Do piachu
"Do piachu" Tadeusza Różewicza nie jest dramatem dobrym, o czym można przekonać się w Teatrze na Woli, gdzie niedawno w inscenizacja i reżyserii Tadeusza Łomnickiego odbyła się jego prapremiera. Nie jest to dramat dobry przede wszystkim przez swój aż przesadny naturalizm, nadmierne usiłowanie skopiowania rzeczywistości.
Inscenizator - zgodnie z wolą autora - rozbudował, przy pomocy scenografa Wojciecha Zembrzuskiego, przestrzeń sceniczną aż na boki widowni i prowadza aktorów w udawanej wędrówce po lesie. Każe im udawać wymiotowanie, markować czynności fizjologiczne i ćwiartować udawaną świnię. Teatralny efekt tych poczynań jest jednak wątpliwy.
Na pierwszy plan wysuwa autor postać Walusia. Potem wiąże z nim postać Sfinksa. I ten wątek - jedynie dobry i najważniejszy - przykuje naszą uwagę, bez przerwy rozpraszaną, mnóstwem szczegółów, zwodzoną wątkami pomniejszymi, realiami rzeczywistymi i fałszywymi.
Bardzo trafnie obsadził Łomnicki te dwie role. Andrzej Golejewski - Waluś i Józef Fryźlewicz - Sfinks, stworzyli kreacje świetne, doskonale wydobyli wszystkie ich odcienie i odcienie wspólnego im wątku.
Postarajmy się znaleźć w nim to, co autor chciał rzeczywiście powiedzieć. Bo przecież "Do piachu" nie jest ot, taką sobie opowiastką o cząstce przeszłości, wyłącznie próbą odmalowania prawdy o ułamku życia partyzanckiego oddziału AK. Osadzając akcję tak dokładnie, manifestacyjnie, wręcz nachalnie, w określonym czasie historycznym, miejscu i sytuacji, gromadząc szczegóły i drobiazgi opowiada autor jednak z naszego, już dzisiejszego - bogatszego w wiedzę o minionym - punktu widzenia.
Oto Waluś - prymitywny i głupi wiejski chłopak, co z bronią w ręku poszedł "na bandziorkę", dopuścił się rabunku i gwałtu, za co siedzi w budzie jak pies ze sznurem na szyi i czeka na zasłużoną śmierć. Dlaczego jednak ma zginąć, skoro czynił w nieświadomości, z głupoty poszedł na rozbój z tymi, których uznał za mądrych i godnych naśladowania?
Teraz musimy sięgnąć do tego, co wcześniej odrzuciliśmy i w obrazach prezentowanych nam obok głównego wątku poszukać odpowiedzi. Co autor - ironicznie, jakby w karykaturze - pokazał za pośrednictwem innych postaci dramatu? Dewaluację wartości. Bo co wówczas było wartością istotną, elementarną? Idea? Nie - w tej grupie nie było idei wspólnej im wszystkim, niektórym jakakolwiek ideologia była obca: walczyli, bo kazano im walczyć. Życie? Jaką wartość może mieć to zawszone, unurzane w błocie życie, kiedy giną miliony? Więc może miłość? Ale co wiedzieli o miłości ci chłopcy, którzy wykonując wyroki na, łagodnie mówiąc, Polakach służących Niemcom swymi wdziękami, najpierw sami korzystali z ich wdzięków, dla których baba to była baba i fizjologia. Jedyną istotną, elementarną wartością ich wszystkich była wiara. Waluś także modlił się - żarliwie i głośno. A jednak dopuścił się gwałtu i kradzieży z bronią w ręku - na plebanii. Naruszył tę jedyną wartość jaką oni wszyscy tam wówczas uznawali za istotną. Dlatego musi zginąć.
Lecz kim jest Sfinks? Postać to - zgodnie z pseudonimem - zagadkowa. O nim jednym nie wiemy kim dokładnie jest, skąd pochodzi. Jest człowiekiem dojrzałym, mądrym, świadomym, myślącym. Inny niż pozostali, choć jak oni prosty. Nie można powiedzieć, że jest jedynym prawdziwym człowiekiem w oddziale. Jeśli za miarę przyjmiemy brak autorskiej ironii w przedstawieniu postaci - taki jest również Komendant (gra go Józef Duriasz). Ale dla Komendanta sprawa Walusia nie jest sprawą, w ogóle jej nie dostrzega i tym samym odsuwa się od głównego wątku.
Jaką rolę odgrywa Sfinks w sprawie Walusia? Przychodzi do jego budy i przynosi mu to, co tamten ceni najbardziej - żarcie, coraz to lepsze kąski. W zamian każe sobie opowiadać o napadzie na plebanię, o gwałcie i rabunku. Powoli wyciąga z Walusia coraz więcej szczegółów. Czy w końcu Waluś zrozumiał, czy pojął dlaczego musi zginąć? Nie wiadomo. Lecz czegoś go Sfinks nauczył, odrobinę uczłowieczył.
Waluś idzie na śmierć, choć o tym nie wie. Gorączkowo zbiera swe nędzne dobro, jeszcze domaga się zwrotu papierosów i zapałek. Jeszcze dostaje od Sfinksa obiecane pęto kiełbasy. I wędruje z tym skrzętnie gromadzonym dobytkiem - wprost do piachu. Końcowa scena - egzekucja - jest brutalna, bezgranicznie brutalna, wstrząsająca. I budzi protest. Bo jednak - ginie człowiek. To nieważne, że prymitywny, bezmyślny, żarłoczny, żałosny w tej ciasnej budzie, w której kątach poutykał - jedynie mu cenne - nędzne rupiecie.
Różewicz dewaluuje jego wartość, jak zresztą wszystkie inne wartości przedstawione w dramacie, świadomie i celowo.
Szkoda, że przy tym wszystkim jest to zły dramat. Trudno się spodziewać, że będziemy w stanie przełknąć aż taką dewaloryzację i demistyfikację tego, co zwykliśmy traktować zupełnie inaczej.