Artykuły

Centymetr ponad sceną

Wysoki, przystojny, wysportowany, o dobrze postawionym, niskim głosie, o ciepłej barwie. Mimo takich warunków nie myślał o aktorstwie - jego pasją był sport. A jednak życie przywiodło go na scenę. WOJCIECH SKIBIŃSKI - od 18 lat jest aktorem Teatru im. J. Słowackiego i w tym roku "strzela" mu dwadzieścia lat pracy artystycznej.

- Zainteresowanie sportem przejąłem w genach. Jedna połowa mojej rodziny to wuefiści, druga połowa to lekarze, a ta trzecia łączy oba fakultety - żartuje aktor. - Moja mama i ojciec ukończyli AWF, a tato dodatkowo stomatologię. Ja jestem dyplomowanym magistrem krakowskiej A WF ze specjalizacją: narciarstwo alpejskie. Wcześniej, jako junior, skakałem wzwyż, osiągając 187 cm, co dało mi dwa złote medale na spartakiadach w NRD. A potem do-skakiwałem do 2 m. Latem uprawiałem lekką atletykę, a zimą narciarstwo i grałem w siatkówkę. Tak więc w sporcie zapowiadałem się nieźle - kto wie, może zaszedłbym daleko?

Los jednak chciał inaczej i poniekąd przypadek zdecydował o aktorskiej drodze Wojciecha Skibińskiego. Od wczesnej młodości grał na gitarze, więc gdy spotkał kolegów o muzycznych zainteresowaniach, postanowili skrzyknąć się w zespół, by wziąć udział w Festiwalu Piosenki Studenckiej. - Był rok 1981, a my, wariaci, postanowiliśmy zaryzykować. Teksty dwóch piosenek napisał Andrzej Lenczowski, do niedawna redaktor naczelny "Dziennika Polskiego", trzecią wzięliśmy z repertuaru Włodzimierza Wysockiego. I ku naszemu zaskoczeniu "wyśpiewaliśmy" sobie wyróżnienie! A przyznali nam je tacy mistrzowie, jak Wojciech Młynarski, Jacek Kaczmarski i Przemysław Gintrowski. Z radości ochoczo "powódeczkowaliśmy" i wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że może by tak zostać na zawsze artystą? Ostatecznie do tego pomysłu przekonali mnie studenci szkoły teatralnej, z którymi spędzałem wakacje. Będąc na III roku A WF zdałem do krakowskiej PWST. Z małymi perturbacjami, gdyż nie przypuszczając, że przejdę przez etap praktyczny, kompletnie odpuściłem teorię. Po zapłaceniu frycowego szczęśliwie przeszedłem lata studiów i stałem się magistrem do kwadratu: sportu i sztuki. W ten sposób powiększyłem rodzinne grono sportowców z drugim fakultetem, tym razem nie lekarskim, lecz komedianckim.

Jako świeżo upieczony aktor Wojciech Skibiński od razu został wrzucony na głęboką wodę. Otrzymał angaż do Teatru Śląskiego w Katowicach, gdzie zagrał m.in. tak znaczące role, jak Konrada w "Wyzwoleniu", Artura w "Tangu" i Horacego w "Hamlecie". - Głównie grałem w repertuarze, w którym wciąż musiałem walczyć z bogami, aniołami, szatanami i chmurami. Mówiąc szczerze, marzyłem o czymś lżejszym, bliższym współczesności. Ale wtedy czas był szczególny: teatr miał misję, a aktorzy byli lekarzami obolałych dusz. Tam, w Katowicach, uczyłem się sztuki aktorskiej pod okiem wytrawnych, w pełni

zawodowych reżyserów, m.in. Jana Błeszyńskiego, Jerzego Zegalskiego i Jana Maciejowskiego. Dzięki nim nie zmarnowałem tego czasu, tym dla mnie cenniejszego, że byłem już dojrzałym facetem z żoną i dwójką dzieci.

Sprawy rodzinne spowodowały, że stosunkowo szybko wrócił do Krakowa - po dwóch katowickich sezonach. Na tyle dobrze wkomponował się w zespół Teatru im. Juliusza Słowackiego, że pozostaje w nim do dziś. Obecny dyrektor, Krzysztof Orzechowski, jest już jego piątym szefem. - A wliczając Teatr Śląski "doświadczyłem" sześciu dyrektorów. To niemal tak, jakbym był w sześciu różnych teatrach, bo każdy z moich szefów miał swoją wizję. A ja jestem długodystansowcem, nie gonię za szybkim efektem, błyskawiczną karierą. Lubię iść z wysiłkiem, pod prąd. Cieszą mnie sytuacje trudne, wymagające mozolnej pracy w stopniowym budowaniu, w dążeniu do celu krok po kroku - to zaspokaja moją ambicję-. Nigdy nie interesowało mnie wskakiwanie do pędzącego pociągu, wolę wsiadać do takiego, który co prawda rozpędza się powoli, ale w efekcie finalnym może osiągać zawrotne prędkości. Dlatego u progu mojej aktorskiej drogi nie starałem się o angaż do Starego, lecz do "Słowaka"'- wiele niżej wówczas notowanego. Ale pomyślałem: "Wojtek, ten zespół ma wszelkie dane, aby za lat kilka być znakomitym, a ty masz szansę bycia świadkiem i współtwórcą jego sukcesu". To mnie bardzo pociągało i mobilizowało. Pragnę wierzyć, że wierność swojemu teatrowi popłaca, mimo iż zdarzył się moment, kiedy zasugerowano mi, że jestem niepotrzebny. Wartość mojej obecności w zespole potwierdzili wtedy koledzy. Dzięki ich wsparciu pozostałem.

Na krakowskiej scenie Wojciech Skibiński zagrał wiele ważnych ról, od pierwszoplanowych dramatycznych, m.in. Ferdynanda w "Burzy", Marka Antoniusza w "Juliuszu Cezarze", Abelarda w "Abelardzie i Heloizie", Uda w "Letnim dniu" Mrożka czy Eugeniusza w "Litości Boga" Cau, po charakterystyczne, m.in. Parobka w "Klątwie", Banię w "Straconych zachodach miłości", pułkownika SB w "Obywatelu Pekosiewiczu" czy Barnardine'a w "Miarce za miarkę". Można jednak odnieść wrażenie, że reżyserzy nie zawsze potrafią uchwycić specyfikę jego aktorstwa, obsadzając go często "po warunkach", w rolach dużych, silnych mężczyzn, nie dostrzegając w nim interesującej nuty liryzmu. Charakterystyczność, oparta na pozornym dysonansie ciała i duszy, siły i słabości, jest wartością jego sztuki.

specyfikę mojej aktorskiej osobowości staram się wykorzystywać w pracy nad rolami. Każdą z nich staram się budować organicznie, na własnych emocjach. Bardzo istotną szkołą aktorstwa były dla mnie spotkania, jeszcze w szkole teatralnej, podczas realizacji spektakli dyplomowych z Krystianem Lupą i Jerzym Jarockim. Wiele zawdzięczam też Jerzemu Golińskiemu i Mikołajowi Grabowskiemu. Goliński nauczył mnie brania całkowitej odpowiedzialności za rolę i precyzji w budowaniu postaci. Nie zawsze zgadzaliśmy się, często ostro dyskutowaliśmy, ale taki właśnie dialog był mi najbardziej potrzebny. W pracy lubię iść pod rękę z reżyserem, wsłuchiwać się wnikliwie w jego uwagi, co nie znaczy, że jestem pokorny, że ze wszystkim się zgadzam. Potrzebuję twórczego dialogu. Umożliwił mi jego kontynuację Józef Opalski, który potrafił stworzyć w pracy nad "Letnim dniem" wręcz rodzinną atmosferę. A to w teatrze jest niezwykle ważne.

Rola Uda była nie tylko bardzo udana, ale też świetnie recenzowana. Reżyser spektaklu tak wspomina lata znajomości z aktorem i współpracę z nim podczas prób. - Wojtka znam bardzo długo, ze szkoły, towarzysko... A jednak, kiedy zaproponowałem mu rolę Uda, wydał się zaskoczony. Myślę, że przede wszystkim dlatego, iż od dłuższego czasu nie dostał dużego zadania aktorskiego. I zagrał ją - moim zdaniem - znakomicie. Bardzo lubię też Wojtka prywatnie -jest dowcipny, zabawny, tzw. dusza towarzystwa. W pracy niezwykle solidny, punktualny i pomysłowy. Czasami za dużo mówi - rozumiem jednak ten rodzaj stresu: musi się wygadać. Zwłaszcza, że z tego gadania wynikają często bardzo poważne i odkrywcze dla roli i spektaklu sprawy. Cieszę się, gdyż jest szansa, że w tym sezonie znowu u mnie zagra.

W ubiegłym sezonie Wojciech Skibiński stworzył znakomitą rolę Eugeniusza w "Litości Boga", przedstawieniu wyreżyserowanym przez Jana Maciejowskiego na "Scenie w Bramie", pokazując całą gamę bogactwa swych aktorskich środków. Obecnie bierze udział w realizacji projektu polsko-słoweńsko-niemieckiego, tj. w próbach spektaklu "Nocny azyl" wg "Na dnie" Gorkiego. Wakacje spędził pracowicie, gdyż próby odbywały się w Słowenii i w Niemczech, a teraz są kontynuowane na macierzystej krakowskiej scenie. Premierę przewidziano na 15 września. - Aktorstwo to żmudna, precyzyjna praca rzemieślnicza, w której powinno być miejsce na nutę szaleństwa pozwalającą nam, od czasu do czasu, unieść się centymetr nad scenę. Wtedy następuje ten niemal metafizyczny kontakt aktora z widzem. Doświadczyłem go wielokrotnie, również poza Krakowem, gdy wraz z Piotrkiem Cyrwusem graliśmy "Emigrantów" na Chicago Humanities Festiwal. Cisza panująca na widowni, kiedy słychać było każdy oddech, a potem gorące, wręcz owacyjne przyjęcie przez publiczność dostarczyły nam wielu chwil radości.

Obok aktorstwa Wojciech f Skibiński oddaje się innym pasjom: nadal uprawia sport, czasami maluje, a ostatnio siadł do pisania scenariusza. - Gram sporo w tenisa, biorę udział w turniejach aktorskich organizowanych przez Basię Kowalską, gdzie spotykam się także z "warszawką". Tylko z Janem Englertem nie udało mi się nigdy wygrać, natomiast z Jerzym Fedorowiczem - owszem. Rozgrywam też mecze piłki nożnej, wraz z kolegami aktorami, a dochód przeznaczamy na cele charytatywne. Sportem zarażam moich znajomych - jest pomocny w odreagowywaniu złych emocji towarzyszących często naszej pracy. Ostatnio jestem o krok od zapisania się na kurs szybowcowy, by unieść się nieco wyżej niż centymetr nad sceną. Nie wiem jednak, co z tego wyniknie, bo temu pomysłowi przeciw na jest moja żona.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji