Artykuły

Miało być na pięć lat... Teatralna droga dyrektora Tomaszewicza do Gorzowa

Gdyby nie pewien zakład z bratem o szkołę aktorską, Gorzów nie miałby pewnie dziś Teatru Letniego. Droga Jana Tomaszewicza do Gorzowa była długa i barwna, a dziś jest jego Honorowym Obywatelem.


Najpierw chciał być pracownikiem socjalnym, takim nowoczesnym zaangażowanym, skończył Państwową Szkołę Pracowników Socjalnych w Warszawie i wrócił do Węgorzewa, chciał rewolucjonizować. Tyle, że plany zmiany podejścia do tego zawodu zostały na papierze, a pracownik socjalny został z powrotem zaszufladkowany jako administracyjny. - A potem trafiłem do Gdyni, do szkoły wokalno-aktorskiej. To za sprawą zakładu z moim bratem, który jest koncertmistrzem, organistą, już na emeryturze. Trochę się spieraliśmy na temat jazzu, a ja miałem pojęcie takie amatorskie i teoretyczne, jeździłem z Węgorzewa, co roku na Jazz Jamboree. Mój brat się przyjaźnił z jazzmanami, sam trochę podgrywał. No i powiedział, żebym spróbował, założyliśmy się. Uda się czy nie? Trochę się przygotowałem, zdążyłem się nauczyć wiersza „czaty”, na prozę już nie było czasu. 360 kandydatów, 8 miejsc. A przewijały się wśród kandydatów osoby znane z telewizji.


Przeszedłem eliminacje wokalne, wiersz, potem proza… a ja wyciągnąłem kartkę. Profesor Henryk Bista zapytał, czy przyszedłem na kurs krawiectwa. No, ale pozwolono mi czytać częściowo z kartki. Może jedna rzecz zdecydowała. Pani Teresa Lasota zadała mi etiudę: pokaż nam, jakbyś zerwał wiśnie i je jadł. Myślałem, że i tak zawaliłem, więc spojrzałem w górę i mówię: one są tak wysoko, że nawet nie mam ochoty podskoczyć, bo i tak ich nie zerwę. Chyba to zdecydowało, bo … dostałem oklaski – opowiada Jan Tomaszewicz, dyrektor Teatru im. J. Osterwy w Gorzowie.

Cztery lata studiów przypadły też na gorący czas pierwszej Solidarności, strajków na Wybrzeżu. Tam poznał gorzowiankę (od zeszłego roku również honorową) Krystynę Prońko, kiedy wystawiali „Kolędę Nockę”, a artystka prowadziła też zajęcia w szkole. Tam w sierpniu 1980 nosił stoczniowcom kanapki.
Dekada z Syreną

Po szkole dostał propozycję od dyr. Fillera pójścia do Syreny. Ale na dyplomie był też Marek Okopiński, dyrektor najpierw teatru w Toruniu, potem w Bydgoszczy, który chciał, żeby zagrał w „Szkole obmowy”. - Prof. Tadeusz Łomnicki sugerował, żeby pójść jeszcze do teatru dramatycznego. Propozycja z Syreny, w Warszawie, to było coś. Ale dałem się namówić, żeby podszkolić warsztat aktorski. Zdecydowałem, że nie pójdę do Syreny, a dyr. Filler poczuł się obrażony: wszyscy zabiegają, a ja odmawiam. Poprosiłem o wybaczenie. Popracuję i wrócę - wspomina Tomaszewicz. W Bydgoszczy w Teatrze Polskim był dwa lata. Zagrał m.in. Sawę w „Śnie srebrnym Salomei”, Antonia w „Wieczorze Trzech Króli”. Chciał iść do Warszawy już po roku, ale kiedy przyjechał do Syreny na rozmowę, dyrektor Filler go nie przyjął. - Powiedział, że nie ma takiej potrzeby. Poczekałem przed teatrem i powiedziałem, że za rok też będę czekał w tym miejscu. Za rok przyjechałem i zostałem przyjęty. Te 10 lat, które tam spędziłem, to cudowne lata pracy wśród wielkich, wybitnych artystów. Szkoła życia i szkołą artystyczna – mówi.

Odnalazł się w repertuarze komediowym, muzycznym, który był mu bliższy. - Dużo grałem, byłem w każdym praktycznie spektaklu obsadzany. Potem były też propozycje z filmów. Jeszcze w teatrze w Bydgoszczy dostałem propozycję od Zbigniewa Konica zagrania w „Republice Ostrowskiej”, potem jakoś się też potoczyło z innymi rolami.


W Syrenie zastał go pamiętny rok 1989 r. Do dziś z tego czasu wisi w gorzowskim gabinecie słynny plakat wyborczy z 4 czerwca z Garym Cooperem. - W nocy kleiliśmy te plakaty, potem jechałem pociągiem do Węgorzewa zagłosować i wracałem, żeby zdążyć na spektakl – wspomina. - Wtedy to była taka pierwsza odpowiedzialna decyzja. Ta świadomość, że mój głos się liczy. Jak się zagłosuje, jak się trafnie zdecyduje, to może być inaczej. I tak się stało – dodaje.
Żałoba w garderobie

Ale okazało się, że niedługo potem musieli walczyć o Syrenę, bo oprócz zmian ustrojowo-politycznych, zaczęły się te administracyjne. Zamierzano zlikwidować teatr, a Tomaszewicz zaczął walczyć. - U wiceministra Michała Jagiełły na drzwiach była kartka: interesantów i Jana Tomaszewicza nie przyjmujemy. Były pisma do posłów, senatorów. Apele wspaniałych aktorek Teresy Lipowskiej, Hani Bielickiej, Zosi Czerwińskiej przed spektaklami. I udało się, przeszliśmy pod miasto i Syrena została. Jak się wszystko układało i zaczęło być fajnie, dyrektor Bardini stwierdził, że jest konkurs i razem z Waldemarem Matuszewskim mamy iść do Zielonej Góry. Chcieliśmy się wymigać, ale się nie dało. W garderobie była żałoba, Romek Kłosowski płakał. Ale te dwa lata w teatrze zielonogórskim z Waldkiem Matuszewskim to był piękny moment życiorysu, byliśmy wtedy wizjonerami teatru. Chcieliśmy, żeby ten teatr był, jak mawiał prof. Bardini: w repertuarze trochę komedii, trochę dramatu, a pośrodku Fredro – opowiada Jan Tomaszewicz. Był tam przez trzy lata dyrektorem-menedżerem u boku Matuszewskiego, ale też grał na scenie, zbierając świetne recenzje m.in. za "Wiśniowy sad" Czechowa.

Właśnie będąc w Zielonej Górze skończył jeszcze wydział dziennikarski, ale też na chwilę rozstał się z teatrem i zajął… samochodami. - Nie miałem o tym pojęcia. Wiedziałem, że kierownica jest po lewej stronie, są światła, cztery koła, biegi albo automat. Więcej nic. Ale spotkałem na swej drodze pana Borowskiego, znaliśmy się jeszcze z Syreny, który zakładał w tym czasie KIA Motors i tworzyliśmy te wszystkie oddziały w Zielonej Górze, Gorzowie, Szczecinie – mówi. Kiedy sprawdzał się w biznesie, w 2002 r. usłyszał o konkursie na dyrektora teatru w Gorzowie. - Miasto było mi bliskie, mam tu dużo krewnych. Nęcił mnie zwłaszcza ten teatr z tyłu, zawalony deskami. Piękny. Miałem marzenie, żeby to zrobić. To już opowiadam jako anegdotę: kiedy przyjechał Artur Barciś, rozmawialiśmy o „Trzy razy Piaf” i powiedziałem, chodź, pokażę ci, gdzie zrobimy to przedstawienie. Jak to zobaczył, to tylko pokiwał głową.


Ośmielić widza

Ten budynek teatru letniego, a potem corocznej Sceny Letniej to była idea otwarcia teatru również na nowego widza. Na tego, który może jeszcze nie był w teatrze, myśli, że to nie dla niego albo go nie stać. Ilu dokładnie dzisiejszych fanów teatru „ośmielił” właśnie teatr letni, pewnie się nie dowiemy, ale to z pewnością się sprawdziło.

- Również nazwiska miały ściągnąć nową publiczność. Dlatego Roman Kłosowski zagrał w „Rewizorze”, grała Anna Seniuk, inni wybitni aktorzy. Przyciągali publiczność, ale też mogli z nimi pracować moi aktorzy. Ceniłem wizjonerstwo mojego poprzednika Ryszarda Majora. On miał jednak inny pogląd na ten teatr: autorski, nieco elitarny. Ja proponuję teatr nie tylko jako świątynię sztuki, ale miejsce, gdzie emocjonalnie możemy przeżyć piękne chwile. Gdzie jest chemia między sceną a widownią. I to zadziałało, bo o tym świadczy ilość widzów, ale też wynik ekonomiczny – tłumaczy dyr. Tomaszewicz.


Miasta dyrektora

WILNO. „Dla mnie to sentyment pierwszych, najwcześniejszych lat dzieciństwa. Tam się urodziłem. Potem przyjechaliśmy do Polski. Padło na Węgorzewo, gdzie zamieszkaliśmy, ale cała rodzina, krewni, rodzeństwo rodziców, oni zostali tam. Rodzice zresztą cały czas byli przekonani, że wrócą.

WĘGORZEWO. "Dało mi tęsknotę za wielkim światem. Stamtąd jeździłem do Warszawy na Jazz Jamboree co roku. Tam założyłem zespół. Śmiałem się z kolegą Witoldem Pasztem, że oni jeszcze o tym nie śnili, a ja już miałem swój Vox. Taką nazwę sobie wymyśliliśmy, na zasadzie, „co się nie dogra, to się dowygląda”. Graliśmy na weselach, zabawach szkolnych, mieliśmy długie włosy. To był okres młodzieżowy, dorastania, kształtowania. Prowadziłem dyskoteki i już kombinowałem, jak tu wymienić walutę, bo tylko w dolarach można było kupić longplaye. Jak dziś pamiętam: 5 dolarów, a dwupłytowy 7-8 dol. Kupowałem płyty w instytucie węgierskim, jugosłowiańskim, bo tam można było dostać zachodnie zespoły. Jeździłem do pani sprzedawczyni z węgorzem, żeby mi zostawiła, jak coś się pojawi”.

GDYNIA. „Te cztery lata w Gdyni to nowe kształtowanie osobowości, tej już dojrzałej. Zetknięcie z buntem, z Solidarności. Zomowską palką nawet".

ZIELONA GÓRA „Tu chciałem się nieco ustabilizować. Od zawsze miałem wpojone przykładanie wagi do wydatków. Jak coś chciałem osiągnąć, to musiałem zarobić. Wcześnie straciłem rodziców i już jako młody człowiek musiałem sobie sam radzić. W Zielonej Górze zbudowałem dom, ale potem sprzedałem i kupiłem mieszkanie w Warszawie. Na SGH, już gdy byłem w Gorzowie, skończyłem podyplomowe studia dla menedżerów kultury. Z matematyką byłem kiedyś raczej na bakier, ale jednak się zaparłem i skończyłem. To przydatne bardzo w zarządzaniu.


GORZÓW. „Myślałem: pięć lat, zobaczę. Zacząłem poznawać mieszkańców, aktorów, pracowników. Złapałem się na tym, że tu się bardzo dobrze czuję. Mam na to świadków: dwukrotnie miałem propozycję przejścia do teatrów w Warszawie. Podziękowałem, bo zacząłem się czuć gorzowianinem. Tak jak niegdyś chciałem. Za młodu biegałem na 400 metrów, dobry byłem i wróżono mi karierę. Grałem w piłkę ręczną. Ale zawsze marzeniem było coś innego. Ta magia, kiedy na czarno-białym telewizorze ogląda się mistrzostwa świata na żużlu. Do dziś pamiętam, jednym tchem: Jancarz Wyglenda, Woryna, Glücklich. Potem jeszcze Szczakiel. Przekonywałem, że mamy w Gorzowie rodzinę, że internat dostanę. Ale mamusia wiedziała, że to niebezpieczny sport i mówiła: za wysoki jesteś, tam mniejszych biorą. Pozostał mi ten „zapach żużla” na żwirowej bieżni lekkoatletycznej, na której kładło się rower „Wigry”.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji