Artykuły

Piotr Beczała chce oddać głos. W Polsce

- W mojej drugiej ojczyźnie - Szwajcarii - manipulowanie ordynacją wyborczą byłoby nie do pomyślenia - mówi sławny polski śpiewak Piotr Beczała. Przymusowe wakacje spędza w Beskidzie Żywieckim, a 15 maja wydaje solową płyta "Vincero!".

Anna S. Dębowska: Nie spodziewał się pan, że spędzi pan tę wiosnę w Polsce? Piotr Beczała: Od ponad 20 lat nie miałem prawdziwego urlopu. Nie pozwalał mi na to napięty kalendarz wypełniony po brzegi terminami koncertów, premier i występów scenicznych. Jeśli zdarzało mi się mieć wolne, to przez maksymalnie sześć dni. Gdyby nie koronawirus, miałbym teraz próby do "Cyganerii" Giacomo Pucciniego w londyńskiej Royal Opera House. Mój występ w roli Rudolfa miał być połączony z promocją nowej płyty "Vincer!", na której nagrałem arie z oper Pucciniego i innych przedstawicieli operowego weryzmu. Ta strategia spaliła na panewce, na szczęście jednak premiera płyty odbędzie się w terminie.

Do Polski przyleciał pan z Nowego Jorku. Zrobiło się tam niebezpiecznie?

- Ja tego tak nie odczuwałem. Mamy mieszkanie na Manhattanie, obok jest supermarket, do którego można było wyskoczyć w każdej chwili. Jednak koronawirus rzeczywiście pokrzyżował mi plany. Odwołano nam premierę "Werthera" w Metropolitan Opera. Alarmująco zrobiło się już w czasie prób na początku marca, ale wciąż liczyliśmy na to, że dojdzie do premiery 16 marca. Gdy Met ogłosiła, że zamyka sezon artystyczny z powodu pandemii, uznaliśmy z żoną [śpiewaczką Katarzyną Bąk-Beczałą], że lepiej wrócić do Europy.

Większość lotów odwołano. Niemal w ostatniej chwili udało mi się kupić bilety na poranny lot do Chicago, gdzie spędziliśmy 11 godzin na lotnisku, czekając na samolot do Polski i siedząc na walizkach w tłumie rodaków w maskach i rękawiczkach ochronnych. Z Warszawy przyjechaliśmy taksówką na Śląsk. Jesteśmy w Beskidzie Żywieckim od miesiąca. Pierwsze dwa tygodnie przebiegły nam w ścisłej kwarantannie. Teraz czekamy na otwarcie granic.

Przepadło panu wiele fantastycznych występów.

- Na pewno nie zaśpiewam Lohengrina w Zurychu, a to miało być w lipcu. Niektóre występy zostały przesunięte na listopad i grudzień, a Festiwal Wagnerowski w Bayreuth został w całości odwołany. To była szokująca wiadomość, jak również informacja o chorobie dyrektor artystycznej Kathariny Wagner.

W tym roku w Bayreuth zamierzano pokazać nową inscenizację "Pierścienia Nibelunga", ale stanie się to pewnie dopiero za rok. Ponieważ to opóźni kolejne projekty, pod znakiem zapytania jest mój debiut w Bayreuth w roli Parsifala w 2022 roku. Jestem jednak spokojny, ponieważ i tak zamierzam włączyć tę rolę do mojego repertuaru, nawet jeśli Bayreuth przesunie się w czasie.

Festiwal w Salzburgu ma zostać mocno okrojony.

- To jubileuszowa 100. edycja, ale już wiadomo, że wszystkie wielkie produkcje sceniczne zostaną odwołane. Mój koncert, na którym miałem śpiewać "Pieśń o ziemi" Gustava Mahlera, był zaplanowany na połowę sierpnia - może się uda. Pod znakiem zapytania jest natomiast mój debiut w roli Radamesa w "Aidzie" Verdiego na sierpniowym festiwalu Castell Peralada w Hiszpanii.

Odpoczywa pan więc w górach. Gdy na początku kwietnia zobaczyłam zdjęcia, które pan wrzucał na Instagram, myślałam, że to jakaś Szwajcaria.

- A to właśnie Beskid Żywiecki. Nieplanowane wakacje mają dobre strony. Nasz dom znajduje się na końcu świata, choć tak naprawdę bliżej z niego do Wiednia niż do Warszawy, jakieś trzy godziny samochodem.

Jak pani wie, moja rodzina pochodzi z Czechowic-Dziedzic - Beskid Żywiecki to nie są moje rodzinne strony. Ale Kasia w dzieciństwie spędzała tu wakacje i marzyła o tym, żeby wrócić na dłużej. Na piątą rocznicę ślubu kupiłem jej ten dom położony we wsi Żabnica. Należał wcześniej do miejscowego artysty malarza i rzeźbiarza, który postawił go ok. roku 1990. Dom jest utrzymany w stylu góralskim, z drewnianą powałą. Tuż obok bije źródełko, z którego czerpiemy świeżą wodę. Jest naprawdę miło. Nigdy nie mieliśmy czasu, aby nacieszyć się atmosferą tego domostwa.

Jak pan spędza wolny czas?

- W czasie ścisłej kwarantanny sporo gotowaliśmy, rozmawialiśmy, czytaliśmy. Teraz samochodem terenowym jeździmy po okolicy. Wszyscy nas tu znają, więc znajomi leśnicy prowadzą nas do miejsc, do których nie trafią zwykli turyści. Przyroda jest tu niezwykle piękna.

Trochę śpiewam, żona urządziła mi tu małe studio, nikomu więc nie przeszkadzam. Robię to, aby nie wyjść z wprawy, a trochę dla przyjemności, z fantastycznym poczuciem, że nie muszę się do niczego przygotowywać, że mam czas próbować różne rzeczy spoza mojego repertuaru. Takiego komfortu nie miałem od 25 lat.

Co pan czyta?

- Jeszcze w Nowym Jorku skończyłem "Księgi Jakubowe" Olgi Tokarczuk. Zostawiłem je w naszym mieszkaniu na Manhattanie, ale mam ze sobą zbiór kapitalnych opowiadań naszej noblistki "Gra na wielu bębenkach", a w planach następne jej książki. Bawiłem się znakomicie, czytając "Każdy szczyt ma swój Czubaszek" Marii Czubaszek i Artura Andrusa. Jeśli mam ochotę przeczytać jakiś nowy tytuł, zamawiam książkę przez internet i odbieram w paczkomacie.

Nie korzysta pan z e-booków?

- Cenię papierowe wydania, nawet nie próbuję sięgać po e-booki. Ale z żoną bardzo chętnie słuchamy książek. Odkryliśmy niedawno przeznaczoną do tego świetną aplikację mobilną Storytel i słuchamy prozy podczas jazdy samochodem.

Interesuje pana to, co się dzieje teraz w Polsce?

- Nie może mnie to nie interesować, tym bardziej jeśli jestem na miejscu. Nie mieszkam w kraju od blisko 30 lat i siłą rzeczy patrzę zwykle na wydarzenia w Polsce z pewnym dystansem, co jest - przyznaję - sytuacją bardzo komfortową. Ale wybory w Polsce są dla mnie niezmiernie ważne.

Tego bym się spodziewała po Kawalerze Orderu Odrodzenia Polski.

- Ten order dostałem za uprawianie i promocję sztuki, nie polityki. Chcę mieć wpływ na losy naszego kraju. Powiem pani, że mieliśmy nawet z żoną wykupiony bilet do Krakowa na 10 maja, aby móc zagłosować na miejscu. Mogliśmy to zrobić w Londynie, ale chcieliśmy przy okazji odwiedzić rodzinę. Teraz oczywiście nic z tego nie będzie.

I czuję się wykluczony. Chociaż mam polski paszport, nie jestem w Polsce zameldowany, więc nie ma mowy o głosowaniu, gdyby doszło do wyborów korespondencyjnych. A to przecież dotyczy milionów Polaków za granicą. Wie pani, ja czuję się demokratą, porządek prawny i jego przestrzeganie są dla mnie wartościami samymi w sobie i źle znoszę, gdy państwo prawa osuwa się w chaos. Bo chaos prowadzi do autorytaryzmu.

W mojej drugiej ojczyźnie - Szwajcarii - manipulowanie ordynacją wyborczą byłoby nie do pomyślenia. Tak samo nie wyobrażam sobie, aby stolica kraju Berno narzucała wszystkim kantonom swoje zdanie. Szwajcarzy mają zwyczaj głosować nad każdym problemem w formie referendum, to najlepiej rozwinięta demokracja na świecie. Odsunięcie części obywateli od możliwości wzięcia czynnego udziału w wyborach również nie mieściłoby się Szwajcarom w głowie.

Wracając do muzyki. Z Żabnicy śpiewał pan na cały świat 25 kwietnia przez Skype'a na gali zorganizowanej przez nowojorską Metropolitan Opera.

- Aż wierzyć się nie chce, że przebiegło to właściwie bez żadnych usterek, biorą pod uwagę, że tutaj, w górach pod lasem, jest słaby zasięg. Kilka dni wcześniej mieliśmy próbę generalną i wtedy były poważne problemy z połączeniem. Jednak w dniu gali wszystko się ułożyło. Słuchałem kolegów i byłem wzruszony. To jednak niezwykłe wydarzenie: 40 artystów, cztery godziny nieprzerwanej sztafety śpiewaczej. Nie ukrywam jednak, że nie chciałbym, aby śpiewanie w sieci było naszą przyszłością. Brakuje mi w takich sytuacjach kontaktu z publicznością.

Ze zdumieniem przyjęłam, że Metropolitan Opera, najlepiej finansowana instytucja kultury w Stanach Zjednoczonych, znalazła się w tarapatach finansowych, ze stratą sięgającą 60 mln dolarów. Gala była częściowo benefisem.

- W Stanach Zjednoczonych państwo nie wspiera finansowo instytucji kultury, które utrzymują się niemal wyłącznie z prywatnych dotacji. A gdy donatorzy tracą na giełdzie, wycofują się ze swoich zobowiązań i instytucje kultury przez to tracą swoje źródło finansowania. A trzeba pamiętać, że ich utrzymanie jest przecież bardzo kosztowne i nie dotyczy tylko pionu artystycznego.

Mam nadzieję, że Metropolitan wznowi działalność od nowego sezonu artystycznego, tj. we wrześniu tego roku scena ruszy. Dłuższa przerwa może być dla wszystkich fatalna w skutkach. Jeśli do tego dojdzie, na otwarcie zaśpiewam Radamesa w "Aidzie". Pierwotnie miała to być nowa inscenizacja, ale teatr tnie koszty, więc będzie tylko wznowienie poprzedniej produkcji.

Śpiewał pan online już wcześniej z Joyce DiDonato.

- Byliśmy obsadzeni w rolach Charlotty i Werthera w premierze "Werthera" w Metropolitan Opera, do której w końcu nie doszło. Razem wpadliśmy na pomysł, aby zaśpiewać w takim razie dla słuchaczy online. Spotkaliśmy się w mieszkaniu Joyce niedaleko Carnegie Hall, towarzyszył nam tylko pianista i harfista, ale zaśpiewaliśmy prawie całą operę, 90 proc. naszych partii. Było fantastyczne przyjęcie ze strony wirtualnej publiczności.

Pięć lat upłynęło od ukazania się pana poprzedniej solowej płyty "The French Collection". Czemu tak długo czekaliśmy na nową?

- Płytę miałem nagrać już w 2018 roku, ale dostałem propozycję zaśpiewania Lohengrina w Bayreuth, musiałem więc przenieść nagranie na najbliższy wolny termin, czyli - jesień ubiegłego roku. Chciałem też połączyć ukazanie się tej płyty z rzeczywistą i widoczną zmianą w moim repertuarze - debiucie jako Cavaradossi w "Tosce" Pucciniego w wiedeńskiej Staatsoper w lutym 2019 roku, plany się jednak zmieniły i w nowych okolicznościach premiera płyty "Vincer!" miała być w czasie produkcji "Cyganerii" w Covent Garden. Program wszystkich moich poprzednich płyt był ściśle związany z tym, co wykonywałem na scenie. Taką mam zasadę.

Dlaczego nie nagrywa pan już dla prestiżowej wytwórni płytowej Deutsche Grammophon?

- Zależało mi na autorskich programach, a Deutsche Grammophon lubi narzucać artystom własne zdanie w sprawie doboru programu, a także zobowiązań koncertowych. Uznałem, że wolę podążać swoją drogą. Tak się złożyło, że Renaud Loranger, producent mojej płyty "The French Collection", odszedł z DG i związał się z holenderskim Pentatonem. Od razu zaproponował mi przejście do tej wytwórni i nagranie "Vincer!". Skorzystałem z tej propozycji.

Jak skonstruował pan program "Vincer!"?

- Śpiewam 18 arii z 12 oper pięciu kompozytorów: Giacoma Pucciniego, Pietra Mascagniego, Ruggera Leoncavalla, Umberta Giordana i Francesca Cilei. Wszystko to przedstawiciele silnego nurtu w operze włoskiej z przełomu XIX i XX wieku, tzw. weryzmu, ukazującego prawdziwe, często szorstkie życie klas nieuprzywilejowanych, w przeciwieństwie do oper wcześniejszych, w których pokazywano arystokratów w historycznych kostiumach z epoki.

Wyjątkiem jest tylko Francesco Cilea, który utknął w połowie między historyzmem a weryzmem, ale jego muzyka jest tak gęsta i soczysta, że zbliża go ku weryzmowi. Cileę włączyłem do programu płyty, ponieważ dwa lata temu śpiewałem Maurizia w inscenizacji jego "Adrianny Lecouvreur" w Metropolitan Opera i wiedeńskiej Staatsoper.

Czego weryzm wymaga od śpiewaka?

- To jest mocne śpiewanie, wymagające dużego natężenia głosu, nowy etap w moim rozwoju wokalnym. Oczywiście na płycie nie mogło zabraknąć hitów jak aria "Śmiej się, pajacu" z "Pajaców" Leoncavalla, obie arie Cavaradossiego z "Toski" czy "Nessun Dorma" z "Turandot". Ale obudowałem je rzeczami mniej znanymi, jak aria "Orgia, chimera dall'occhio vitreo" z "Edgara" Pucciniego.

Uwielbiam "Andreę Cheniera" Umberta Giordana.

- Moją dumą jest wspaniała quasi-improwizowana aria Cheniera "Un di all'azzuro" - to przykład mistrzostwa Umberta Giordana, aby w kilku minutach zmieścić tak wiele emocjonujących treści.

Wszystkie te partie mam od dawna gotowe i mam nadzieję w przyszłości śpiewać je na scenie. Kalafa w "Turandot" już za trzy lata w Zurychu, Andreę Cheniera może za cztery lata.

Na tej płycie obok arii tragicznych i pełnych rozpaczy są lżejsze utwory, jak "Viva il vino spumeggiante" z opery "Rycerskość wieśniacza", którą śpiewa pan z chórem de la Generalitat Valenciana. Tak zwalniacie i przyspieszacie, że nie mam wątpliwości, że towarzystwo, w której się wcielacie, jest już pod mocnym wpływem wina musującego.

- Zrobiłbym błąd, gdybym skupił się wyłącznie na elegijnych, mrocznych ariach. W życiu są blaski i cienie, tak samo na tej płycie. Cieszę się, że Marco Boemi, dyrygent, z którym ją nagrywałem, jest świetnym specjalistą od weryzmu, który bezbłędnie odczytuje intencje kompozytora i charakter utworów, jak w arii "Viva il vino". Jestem dumny z tej płyty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji