Artykuły

Grzesznik i święty Bartosz Bielenia: W Hollywood nominacja do Oscara nie robi na nikim wrażenia

- Ominął mnie oscarowy szał, jaki wokół "Bożego Ciała" panował w Polsce. Z amerykańskiej perspektywy wygląda to inaczej. Oscary to coroczne wydarzenie. Dlatego, kiedy idziesz na imprezę, nominacja nie robi na nikim wrażenia - mówi aktor Bartosz Bielenia w rozmowie z Piotrem Guszkowskim w Gazecie Wyborczej.

Bartosz Bielenia, gwiazda "Bożego Ciała", odebrał na Berlinale prestiżową nagrodę dla największych talentów europejskiego kina. Czy pójdzie w ślady Daniela Craiga, Alicii Vikander i Rachel Weisz?

Choć ekipa "Bożego Ciała" wróciła z Los Angeles bez Oscara, to sama nominacja jest wielkim sukcesem Jana Komasy oraz młodej obsady. Z tego towarzystwa to właśnie Bartosz Bielenia wydaje się najbardziej wygrany. Brawurowa kreacja pogubionego chłopaka na przepustce z poprawczaka, który zakłada sutannę i pozwala mieszkańcom małej miejscowości przepracować traumę po tragedii, przyniosła 28-letniemu aktorowi wiele nagród. Wśród nich Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego, Wdechę i Paszport "Polityki". Została również doceniona za granicą.

Podczas 70. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie odebrał statuetkę i tytuł European Shooting Star. Bielenię zaliczono do grona największych talentów europejskiego kina - mówi się o nich, że to "gwiazdy jutra".

Udział w tym rocznym programie to szansa promocji, mówi się, że najzdolniejszym aktorom pomaga otworzyć drzwi do międzynarodowej kariery. Przekonali się o tym m.in. Daniel Craig, Carey Mulligan, Daniel Brühl czy Alicia Vikander i Rachel Weisz, późniejsze laureatki Oscara.

Dziesięcioro tegorocznych laureatów wybrano z grona 28 kandydatów z całej Europy. Jako ambasadorzy europejskiego kina przez najbliższy rok będą brali udział w wydarzeniach branżowych oraz spotkaniach z producentami, reżyserami castingu itd.

Piotr Guszkowski: Zauważyłem, że odpowiadasz na maile między 2 a 3 w nocy.

Bartosz Bielenia: Wtedy mam chwilę dla siebie. Ledwo się wyrabiam. Kwestia jet lagu i napiętego grafiku. Wróciłem do Polski po półtoramiesięcznym pobycie w Stanach Zjednoczonych. Od razu miałem próby w Nowym Teatrze, zagraliśmy kilka razy "Matkę Joannę od Aniołów" Jana Klaty. Po czym znów się spakowałem i do końca miesiąca będę w Berlinie.

"Grzesznik i święty" - tymi słowami zaczyna się uzasadnienie werdyktu programu Shooting Stars. Jak je przyjmujesz? Dostrzegasz w sobie te sprzeczności?

- Cieszę się, że dostrzegają to inni, widzowie. Świadczy to o spektrum możliwości i bogatej palecie barw, z jakich w przyszłości mogę korzystać jako aktor. Myślałem, że przyjadę do Berlina odebrać statuetkę, stanę do paru zdjęć i do domu. Tymczasem przede mną masa roboty.

Brzmi jak roczne zobowiązanie.

- Albo szansa. To się jeszcze okaże.

Koledzy ani koleżanki nie uprzedzali, czego się spodziewać? Przed tobą tytuł Shooting Star otrzymali m.in. Jakub Gierszał, Zofia Wichłacz i Dawid Ogrodnik.

- Nie miałem nawet kiedy zapytać. Ale też wolałbym to chyba przeżyć po swojemu. Liczę na ciekawe spotkania. Do tego się to w gruncie rzeczy sprowadza. Jeśli się z kimś dogadam - co otworzy przestrzeń do współpracy - to zrobię wszystko, żeby mądrze ją wykorzystać. Inaczej szkoda życia.

Po Oscarach wydajesz się najbardziej rozpoznawalną twarzą w całym gronie.

- Ominął mnie oscarowy szał, jaki wokół "Bożego Ciała" panował w Polsce. Z amerykańskiej perspektywy wygląda to inaczej. Oscary to coroczne wydarzenie. Dlatego, kiedy idziesz na imprezę, nominacja nie robi na nikim wrażenia. W towarzystwie są właściwie sami ludzie, którzy tych nominacji mają po kilka albo nawet zdobyli statuetkę raz czy dwa. Mówią więc tylko: "Good for you". I rzeczywiście - dobrze dla nas, dla mnie. Film właśnie wchodzi tam do dystrybucji. Przyszłość pokaże, czy na tym fundamencie uda się coś zbudować.

Amerykańska publiczność czymś się różni od tej w Polsce czy film miał za oceanem podobny odbiór jak w kraju?

- Nasza publiczność na spotkaniach z twórcami ośmiela się zwykle, kiedy trzeba już kończyć. W Stanach widać od razu las rąk, ludzie tylko czekają, żeby zabrać głos. Zasadniczo padały podobne pytania. Poza jednym: Amerykanie chcieli wiedzieć, gdzie Daniel biegnie na koniec i czy to znaczy, że jego historia doczeka się kontynuacji. Po jakimś czasie zaczęliśmy z Jankiem Komasą wymyślać najróżniejsze scenariusze sequela. Wyłącznie dla żartu.

Podobno Komasa zaskoczył wszystkich perfekcyjnym angielskim i doborem słów - w przeciwieństwie do Pedra Almodóvara i Bonga Joon-ho znakomicie radził sobie bez tłumaczy. A ty?

- Na pytania, gdzie się nauczyłem tak mówić, odpowiadałem, że z "Family Guya". Budziło to rozbawienie, ale taka jest prawda. Być może Amerykanie zbudowali sobie stereotypowy obraz Polaków na podstawie emigrantów z lat 90. My jesteśmy już pokoleniem bardzo zamerykanizowanym, przesiąkliśmy tą kulturą, poza tym uczyliśmy się angielskiego w szkole. Oglądamy filmy i seriale bez napisów, oglądamy telewizję. Nie mówiąc o tym, że angielski to uniwersalny język do komunikacji w internecie.

Mógłbyś zagrać po angielsku?

- Myślę, że czuję się na tyle swobodnie, że mógłbym. Ale na razie nie Amerykanina.

"Nie wierzę, że można grać w obcym języku tak samo swobodnie i finezyjnie jak w ojczystym. (...) W tym zawodzie język, jego znajomość wyssana z mlekiem matki, wyniesiona z domu rodzinnego i ojczystej literatury są podstawą" - mówiła mi Krystyna Janda przy okazji "Słodkiego końca dnia".

- Myślę podobnie. Jednak z drugiej strony, kiedy już w tych Stanach jesteś, to czujesz, że znasz je na wylot, masz to miejsce zmapowane w głowie. Jak pomyślę, odwiedzałem przecież USA, odkąd pamiętam: od Megahitów Polsatu w dzieciństwie, po wieczorne talk-show Johna Olivera, kiedy już trochę dojrzałem.

Jak wypada zderzenie popkulturowego wyobrażenie z rzeczywistością - mogłeś się poruszać po Los Angeles z zamkniętymi oczami czy coś cię jednak zaskoczyło?

- Potężne rozwarstwienie społeczne. W Los Angeles jest 60 tys. bezdomnych. Wydawało nam się na początku, że to ludzie napływowi, którzy z innych stanów przyjeżdżają do Kalifornii, gdzie jest ciepło i przez cały rok świeci słońce. Ale kiedy zainteresowaliśmy się tematem, to się okazało, że w większości pochodzą stąd. Wylądowali na ulicy, bo nie poradzili sobie ze spłacaniem kredytów albo popadli w długi przez rachunki ze szpitali. Obciążeniem coraz częściej są bardzo wysokie czynsze. Ok. 10 proc. bezdomnych stanowią weterani wojenni. W filmach tych ludzi nie zobaczysz - pomijając paru odmieńców prowadzących wózki sklepowe z dobytkiem całego życia.

O tym problemie w ogóle się rozmawia czy bezdomni pozostają niewidoczni dla reszty mieszkańców?

- W Venice Beach czy Downtown powstają miasteczka namiotowe, posłania przykryte plandekami i pojawiają się zdezelowane przyczepy kempingowe. Trudno więc bezdomnych nie zauważyć, nawet z siedzenia nowiutkiej tesli. Chyba że przemieszczasz się helikopterem, a są tu i tacy.

Myślisz, że to może tłumaczyć sukces "Parasite"?

- "Parasite", ale pamiętaj o "Jokerze". To opowieść o poniżonym i zepchniętym na społeczny margines człowieku, w którym wzbiera frustracja. Staje się symbolem rewolucji. Ludzie, przeciwko którym owa rewolucja jest wymierzona, przyznają potem tym filmom nagrody. Nie wiem, czy wynika to z autentycznej refleksji, bo nastąpiło przekłucie bańki i coś do nich wreszcie dotarło, czy przeciwnie - z koniunkturalizmu. Analizę pozostawię mądrzejszym ode mnie. W trakcie gali na scenę wychodzą bogate gwiazdy, żeby wręczyć albo odebrać statuetkę, i każda wybiera sobie jakiś ważki temat do poruszenia.

Nawet Joaquin Phoenix cię nie przekonał? Mówił o sprawach bliskich postawie, jaką ty sam zdajesz się reprezentować.

- On akurat jest bardzo szczery w tym, co robi. Widziałem na korytarzu, jak zżymał się na blichtr gali, obecność wśród postaci pokroju Jeffa Bezosa. Phoenix stara się wykorzystywać to, że w trakcie całego tego sezonu nagród oczy ludzi na całym świecie się zwrócone także na niego. Nie poucza nikogo, niesie wartościowe przesłanie.

A ty jak się czułeś na czerwonym dywanie?

- Dobrze się bawiłem. Trwało to wszystko wbrew pozorom dość krótko. Szybko nas przegonili, musieliśmy zrobić miejsce dla ekip kolejnych filmów. Sporo ludzi przechodziło po dywanie tego wieczora, a za chwilę zaczynała się gala. Ale to wcale nie były najpiękniejsze ani najbardziej intensywne chwile podczas mojego pobytu w Los Angeles.

Co w takim razie najbardziej zapamiętasz z tego wyjazdu?

- Księżyc, który wpada do oceanu i dosłownie pociąga za sobą wodę podczas odpływu. To obłędny widok. Pierwszy raz zobaczyłem zachód księżyca. Tej nocy zrobiliśmy sobie z moją dziewczyną długi spacer. Przeszliśmy brzegiem oceanu niespełna dwadzieścia kilometrów, co zajęło nam dziewięć godzin. Szkoda, że Wdecha od "Co Jest Grane 24" nie dotarła do mnie wcześniej, bo chętnie bym sprawdził, czy da się na niej posurfować.

A samo miasto?

- Kiedy oglądałem w "Historii małżeńskiej" te bezduszne wnętrza, kasetonowe sufity, jarzeniówki, poczekalnie, korki itd., to myślałem sobie: "Wow, fajna stylistyka!". Dopiero gdy przyjechałem do Los Angeles, zrozumiałem, że Noah Baumbach po prostu uchwycił atmosferę tego miasta. Poza paroma miejscami nie przypomina Fabryki Snów - jeśli już, to raczej wielki parking przed galerią handlową. Wystarczy spojrzeć na fasadę Dolby Theatre. Hollywood Boulevard wygląda jak Krupówki, tyle że zamiast białego misia prędzej spotkasz tam Spider-Mana czy Czarną Panterę. Co ja mówię: zakopiańska architektura to konkretny styl i historia, przesłaniają je po prostu te szpetne reklamy.

Jakie miałeś sny w Fabryce Snów?

- Przeróżne! Śniły mi się na przykład złote korytarze i labirynty z "Dymu i luster". Los Angeles to miasto fatamorgana, samo w sobie jest snem: położone pośrodku pustyni, na urywającej płycie tektonicznej. Dociągnięto wodę, przywieziono rośliny, postawiono domy z kartonu.

Spędziłeś półtora miesiąca w Hollywood, wszyscy są ciekawi, czy sukces "Bożego Ciała" zaowocuje twoimi rolami zagranicą.

- Sam jestem ciekaw. Jednak nie ma jeszcze sensu zadawać takich pytań. Po pierwsze - nie wiem. A po drugie - i tak nie mógłbym o tym mówić. Mam za sobą różne spotkania, ale w gorącym okresie oscarowym nikt nie zaprząta sobie głowy planowaniem. Dopiero gdy emocje już opadną - jak śpiewał klasyk - przyjdzie czas, żeby się rozejrzeć, gdzie się znajduję. Jeśli chodzi o konkrety, to z Kubą Piątkiem przygotowujemy jego pełnometrażowy debiut "Prime Time". Opowieść osadzona pod koniec 1999 roku: przełomowy sylwester, wejście w nowe tysiąclecie, niewiadoma. Bohaterem jest chłopak, który wtargnął z bronią do telewizyjnego studia, ma ważne przesłanie dla świata. Zastanawiamy się jakie.

O czym się marzy, gdy opadną emocje po takim szale oscarowym?

- O długim spacerze w lesie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji