie, Magdalena Samozwaniec, czasem wpadał Broniewski, ale już w kiepskim stanie. Towarzystwo grało w karty na tarasie, a ja czasem wtrącałem się do rozmowy. Później żona Słonimskiego powiedziała mi, że oni długo sądzili, że jestem z pegeeru z Obór.

Bo ja chodziłem w dżinsach, w koszulce polo, zarośnięty. Dziwili się, że robotnik rolny, a taki oczytany.

Później przysłała mi z Paryża pocztówkę ze Steve'em McQueenem, na której napisała: "Jest identyczny jak pan".

W Oborach pisałem scenariusz z Andrzejem Nowickim, przedwojennym poetą, przyjacielem Gombrowicza. Naprzeciwko mnie mieszkał Artur Maria Swinarski, który dużo wcześniej zrobił coming out. Obok siebie zawsze miał sekretarza, który wypinał wydatne usta. Gdy ktoś wychodził z jego pokoju, Swinarski spryskiwał powietrze perfumami, dla zabicia zarazków. O koniu, który pasł się przed domem w Oborach, mówił, że to jest Pegaz Związku Literatów, bo jest biały i spętany, i "bez jaj". Swinarski kochał się w Inku Gogolewskim, którego przebierał na scenie w różne starożytne tuniki. Kiedyś poprosiłem go, żeby pokazał mi rękopis swojej sztuki. Jego sztuki może nie były najlepsze, ale on pisał bez skreśleń, od razu na czysto - autor, tytuł, osoby dramatu i już leciały kwestie.

W którąś niedzielę przyjechałem do Obór z Bobkiem Kobielą i jego żoną. Wszyscy literaci siedzieli na tarasie, czytając "Życie Warszawy". Bobek, który lubił prowokować, spytał: "Przepraszam, a kto z państwa jest najbardziej znanym pisarzem?". Wtedy wszystkie głowy zasłoniły się "Życiem Warszawy". Innym razem przy obiedzie siedział z nami sędziwy i lekko głuchawy literat. Na salę weszła akurat pani Lubomirska czy Czartoryska, bardzo miła i życzliwa kobieta.

Wtedy popisałem, się cytując Prousta: "Najgorszą rzeczą u arystokracji jest udawana prostota". Na co głuchy literat odpowiedział: "Tak, proszę panów, a na prostatę najlepsze są nasiona dyni".

Skończywszy studia reżyserskie w Łodzi, nie został pan niczyim asystentem, co było wówczas wymagane, by móc później zrobić własny film.

- Raz wysłali mnie ze Szkoły na plan do Kawalerowicza, który kręcił "Pamiątkę z Celulozy". Operator Miecio Jahoda chodził ze mną na spacery. Kiedyś Kawalerowicz spytał go, wskazując na mnie: "Mietek, kto to jest ten facet? Łazi, przygląda mi się i nic nie mówi". "To twój asystent". "Jaki asystent? Ja nie mam takiego asystenta!" Bo ja rzeczywiście tylko się przyglądałem, jak w kamerze Kawalerowicza, podczas jazdy, widzenie obiektywne zmienia się w widzenie subiektywne. Kawalerowicz słynął z formalnego mistrzostwa.

Z planu zaraz wysmażono na mnie donos, że codziennie zmieniam kolorowe skarpetki. Tusio odpisał: "Widocznie higienista".

Zamiast asystentury wybrał pan TVP. Jak pan do niej trafił?

- Na Chełmskiej montowałem film absolutoryjny, którego się dziś wstydzę. Zobaczyłem wychodzącą stamtąd dziewczynę - wysoką, atrakcyjną, w takiej bananowej spódnicy, które były wtedy modne. Poszedłem za nią. Ona wsiadła do autobusu, to ja też. Wysiadła z niego na placu Napoleona, to ja też. Weszła tam do jednego z budynków. Mnie zatrzymał strażnik. "Co tu jest?" - spytałem. "Telewizja". "A jak się do niej dostać?". "Trzeba iść do Radia na Noakowskiego i tam sobie załatwić". Tak też zrobiłem.

Gdy pierwszy raz zajrzałem do telewizyjnego studia, byłem oczarowany. Kamerami jeździły po nim śliczne dziewczyny.Ta, którą śledziłem, to była Anka Minkiewicz. W ogóle pracowały tam prawie same kobiety - redaktorki, dyrektorki, inspicjentki, reżyserki.

Panowała atmosfera twórczej wolności, władza jeszcze nie rozumiała, ile znaczy telewizja.

Głównym dyrektorem był grafik Jan Marcin Szancer - kulturalny i dowcipny. Z nim wszystko załatwiało się w windzie, którą jechał na czwarte piętro. Tam zamykał się w gabinecie i zmieniał w dziekana Wydziału Grafiki ASP. Windę prowadziła gruba windziarka. Jeśli się wepchnąłeś obok niej, mówiłeś: "Panie profesorze, mam taki pomysł...". On słuchał i wyrokował: "Rób to, powiem, komu trzeba, żeby ci pozwolili". Drugi dyrektor - Jerzy Pański, stawał w drzwiach studia i wołał do podwładnego: "Chodź, pogadamy, co teraz robisz". I często słyszał: "Nie mogę, lecę na montaż".

Tamta telewizja była robiona na żywo.

- Pracowały trzy kamery, a w reżyserce, za pomocą specjalnego pokrętła, wybierało się, z której z nich będzie teraz pokazywany obraz. Gdy użyłem pokrętła po raz pierwszy, wystąpiły na mnie straszne poty. Czułem się tak, jakbym montował na żywca. W kinie takie rzeczy robiło się tygodniami.

Mieszkałem wtedy na Pradze, w hotelu dla pracowników metra warszawskiego. Bo już wtedy miano budować metro. Po spektaklu, żeby zrzucić z siebie napięcie, szedłem przez most Kierbedzia, mijałem misie na wybiegu i dochodziłem do hotelu na Cyryla i Metodego.

W studiu zdarzały się śmieszne pomyłki - w "Kobrze" miał paść strzał, a dźwiękowiec puszczał śpiew ptaków. Nikt się tym jednak nie przejmował. To był okres romantyczny, na mieście było tylko kilkadziesiąt telewizorów. Na placu Napoleona reżyserował coś Władek Sheybal, Hanuszkiewicz się pojawił. W teatrze poniedziałkowym wymyśliłem cykl "Dobranoc, tato" według Williama Saroyana, w którym Andrzej Łapicki rozmawiał z małym synem. Andrzej zagrał też w spektaklu "Nowa miłość" na podstawie noweli Iwaszkiewicza. Był w nim bukiet opadających róż, przy którym Andrzej czekał na kobietę, rozważając różne rzeczy. Podłożyłem pod to utwór Sidneya Becheta "Mały kwiatek". Ludzie pisali, żeby spektakl koniecznie powtórzyć. I Andrzej, na żywo, grał go parę razy, jak w normalnym teatrze. Andrzej był fenomenem, jeśli chodzi o technikę, pamięć, rozumienie logiki sceny. Odbijał kolejne spektakle jak kalka.

W telewizji robiłem różne rzeczy - i transmisje tenisowe, i program "Wszyscy jesteśmy sędziami", w którym słynni przedwojenni prawnicy, tacy jak mecenas Mieczysław Maślanko, roztrząsali ciekawe przypadki sądowe. To były moje uniwersytety. Zrobiły mnie człowiekiem o szerszych horyzontach. Wyszedłem na tym lepiej, niż gdybym jako asystent kilka lat biegał za swoim debiutem w kinematografii.

A czym pan debiutował w TVP?

- Magazynem składanką, takim telewizyjnym "Przekrojem". Zaproszono do niego hipnotyzera, starszego pana ze wschodu, który zaciągał po kresowemu: "Ja teraz pokaze, jak Zosja bendzie spała". I pojawiała się jego asystentka Zosia: dorodna, 23-24 lata, i pierś, i noga. Hipnotyzer poprosił o trzy krzesła i powiedział: "Zosju, kładź się". Ona się położyła: jedno krzesło pod głową, drugie pod pupą, trzecie pod stopami. A on oznajmił: "Zosju, ja cie hipnotyzuje, ty spisz".

Patrzyłem na to przejęty, fascynowało mnie, może trochę z zazdrości, że młoda dziewczyna tak bardzo ulega starszemu facetowi.

Ten powiedział po chwili: "Nie odzywa sie, znacy spi". I wyciągał spod Zosi środkowe krzesło. A ona nie opadła na podłogę. Hipnotyzer spytał gospodarza programu, czy chce po Zosi pochodzić. Ten odmówił. Więc hipnotyzer z trudem sam się wgramolił i zaczął po Zosi chodzić, potem nawet skakać. Gdy się zmęczył, zszedł, mówiąc: "Zosju, zbudź się". I ona się obudziła. A ja z wrażenia przestałem obracać reżyserskim pokrętłem.

W Telewizji robił pan też "Tele-Echo" z Ireną Dziedzic. Czy to była trudna osoba?

- Była, ale na tle ówczesnego chamstwa miała klasę. Do każdego programu była świetnie przygotowana. A przy tym niedostępna, potrafiła opieprzyć: "Co się pan tak patrzy? Czy ja panu kogoś przypominam? Proszę stąd iść!". Raz się nadziała, gdy na 10-lecie "Tele-Echa" wzięła mnie i Mirę Michałowską na rozmowę przed kamerami. To Michałowska przywiozła z Paryża pomysł tego programu, zobaczywszy tamtejsze "Paris midi". Ja z dźwiękowcem wymyśliłem sygnał: "Tele-Echo, echo, echo...".

Dziedzic napisała nam teksty - pytania i odpowiedzi. Zbaraniałem, w rozmowie odpowiadaliśmy oczywiście po swojemu. Dziedzic to potem podsumowała: "Takich nieprofesjonalnych gości to ja jeszcze nie spotkałam, żeby swoimi słowami mówili".

Zestaw gości w "Tele-Echu" był kształcący - co tydzień dziesięć ciekawych osób z różnych dziedzin. Kiedyś Dziedzic zaprosiła wróżkę. Rozmawiał z nią aktor współprowadzący program. Spytał: "Może by pani mnie powróżyła?". "Proszę bardzo". Podał jej dłoń, ona na nią spojrzała i powiedziała: "Pan jest mordercą".

A program szedł na żywo.

W TVP był pan gwiazdą, kręcił popularne seriale "Wojna domowa", "Czterdziestolatek", ale co pan zrobił film kinowy, to miał pan cenzuralne problemy.

- Andrzej Wajda zawsze zaczynał film w momencie zamordyzmu, a kolaudował go, gdy robiło się liberalnie. Ja, niestety, na odwrót. No i Wajdzie wszyscy się oddawali. Nawet ja. Jako student zagrałem w "Pokoleniu" esesmana ścigającego na klatce schodowej Tadeusza Janczara. Padłem na kamienne schody i uszkodziłem sobie kręgosłup. Na kolaudacji "Nocy poślubnej w biały dzień" Bohdan Poręba wyskoczył na środek sali i tupiąc nogami, krzyczał: "Ja takich świństw to nawet w Paryżu nie widziałem". Chodziło o scenę orgii u partyjnego bonza, z której i tak dużo wyciąłem, i moment, w którym Janek Nowicki próbuje zgwałcić Andrzeja Pieczyńskiego.

- Bo za mną nikt nigdy nie stał, nie mam żadnych pleców. "Dzięcioła" recenzenci mądrale wzięli w Łagowie pod but. Znakomity Wiesław Gołas, grający główną rolę, zaczął się go wstydzić. Uciekał, nie chciał rozmawiać. A to film wyprzedzający swoje czasy - o człowieku, który mieszka w bloku i chce posłuchać ptaka. O tym się dziś mówi, walczy się o ocalenie drzew. Oczywiście bohater chce też poderwać panienkę, bo żona wyjechała na zawody strzeleckie.

Czy czuł pan kiedykolwiek pogardę filmowców jako ten z telewizji?

- Bardzo często. Operator Mieczysław Verocsy, kawał cynicznego łotra, ale z wdziękiem, zwracał się do mnie per "panie G.": "Panie G., co tam w tej telewizji? Te podjazdy kamery to chyba się na koniu odbywają". Bo kamery telewizyjne trochę trzęsły.

To Verocsyemu zawdzięczam zdanie z "Dzięcioła": "Witaminy nie istnieją". Kiedyś jechał "maluchem" i zderzył się z kimś w miasteczku. Dookoła zebrał się tłum gapiów, głównie dzieci, a on wyszedł z rozbitego samochodu, wzniósł ręce i zawołał: "Heroda, Heroda... Żeby Herod ich wszystkich wybił".

Wpadał pan na festiwal w Gdyni, będąc dyrektorem tamtejszego Teatru Muzycznego?

- To ja w 1984 roku sprowadziłem festiwal z Gdańska do Teatru Muzycznego. W Gdańsku odbywał się w budynku NOT-u. Raz tam wpadłem, dostałem jakąś nagrodę. Zobaczyłem tamtejszą ciasnotę. Powiedziałem: "Specjalnie zrobię przerwę w graniu, żebyście mogli urządzić festiwal w Teatrze Muzycznym". Jednym podpisem załatwiłem filmowcom świetną salę z pełnym oprzyrządowaniem.

Z Gdyni blisko do Sopotu. Ile sopockich festiwali pan reżyserował?

- 27: to był fantastyczny kontakt ze światem i jednocześnie straszliwe przeciążenia. Cztery czterogodzinne koncerty, ja spinałem to w całość. Z tego zaangażowania wzięła się moja choroba sercowa.

Ale były momenty niezapomniane - Irena Dziedzic tańcząca z Demisem Roussosem. Kiedyś nagrodę dostał Szwed - wyszedł po nią w niebieskim smokingu. W zgrzebnym PRL-u to był szok.

Niedługo potem robiliśmy z Kobielą w Sztokholmie program "Grochówka i barszcz", w stylu "Poznajmy się". Polacy mówili w nim o Szwecji, a Szwedzi o Polsce. Szwedzi najczęściej mówili "aborten", bo przyjeżdżali do nas na skrobanki.

Szykujemy "Grochówkę i barszcz" i nagle widzę Szweda od niebieskiego smokingu. Niesie pod pachą pudełka z taśmami. Podbiegam do niego: "Poznaje mnie pan? Cieszę się, że pana widzę. Co pan teraz śpiewa?". "Nic nie śpiewam, ja tu pracuję w taśmotece. A Polska świetna - dużo wódki, fajne dziewczyny". Ważność festiwalu w Sopocie zeszła ze mnie jak ręką odjął.

Czasem sam robiłem w Sopocie żarty. Było nim pojawienie się na scenie Opery Leśnej mojej ówczesnej żony, blondyneczki. Wyszła z Lucjanem Kydryńskim i nic nie mówiła. Jedno wyjście, drugie, a ona nic. Przed przerwą Lucjan mówi: "Państwo się pewnie dziwią, że wychodzi ze mną ta młoda kobieta i nic nie mówi. To jest praktykantka, w przyszłym roku będzie zapowiadać Sopot zamiast Ireny Dziedzic". Powszechne oburzenie: jak to, taka, co nie umie mówić! Odbywały się w tej sprawie zebrania Ligi Kobiet, z zakładów pracy dzwoniono do prezesa TVP Sokorskiego.

Pan się naprawdę w życiu napracował.

- Tak, choć miałem opinię playboya. Gdy dostałem najniższą emeryturę świata - jakieś 700 złotych, miła pani z ZASP-u, żeby mi pomóc w dostaniu wyższej stawki, wydrukowała listę moich dokonań zawodowych. Jest tego mnóstwo, aż sam się zdziwiłem. A to wszystko trzeba było przygotować, nakręcić, zmontować. Playboy nie miałby na to czasu.

Teraz pan pisze książki wspomnieniowe z wplecionymi fragmentami autorskiej prozy. I wciąż cytuje pan Prousta.

- Trochę wydałem, trochę piszę do szuflady, bo mam problemy ze znalezieniem wydawcy. Cytaty z Prousta wzięły się stąd, że miałem kiedyś przyjaciółkę spoza świata kultury - pracowała w handlu. Po raz kolejny czytałem wtedy Prousta, zachwycałem się nim i przejęty mówiłem o nim przyjaciółce. Rozstaliśmy się. Po latach ona pisze do mnie przez internet: "Sięgnęłam po Prousta, którym mnie zafascynowałeś. Przeczytałem go i stworzyłam listę tematów, które on porusza. Na każdy z tych tematów - miłość, zazdrość, śmierć itd. - zrobiłam wypisy z W poszukiwaniu straconego czasu. Wysyłam ci je".

Dlatego teraz mogę swobodnie cytować Prousta. Ale ważna jest też dla mnie obserwacja. Obserwuję dzieci. Kiedyś zobaczyłem dwóch biegających chłopców. Jeden się wywrócił i uderzył głową w stół. Drugi doskoczył do niego i powiedział: "Myśl o naleśnikach, myśl o naleśnikach". Nie rozumiałem, o co mu chodzi. A wtedy on zapytał uderzonego: "Lubisz naleśniki?". "Tak". "To myśl o naleśnikach, że są bardzo dobre. Ja, jak się wywalę albo coś mi się stanie, zawsze myślę o naleśnikach".

Po tej scence zastanowiłem się: gdzie są moje naleśniki? O czym ma myśleć facet w moim wieku, gdy wciąż przybywa mu powodów do zmartwień - co ze zdrowiem, co z kobietami, co z pieniędzmi?

Cierpi pan na bezsenność.

- To zmora, ale zapewnia spokojne godziny, żeby coś przeczytać, o czymś pomyśleć. Nim zasnę, gromadzę wokół siebie kilka książek. Wśród nich jest zawsze stary numer "Literatury na Świecie" ze sztuką Ronalda Firbanka, angielskiego autora z początku XX wieku - "Księżna Zubarow". Sztuka jest napisana w stylu camp: to ciotowatość, estetyzm i fantastyczne obserwacje. Dzieje się we Florencji, wśród arystokracji angielskiej, która wyemigrowała do Włoch. Czuć w niej pogardę dla wszystkiego, co jest poniżej. Rozkoszuję się nią. Czytam w kółko, bo akcja jest tak zagmatwana, że ciągle mi się wydaje, że tego jeszcze nie czytałem. Marzę, żeby to wyreżyserować, ale to musiałoby być wieloobsadowe przedstawienie. "Księżnę Zubarow" czytam dopiero na zakończenie, żeby usnąć. Zasypiam o drugiej, budzę się po trzech godzinach. Znowu czytam, wyglądam przez okno i znowu zasypiam.

Ostatnio czytałem o przyczynach wszystkiego - dlaczego jest coś, a nie nic? Zastanawiając się nad tym, można sobie rozszarpać mózg. Czytałem o tym, jak Arystoteles klasyfikuje przyczynę tego, że coś jest. Wyróżnia cztery jej składniki: causa materialis, czyli przyczynę materialną, causa efficiens, przyczynę sprawczą, causa formalis, przyczynę formalną, i causa finalis, przyczynę celową. Jeśli ktoś robi garnek, to causa materialis to jest glina, causa efficens to garncarz, causa formalis to kształt garnka, zaś causa finalis to cel, któremu garnek będzie służył. W naszym przypadku causa finalis to wywiad ze mną, a pan będzie tu causa efficiens - garncarzem.

Nie, obaj będziemy. Bo pan będzie go autoryzował.

- A, rzeczywiście.

***

Jerzy Gruza - (ur. 1932), reżyser seriali: "Wojna domowa" (1965-66), "Czterdziestolatek" (1974-77), "Tygrysy Europy" (1999-2003), spektakli Teatru Telewizji: "Mieszczanin szlachcicem" (1969) z Bogumiłem Kobielą, "Rewizor" (1977) z Tadeuszem Łomnickim, i filmów kinowych: "Dzięcioł" (1970), "Noc poślubna w biały dzień" (1982, premiera 1996), "Pierścień i róża" (1986).

W latach 60. autor telewizyjnych programów rozrywkowych "Poznajmy się" i "Małżeństwo doskonałe". Dyrektor Teatru Muzycznego w Gdyni (1983-91), wydał kilka wspomnieniowych książek, m.in. "Człowieka z wieszakiem: życie zawodowe i towarzyskie" (2003), "Stolik" (2010) i "Rok osła" (2011).

Na ostatnim festiwalu w Gdyni przyznano mu Platynowe Lwy za całokształt twórczości [2017 - przypd. red.].

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji