Artykuły

Domowy teatr lęków i fantazji. Rozmowa z Michałem Walczakiem

- Od pewnego czasu staram się łączyć rozwiązania systemowe (na przykład granty miejskie lub ministerialne) ze spontanicznością i wolnością kreacji. To doświadczenie w pandemii okazało się bardzo cenne, choć - jak wielu artystów - przeżyłem moment załamania i zastanawiałem się, czy teatr nie okazał się klęską jako inwestycja zawodowa. Czy bycie dramatopisarzem ma jakikolwiek sens... Rozwiązaniem okazał się powrót do źródeł, odnalezienie na nowo kontaktu ze snami, bo przecież z lęku i wątpliwości można tworzyć bardzo ciekawą sztukę - Justynie Jaworskiej opowiada Michał Walczak.

Justyna Jaworska: Umówiliśmy się w kawiarni na warszawskiej Pradze (jesteśmy sąsiadami) i zobaczyłam, że siedzisz przy stoliku z naszym radnym. Dosiadłam się i dzięki temu wiem, że masz mnóstwo pomysłów na ożywienie kultury "na dzielni". Gdybyś zrealizował z tego dziesięć procent, to już by się sporo wydarzyło!

Michał Walczak: Praga to nie jest terytorium oczywiste dla działań kulturalnych, bo władze miasta inwestują głównie w lewy brzeg, a mnie zawsze ciekawiły alternatywne przestrzenie. Mieszkam tu, odkąd na placu Hallera zaczął działać klub Dzika Strona Wisły, w którym grał nasz kabaret Pożar w Burdelu. Klub już zmienił nazwę i właścicieli, kabaretu nie ma, ale jest potencjał. Mam nawet wrażenie, że pandemia zwiększyła coś w rodzaju praskiego "mindfulness" - trzeba zobaczyć, co się ma lokalnie, poznać ludzi, bo może przyjdzie druga fala...

Strach jechać za Wisłę?

Trochę tak, więc lokalna tkanka nabiera znaczenia. Nakręcić serial czy nagrać piosenkę możemy przecież na miejscu. Nieoczekiwanie moją najbardziej zaprzyjaźnioną instytucją stał się nie żaden teatr, tylko Dom Kultury Praga, prężnie działający pod przywództwem Katarzyny Sołtys ośrodek lokalnej aktywności, która jest autentyczna i realnie zmienia dzielnicę. Jeśli coś udaje się tam zrobić, to nie wirtualnie, tylko naprawdę z ludźmi i dla ludzi, co daje wymierną satysfakcję.

Spośród wszystkich autorów, którzy przysłali nam teksty pandemiczne, ty masz w sobie chyba najwięcej optymizmu. Może coś się z tego dobrego wykluje?

Na pewno zrodzi nowe połączenia neuronowe i społeczne. Bardzo aktywizowało mnie przeprowadzenie internetowych warsztatów dramatopisarskich w ramach projektu Komediopisanie - idei wymyślonej przez dyrektorkę Teatru Powszechnego z Łodzi, Ewę Pilawską. "Rok metalowego szczura" powstał na zamówienie czeskiego magazynu teatralnego "Svvet a divadlo", który zwrócił się do mnie z prośbą o jednoaktówkę pandemiczną. Z okazji Dnia Teatru napisałem też hiphopowy numer dla Hip­hopotama - postaci lalkowej z mojego spektaklu w Teatrze Kubuś w Kielcach. Pandemia przyniosła więc nie tylko lęk i paraliż, ale także inspiracje. Już przed lockdownem czułem, że w kulturze jest kryzys. Byłem rozczarowany typowym dla Warszawy rozpraszaniem energii, brakiem charyzmatycznej wizji, i zmęczony czekaniem, że system sam zapewni gotowe rozwiązania. Lata improwizacji produkcyjnej z Pożarem w Burdelu nauczyły mnie elastyczności i otwartości na współpracę z ludźmi w różnych instytucjach i środowiskach, z którymi fajnie uprawiać "guerilla theatre".

Partyzantkę miejską?

Połączoną z instytucjonalnym wsparciem. Od pewnego czasu staram się łączyć rozwiązania systemowe (na przykład granty miejskie lub ministerialne) ze spontanicznością i wolnością kreacji. To doświadczenie w pandemii okazało się bardzo cenne, choć - jak wielu artystów - przeżyłem moment załamania i zastanawiałem się, czy teatr nie okazał się klęską jako inwestycja zawodowa. Czy bycie dramatopisarzem ma jakikolwiek sens... Rozwiązaniem okazał się powrót do źródeł, odnalezienie na nowo kontaktu ze snami, bo przecież z lęku i wątpliwości można tworzyć bardzo ciekawą sztukę. Pandemia inspiruje, bo ożywia pierwotne mity: umysł walczy z otumanieniem i zalewem informacji, przesiewając fakty, a szukając symboli. Już przepowiednie, że chiński rok metalowego szczura będzie trudny i niezwykły, podziałały mi na wyobraźnię. A potem ruszyły mokre targi, zupa z nietoperza... Zaczęło się robić bogato od znaków i wyczułem w tym ciekawą inwazję podświadomości, podważającej nasz rzekomo racjonalny świat, który już wcześniej nie był racjonalny.

W finale swojej sztuki wprowadzasz dzikie zwierzęta na puste ulice. Tak już przecież było!

Tak, to się zaczynało dziać. Ale interesowało mnie coś jeszcze: powszechne doświadczenie, także moje osobiste, "wlewania się" sztuki do domu, który stał się sceną on-line. Konferencje, warsztaty, koncerty, monodramy, wywiady - zaczęliśmy żyć w teatrze lęków i fantazji zamkniętych z nami w mieszkaniach. Opętani i złaknieni fikcji, sami zaczęliśmy się stawać bohaterami dramatów.

Odgrywając postaci z Netfliksa?

Chociażby! (śmiech) Rząd powinien wprowadzić program "aktor plus", który pozwoli każdej rodzinie zatrudnić aktora-rozbawiacza i stworzyć własny domowy teatrzyk z maskami, kostiumami, lalkami. Wtedy mniej byłoby kłótni i rozwodów - rodzinne kwasy rozegrałyby się na scenie, a artyści mieliby zatrudnienie.

Wiesz, że aktor Marcin Januszkiewicz po zamknięciu teatru został kurierem?

Tak, słyszałem o tym, ale mojego kuriera wymyśliłem wcześniej.

Twoja postać, aktor-kurier o wymownym imieniu Krystian, daje przedstawienia domowe, które "nie muszą trwać siedem godzin"...

Tuż przed pandemią byłem na Capri i zrozumiałem, dlaczego tak lubię chodzić na spektakle Krystiana Lupy: wyłączam telefon i wszystkim, którzy mnie ścigali, mogę powiedzieć, że byłem na Lupie... (śmiech) Taki teatr cudownie spowalnia umysł, odrywa od rozpędzonej rzeczywistości, konsumpcja przez internet tego nie da. Artysta musi się jednak nauczyć funkcjonować w zmiennych i nie zawsze sprzyjających warunkach - w nowych mediach, nowych formach komunikacji. Znalazłem figurę nauczyciela, który może otworzyć wyobraźnię na sztukę postpandemiczną - to klaun. Wieloznaczność głupio-mądrej figury klauna, o którym także w kontekście zarazy znakomicie pisała Monika Sznajderman w swoich esejach, była dla mnie natchnieniem do znalezienia sekretnego połączenia między lękami a upiornym, ulicznym wesołkiem.

Powiedz coś więcej o "Inwazji klaunów", to twój nowy projekt.

Cyrk zawsze mnie fascynował, szczególnie sztuka tak zwanego nowego cyrku: demokratyczna, czasem polityczna, zaangażowana, oryginalna synteza areny, muzyki i teatru. Moja Fundacja Zakochana Warszawa jeszcze przed pandemią zdobyła z miejskiego Biura Kultury grant na trzy edycje europejskiego festiwalu klaunady. Bardzo się ucieszyłem, zwłaszcza że "Inwazja" to część zbudowanej z Domem Kultury Praga wizji reaktywacji cyrkowego potencjału na Pradze Północ. Pandemia dodała do tej idei jeszcze jeden wymiar, mniej rozrywkowy a bardziej metafizyczny. W świetnej sztuce Petera Barnesa "Czerwone nosy", którą poznałem dzięki "Dialogowi", a która się dzieje podczas epidemii dżumy, jest niepokojąca ambiwalencja: wędrowni klauni są lekarstwem na strach przed zarazą, ale też sami ją roznoszą, ścierając się ze swoim cieniem: biczownikami. Profesor Limon w swoich pandemicznych esejach wspominał, że trupy (no właśnie!) teatralne razem ze szczurami często przywlekały chorobę na prowincję. Związki zarazy i teatru są odbiciem perwersyjnej relacji sztuki i choroby. Myślę, że artyści często zadają sobie pytanie, czy zajmują się czymś zdrowym i potrzebnym, czy może także destrukcyjnym? Co dzieje się choćby teraz: ludzie są głodni spotkań, głodni kultury, ale do odmrożonych teatrów wracają bardzo ostrożnie. Już przed pandemią o demonizmie klauna przypomniał film o Jokerze, ale my nie chcemy straszyć - nasze klauny będą rewitalizowały energię miasta, łączyły cyrkowców, aktorów, muzyków, amatorów i komików. Bardzo cieszę się na pracę z różnorodnym zespołem teatralno-cyrkowym, w którym są zarówno cyrkowcy znani z Warszawskiego Cyrku Magii i Ściemy, tacy jak Krzysztof Kostera, jak aktorzy, tacy jak Paula Kinaszewska, i muzycy, jak Czesław Mozil. Ogłosiliśmy także warsztaty dla amatorów "Klaun w wielkim mieście" tworzymy platformę wymiany doświadczeń, zabawy i integracji w trudnym czasie, w którym wszyscy jesteśmy trochę zmęczonymi klaunami.

Czyli coś dla dzieci i dla dorosłych, popularnego i krytycznego?

Tak, i jeszcze miejskiego, ulicznego. Fascynuje mnie skromność cyrkowców, klaunów, którzy przywykli do pracy w bardzo nieelitarnych warunkach, często między sceną a galerią handlową. Prestiż ich pracy nie jest wysoki, a przecież potrafią dawać coś ludziom, integrować ich, to ważne. Nowoczesna klaunada i nowy cyrk to bardzo rozwojowe dziedziny sztuki scenicznej, która zasługuje na uznanie i wsparcie instytucjonalne, bo to właśnie ludowa siła cyrku może zregenerować wspólnotę szybciej niż elitarny teatr.

Zwłaszcza że lekcję alienacji przerabialiśmy ostatnio. A wracając do "Roku metalowego szczura" - widzę tam różne lokalne tropy. Na przykład w firmie informatycznej Futuroretro rozpoznałam serwis komputerowy Futura z ulicy Ratuszowej, który wiele razy ratował mi laptopa...

Tak! Mnie też! To cudowne miejsce! Ale na Pradze niesamowite są też kolejne plagi: najpierw były szczury, potem ćmy azjatyckie, teraz komary... No i niedawno gabinet niedaleko mojego mieszkania otworzyła prawdziwa wróżka. Praga to idealna dzielnica na muzeum legend miejskich i laboratorium innowacji społecznych i kulturalnych.

Sporo też w tym ostatnim tekście czerpiesz z konwencji Pożaru w Burdelu. Czy bohaterowie Joanna i Piotr słusznie przypominają mi Paulę i Zdzisława?

Jasne. To znowu para z klasy średniej, która przechodzi kryzys małżeński zamknięta w mieszkaniu i jest medium dla różnych lęków i fantazji, o których mówiliśmy.

Mamy bulwarowy schemat i twoje ulubione motywy: seks i pieniądze.

I jeszcze duchowość, głód mistyki, marzenie o wielkiej miłości. Ale jest coś jeszcze - przed pandemią zdążyłem zrobić premierę "Nocy żywych zabawek" w Teatrze Kubuś, ostatni spektakl za kadencji Roberta Drobniucha, i to spotkanie dało mi nowego kopa w myśleniu o teatrze lalek. Jestem zauroczony teatrem formy, stąd pomysł na lalkę szczura i w ogóle taką szczurowatość postaci i apartamentu-nory jako miejsca akcji.

Spora część zespołu "Pożaru w Burdelu" była po wydziale lalkarskim.

I nienawidziła lalek... Jeśli ich używaliśmy, to właśnie kabaretowo, a w Kubusiu widziałem skromne, uduchowione przedstawienia, w których lalki potrafiły unieść treści metafizyczne, na przykład piękne "Dziady po Białoszewskim" Anny Retoruk. W "Roku metalowego szczura" chciałem właśnie połączyć mieszczańską farsę z tym dziwnym lalkowym elementem z innego porządku. To, że odezwała się do mnie Grupa Coincidentia z Podlasia z pytaniem, czy mam pomysł na pandemiczny spektakl dla teatru formy, to naprawdę była koincydencja. Bardzo się cieszę z premiery na festiwalu Wschód Kultury. Dagmara Sowa i Paweł Chomczyk, którzy od lat zajmują się właśnie teatrem formy, pracują z największymi lalkarzami Europy... Cieszę się, że po Kubusiu w Kielcach to będzie drugi spektakl lalkowy w roku metalowego szczura.

Na koniec powiedz jeszcze kilka słów o zgliszczach po Pożarze.

Założyliście ten kabaret wraz z Maksem Łubieńskim osiem lat temu, pamiętam jeszcze wasz ogromny zapał. Co z niego zostało?

Kilkadziesiąt premier, masa znakomitych postaci, setki piosenek i dziesiątki bardzo dobrych pomysłów, które na pewno wrócą w różnych formach i miejscach - gdy przyjdzie czas. Każdy z nas poszedł swoją drogą i realizuje teraz indywidualne sny i marzenia. Dla mnie (dla innych pewnie też) zawodowo i życiowo to był etap ostrej partyzantki, intensywnych przeżyć, wybuchowych konceptów wyrzucanych błyskawicznie na scenę, inscenizacyjny szkicownik idei. Niestety nie udało nam się znaleźć takiej formy instytucjonalnej, która pozwoliłaby Pożarowi funkcjonować dalej na prawach punkowego teatru, ale stabilnie. Nam zabrakło pewnie determinacji, by walczyć o miejsce dla siebie, a dla miasta byliśmy trochę takim błaznem, który wpadał, wypadał i siał zamęt. Urzędnicy założyli, że Pożar to komercyjne przedsięwzięcie, którego nie warto systemowo wspierać. Pewnie teraz nasz kabaret przydałby się Warszawie jako wentyl nastrojów, zwłaszcza w wydaniu telewizyjnym, ale miasto musiałoby pomóc i nam by się musiało chcieć. Nie wiem, czy Pożar nie uchwycił szczególnego optymizmu stolicy i grupy ludzi, którzy pozwolili sobie na trochę punkowego odlotu - politycznie i psychologicznie ten punkowy moment przeminął. Jesteśmy ostrożniejsi.

Nie byliście też, wybacz, tacy młodzi...

Otóż to, przy całym tym szaleństwie wszyscy potrzebowaliśmy struktury i ciągłości, bo to była jednak grupa dorosłych ludzi, często z kredytami... Razem z Maksem Łubieńskim zasuwaliśmy ostro, premiera za premierą, żeby utrzymać ciągłość projektu - teraz czas na nagrywanie solowych albumów.

Właśnie, co słychać u Maksa Hardkora? Tworzyliście świetny duet!

Byliśmy jak John Lennon i Paul McCartney! Maks wziął się do pisania książek, teraz kończy opowieść o swojej rodzinie, ostatnio dzwonił z wakacji na wsi. Trochę nas obu Warszawa zmęczyła w pewnym momencie, klasa średnia lubiła być przez nas obrażana i pić na widowni winko, ale nie dostawaliśmy dotacji, na to byliśmy zbyt "popularni". Co sporo mówi o stolicy, która prywatnie jest bardzo liberalna, a oficjalnie bardzo konserwatywna. Zaczynaliśmy grać w czasach prosperity, gdy warszawska "bańka" chciała się bawić, a teraz, w momencie kryzysu, jest zagoniona do narożnika i śni koszmary o komisarzu Andrzejczuku, który - jak w naszym spektaklu - tworzy państwo policyjne i wsadza hipsterów do więzień. Myślę, że wszyscy trochę przespaliśmy czas, gdy można było zbudować zdrowe fundamenty współdziałania na pograniczu instytucji i żywiołów offowych. Stworzyć język, którym Warszawa mogłaby się komunikować z Polską powiatową. Dla mnie to też lekcja, że trudno w sztuce zbudować coś trwałego i może nawet nie warto?

Lepiej kupić wóz cyrkowy?

Może tak? Albo kamerę. Myślę teraz o kręceniu praskiego serialu i o wyjściu z kamerą w miasto. Coś wisi w powietrzu, potrzebujemy nowej formuły. Znowu się cieszę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji