Artykuły

Maciej Stuhr: Mój film ze środkowym palcem obejrzano kilkanaście milionów razy, pokonałem "Wiadomości"

- Nie zapominajmy, że 40 proc. społeczeństwa to akceptuje i też ma ochotę pokazać środkowy palec Stuhrowi, warszawce, homoseksualistom, Oldze Tokarczuk i sędziom. Im się to podoba, latami czekali na tę możliwość i to, co zrobiła posłanka, wprawiło ich w zachwyt - mówi Maciej Stuhr w rozmowie z Michałem Nogasiem w Gazecie Wyborczej.

- Środowisko filmowe dobrze reaguje na różnorakie aluzje, potrafi odczuć, że coś wisi w powietrzu, chwyta w mig odniesienia do bieżącej sytuacji społeczno-politycznej. Dlatego czasem wystarczy, że powiem: "Państwo wiedzą, co ja mam na myśli, prawda?", i niczego więcej nie muszę robić. Bo państwo wiedzą i znajdujemy tę nić porozumienia w kilka sekund - mówi Maciej Stuhr.

W poniedziałek, 2 marca, w Teatrze Polskim w Warszawie po raz 23. zostaną wręczone nagrody filmowe Orły. Faworytem - z 15 nominacjami - jest "Boże Ciało" Jana Komasy. Po raz dziewiąty galę poprowadzi Maciej Stuhr. Co powie i z kogo zażartuje.

Michał Nogaś: To będą twoje dziewiąte Orły w roli prowadzącego galę. Debiutowałeś w 2003 roku na Zamku Królewskim, poradziłeś sobie na ogromnej scenie Teatru Narodowego, w tym roku po raz czwarty - po rocznej przerwie - powitasz gości w Teatrze Polskim. To miłe zajęcie?

Maciej Stuhr: Krótko i szczerze? Są to zwykle dość nudne imprezy, w czasie których trzeba rozdać kilkanaście nagród i przedstawić kilkadziesiąt nominacji. Wszystko odbywa się według tego samego mechanizmu: zapraszam na scenę osoby ogłaszające werdykt, odczytywane są nominacje, następuje otwarcie koperty, ogłoszenie werdyktu, zwycięzcy wchodzą na scenę, dziękują, są wzruszeni, pozdrawiają i schodzą w asyście wręczających.

I tak raz za razem. Nikt niczego lepszego jeszcze nie wymyślił - nie tylko w Polsce. Samo przejście przez tę procedurę zajmuje dobre dwie godziny. Dla wielu osób może być to zwyczajnie nudne, oczywiście poza nominowanymi i laureatami. I tymi, którzy naprawdę interesują się polską kinematografią i przywiązują sporą wagę do tego, kto i jakie wyróżnienie otrzyma.

Na scenie w chwili triumfu ktoś powie coś barwnego, ktoś inny tylko podziękuje, obywa się raczej bez sensacji. I właśnie po to wynajmuje się kogoś takiego jak ja, by wszystko w miarę zgrabnie ze sobą połączył.

Ale nie ma chyba mowy o rutynie?

- Nie, choć na pierwszy rzut oka mogłoby to tak wyglądać. Przyjmując propozycję prowadzenia takiej gali, bycia konferansjerem, decyduję się na zadanie dość karkołomne. Jestem kelnerem, który musi sprawić, że ludziom - w teatrze i przed telewizorami - czas upłynie w miłej, przyjaznej atmosferze i raczej dość szybko. By się uśmiechnęli co jakiś czas, by coś ich zaskoczyło.

To bardzo trudne, bo na widowni w teatrze, czyli na linii mojego wzroku i słuchu, zwykle siedzą osoby, które wszystko już w życiu widziały, brały udział w najróżniejszych galach, często po kilkadziesiąt razy. Wiedzą więc wszystko o takich uroczystościach i niełatwo wytrącić je z letargu. Zwłaszcza gdy robi się to po raz dziewiąty.

Mówisz: jestem kelnerem. Nie wodzirejem?

- Nie przepadam za tym słowem, dobrze kojarzy mi się w zasadzie wyłącznie ze znakomitym filmem sprzed lat. Podoba mi się też niebywale słodkie określenie fachu, który co jakiś czas wykonuję - najmimorda.

Urocze, nie powiem.

- Jako kelnerowi czy najmimordzie udało mi się kilka razy złapać znakomity kontakt z publicznością. Prowadzenie każdej tego typu imprezy, nie mówię wyłącznie o Orłach, to jazda bez trzymanki, sport prawdziwie ekstremalny.

Porozumienie między prowadzącym a widownią nazywam lotem. Nagle włącza się w człowieku - nie wiadomo w zasadzie skąd - dar improwizacji. I już nic nie może mnie powstrzymać.

Przydarzyło mi się to kiedyś w Sali Kongresowej przy okazji dość słabo nagłośnionego - w każdym sensie - kabaretonu. Nagle wysiadł dźwięk, a widzowie nie mieli zamiaru opuszczać Pałacu Kultury i Nauki, bo na scenie nie zaprezentował się jeszcze Marcin Daniec, na którego występ przede wszystkim przyszli.

Gdy doszło do awarii, na scenie był akurat pan Pietrzak. Stwierdził, że nie będzie walczył z wiatrakami, i zszedł. Ja postanowiłem powalczyć i przez dwadzieścia minut zabawiałem ludzi - w ogromnej sali bez nagłośnienia. Nie pamiętam już dobrze, co mówiłem, pamiętam, że wspólnie frunęliśmy.

Lubię ten moment, gdy uda się zadzierzgnąć nić porozumienia z publicznością. Tak było niejednokrotnie na Orłach i podczas gali Europejskich Nagród Filmowych w Warszawie w 2006 roku i we Wrocławiu dekadę później. Zawsze trzeba jednak pamiętać o pokorze, że mimo iż jest się na scenie non stop, to nie można własną obecnością przyćmić tych, którzy przyszli świętować. Kelner ma być dodatkiem, czasoumilaczem.

Jest jakiś przepis na to zadzierzgnięcie nici porozumienia na linii konferansjer - widz?

- Wydaje mi się, że w moim przypadku stało się nim doświadczenie kabaretowe. Pomogło mi znacznie bardziej niż aktorstwo. Zresztą prowadzenie gali czy innej uroczystości nie ma z nim zbyt wiele wspólnego. Aktor jest przywiązany do tekstu, do tego, co ktoś mu napisze. W przypadku prowadzenia gali często chodzi o szybki refleks, spontaniczność oraz kojarzenie zdarzeń i faktów.

Choć nie ukrywam, że w roli kelnera zwanego też najmimordą również gram. Jestem wtedy jedną z wersji Macieja Stuhra.

Wytwarzam u widzów poczucie własnej absolutnej naturalności, zwyczajnego bycia sobą. Ale to w rzeczywistości nie jest Maciej Stuhr. Wchodzę w tę postać tak, by wszystkim się wydawało, że to on. Swobodny, zrelaksowany, a do tego trzymający w ryzach ogromną machinę imprezy.

Tymczasem ja jestem roztrzęsiony jak galareta, stresuję się znacznie bardziej niż przed premierą w teatrze i z nerwów mam ochotę popełnić honorowe seppuku. Biorę na siebie cały ciężar odpowiedzialności za ten spektakl i cokolwiek się zdarzy, to ja muszę z tego wybrnąć. Nieważne, czy spadnie lampa, nieistotne, czy w kopercie podczas ogłaszania werdyktu pojawi się błędna kartka. Za każdym razem mam cichą nadzieję, że Opatrzność nie ma tego dnia innych imprez i zaopiekuje się mną w trudnym momencie.

Gala Orłów czy dwukrotne doświadczenie z Europejskimi Nagrodami Filmowymi to największa orka w moim życiu zawodowym. Teatr jest w porównaniu z tym miłą, bezpieczną przygodą. Mam tekst, kostium i dekorację, poza tym zawsze mogę powiedzieć, że reżyser tak kazał.

Uroczystości wręczenia nagród od lat kojarzą się z oczekiwaniem nie tylko na werdykt, nierzadko zaskakujący, ale też na żarty prowadzących, przerywniki, które powinny wywołać uśmiech na twarzach widzów. Zapewne doskonale zdając sobie z tego sprawę, jak się przygotowujesz do gali wręczenia Orłów?

- Moim głównym problemem przed dziewiątą ceremonią, której gospodarzem będę 2 marca, jest to, że w zasadzie wszystko już było. Wykonałem już chyba wszystkie możliwe próby przełamania konwenansów.

Wydaje mi się, że w porównaniu z galą sprzed dwóch lat wykonałem w myśleniu o prowadzeniu Orłów krok wstecz. Postanowiłem cofnąć się do słowa i zdać się na wiarę w inteligencję odbiorców. Bo już zrzucaliśmy żyrandol, już biegłem z kamerą na żywo z Teatru Polskiego pod pomnik Kopernika, już spadałem ze schodów i rozwalałem dekoracje kijem bejsbolowym. Na Boga, ileż razy można atrakcyjnie zapowiedzieć kategorię dźwięk?

Przy okazji każdej takiej uroczystości proszę moich utalentowanych kolegów o współpracę. Zwracam się na przykład do Roberta Górskiego czy Michała Kempy, by podzielili się ze mną własną wizją prowadzenia gali, i z radością coś sobie z niej zabieram - czasem zdanko, jakiś mały monolog, pomysł na żart. Szukam inspiracji, ale ostateczny kształt każdej wypowiedzi zależy ode mnie. Musi być zgodny z moim charakterem i przekonaniami, by gala miała ręce i nogi.

W zasadzie nieustająco zbieram ciekawe pomysły na podobne sytuacje. Podsłuchuję, podglądam, gdy coś interesującego wpadnie mi w oko, zapisuję na twardym dysku w głowie, by w odpowiednim momencie skorzystać. Głowa mi czasem od tego nasłuchu pęka, więc biegam, żeby nie oszaleć. Często pomysły przynosi życie, ostatnimi czasy w Polsce dzieją się rzeczy tak absurdalne, że można czerpać garściami.

Środowisko filmowe - i szerzej: ludzie kultury - bardzo lubi różnorakie aluzje i dobrze na nie reaguje, potrafi odczuć, że coś wisi w powietrzu, chwyta w mig odniesienia do bieżącej sytuacji społeczno-politycznej. Dlatego czasem wystarczy, że powiem: "Państwo wiedzą, co ja mam na myśli, prawda?", i niczego więcej nie muszę robić. Bo państwo wiedzą i znajdujemy tę nić porozumienia w kilka sekund.

Zdarzało ci się w poprzednich latach włożyć w kij w mrowisko, niektóre twoje wystąpienia podczas gali Polskich Nagród Filmowych przeszły do historii. Wydaje się, że w roku 2020 los także ci sprzyja. Trwa kampania prezydencka, w Sejmie dzieją się przedziwne sceny z użyciem środkowego palca. W zasadzie wszystko masz podane na tacy.

- Tak, choć żyjemy w rzeczywistości systemu naczyń połączonych. Mimo że to ja będę stał na scenie, mam nad sobą ludzi, którzy odpowiadają za tę imprezę swoimi głowami, pokazuje to jedna z telewizji i nie wiem, czy chciałbym narażać ich na konsekwencje swoich żartów.

Gdybym miał całkowitą wolność artystyczną i swobodę, jak to miało ostatnio miejsce we Wrocławiu, gdzie reżyserowałem ze studentami "Innych ludzi" Doroty Masłowskiej, być może miałbym pokusę pójścia na całość. Nie mam wewnętrznego hamulca bezpieczeństwa. Ale mam zewnętrzny.

Czyli potrafisz się zatrzymać?

- To się okaże na Orłach.

Trochę ci nie zazdroszczę, bo wydaje mi się, że wszyscy czekają, że jakoś się do bieżących wydarzeń odniesiesz. Zwłaszcza że po słynnym występie posłanki Lichockiej w Sejmie opublikowałeś własny film ze środkowym palcem, w którym powtarzałeś jej gest, i przy okazji nie kryłeś wzruszenia z ogromnego wsparcia udzielonego TVP przez rząd. Wyświetlono go w sieci kilkanaście milionów razy i - chcąc czy nie - stałeś się jednym z najpopularniejszych komentatorów rzeczywistości. Spodziewałeś się tego?

- Gdybyś mnie o to zapytał sześć-siedem lat temu, odpowiedziałbym z całą stanowczością, że nie. Ale życie tak dziwnie się zakręciło.

Facebook, ten niesamowity wynalazek, który jeszcze nie wiadomo, czy jest dobrodziejstwem, czy przekleństwem ludzkości, sprawił, że znalazłem się w takim, a nie innym miejscu. Nie mam poczucia, że się zmieniłem, że stałem się nagle innym człowiekiem. To galopująca rzeczywistość wepchnęła mnie na zupełnie inne tory.

Dlaczego właśnie ten film spotkał się z tak ogromnym zainteresowaniem? Bo cała afera z paluszkiem pani Lichockiej to była kropka nad i. Napisałem o tym zresztą na Facebooku - w rzeczywistości wcale nie chodziło o palec, być może nawet ktoś naprawdę uwierzy, że była to jedynie przypadkowa stop-klatka. Ale to nie ma większego znaczenia.

A co ma znaczenie?

- To, że wielu osobom w Polsce przez ostatnie pięć lat pokazywano - może nie w światłach kamer - ten środkowy palec. Artystom, nauczycielom, sędziom, homoseksualistom, uchodźcom, wielu grupom społecznym. Gest Lichockiej to przypieczętował, a wielu zechciało go odwzajemnić lub przynajmniej pośmiać się z tej sytuacji. Przelało się - władza wreszcie oficjalnie pokazała nam to, co robi od dawna.

Ale nie zapominajmy, że 40 proc. społeczeństwa to akceptuje i też ma ochotę pokazać środkowy palec Stuhrowi, warszawce, homoseksualistom, Oldze Tokarczuk i sędziom. Im się to podoba, latami czekali na tę możliwość i to, co zrobiła posłanka, wprawiło ich w zachwyt.

Może dystans i umiejętność śmiania się z samych siebie mogłyby nas wszystkich połączyć i pogodzić?

- Ponieważ rozmawiamy przy okazji kolejnej gali Orłów, to muszę przyznać, że z dużą zazdrością patrzyłem niedawno na Ricky'ego Gervaisa prowadzącego galę Złotych Globów. Wyznaję bardzo bliską mu filozofię, że należy się śmiać ze wszystkiego i wszystkich, bo to nas uzdrawia i daje cudowne efekty. W tym, naturalnie, śmianie się z samego siebie.

W Polsce też przecież to potrafimy, wystarczy przypomnieć sobie, jak potężną mamy w naszej kulturze tradycję autoironii. Cały Gombrowicz, Mrożek, piękna tradycja kabaretowa. A jednak w czasie rozmów na niektóre tematy nad wyraz się usztywniamy, jakbyśmy mieli kije w tyłkach... Jestem przekonany, że zmysł autoironii mamy znacznie lepiej rozbudowany niż przedstawiciele innych narodów.

Na razie znacznie lepiej od autoironii ma się, niestety, hejt - nie tylko w internecie. Padłeś jego ofiarą niejednokrotnie. Jak sobie z tym radzisz?

- Recepta jest w zasadzie tylko jedna - trzeba sobie wmówić, że nie ma to żadnego znaczenia, nie czytać, nie szukać wpisów i wypowiedzi na własny temat.

Ostatnio ogromne wrażenie zrobił na mnie wpis Borysa Szyca po skandalicznym materiale w "Wiadomościach". Pokazał niesamowitą klasę i to, jak można się nie taplać w tych fekaliach.

Bardzo dużo dała mi świadomość występowania zjawiska trollingu. Zrozumiałem, że te wszystkie nienawistne wpisy pod adresem moim i mojej rodziny to często nie jest nic osobistego. Po prostu ktoś siedzi, wymyśla te bzdury i w ten sposób zarabia. Współczuję takiej osobie i nawet staram się ją zrozumieć.

Groźnie zaczyna się robić, gdy człowiek staje się obiektem hejtu w głównym programie informacyjnym.

Weźmy to, proszę, w cudzysłów.

- W głównym programie "informacyjnym" TVP. Gdy słyszysz o sobie o 19.30, że jesteś "pseudoelitą" albo "anty-Polakiem", to jednak brzmi już groźnie. Bo nagle zaczynasz zdawać sobie sprawę z tego, że jest całkiem spora grupa ludzi, którzy wezmą to za pewnik i właśnie tak zaczną o tobie myśleć. To jest przekroczenie wszelkich granic.

W takich przypadkach myślę, że Facebook jednak nam się przydaje. Bo przecież daje mi szansę reakcji, obrony. Łatwo to policzyć i sobie zwizualizować. Mój film ze środkowym palcem, reakcję na wydarzenia w Sejmie i zachowanie pani Lichockiej, obejrzano kilkanaście milionów razy, pokonałem "Wiadomości" o kilka długości. W dzisiejszej Polsce to jednak pocieszające i uspokajające.

Uważaj na palce podczas gali.

- Spróbuję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji