Artykuły

Ruda z sygnetem Solidarności



Ma kilka miłości. Żarliwych, płomiennych, a jedną z nich jest teatr. Mówi, że trzeba mieć swoją tajemnicę i część aktorów ma. A półtorej godziny grania na scenie to jak trzy rundy na ringu. Z Ireną Telesz-Burczyk, aktorką Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie, z okazji jej 80 urodzin, 45-lecia pracy na scenie i 40 rocznicy powstania Solidarności, rozmawia Andrzej Mielnicki.


Jesteśmy w teatrze, rozmawiamy w twojej garderobie. A skoro życie to teatr, to jakbyś określiła swoje życie — komedią, dramatem?


— O Boże! Zaskoczyłeś mnie. Nie wiem, co mam odpowiedzieć, ale scena jest ciekawa, kiedy jest repertuar i komediowy, i dramatyczny, i farsowy. To takie jest też moje życie, jak repertuar w teatrze, wszystko razem.


A mogłaś wieść spokojne życie, stać przy tablicy i uczyć dzieci...


— Nie wiem, czy przez te pięć lat, jak uczyłam dzieci, nie grałam roli nauczycielki? Chyba całe moje życie to jest jedne wielkie aktorstwo. Mam potworne kompleksy, bardzo niską samoocenę, a w ogóle to się jąkam.


A jednak to prawda.


— Oczywiście. Na szczęście teraz są sklepy samoobsługowe i nikt z znienacka nie zaskakuje cię pytaniem: „Słucham panią?" a ty z tych emocji zapominasz języka w gębie i zamiast soli kupujesz chleb. I po to, żeby się nie jąkać, nabrać pewności siebie, poszłam na scenę. Ale też, żeby udowodnić mojej mamie, że ja też mogę coś osiągnąć wżyciu. Bo byłam ruda, brzydka i jeszcze z łuszczycą. Wiesz, co to znaczy w pięćdziesiątych latach? Ruda to był rudzielec, nogi w łuszczycy, to parszywa, a w dodatku jeszcze brzydka.


To gdzie tu pchać się na scenę, ktoś powie.


— Bo na scenie można być amantką, pokazać swoje wnętrze.


Potrafisz oddzielić scenę odżycia?


— Nie, bardzo często aktorzy godzinę, pół po spektaklu nie są wstanie „wyjść" z roli. Kiedy grałam „Gorzkie żale w dozorcówce", zresztą za tę rolę dostałam nagrodę na festiwalu w Toruniu, koledzy zważyli mnie przed i po spektaklu. Straciłam 40 dekagramów po występie, jak dobry bokser. Półtorej godziny na scenie to jak trzy rundy na ringu. Tylko to kosztuje człowieka. To była ciężka rola, trudno z niej tak od razu wyjść. Nie ma tak.


Znam kilku aktorów i czasami nie wiem, kiedy mówią oni, a kiedy tylko wygłaszają kwestie postaci, które zagrali.


— To prawda. Mało tego, mówisz i zastanawiasz się, gdzie to już mówiłaś, gdzie to zagrałaś. Dlatego nawet bym nie chciała oddzielać życia od sceny. Jak jadę autobusem i słyszę: „następny przystanek Teatr im. Stefana Jaracza", to robi mi się ciepło. Myślę sobie, Boże i ja jestem tam aktorką, gram. Przed każdym wejściem na scenę staję zboku, w kulisie, patrzę na most, reflektory, na sznurownię i się modlę. To jest taki ołtarz.


Na tę scenę w Olsztynie to już wychodzisz od 1975 roku.


— Szmat czasu, ale miałam siedem lat przerwy, hodowałam świnie, kury.


Do polityki jeszcze dojdziemy, bo to właśnie przez politykę się stało. Graszi — oby jak najdłużej— ale kiedyś trzeba będzie zejść ze sceny i najlepiej, jak mówią, niepokonanym.


— Widziałam Mieczysławę Ćwiklińską w „Drzewa umierają, stojąc". Tyle lat nie będę żyła. Jeżeli Bozia pozwoli mi tak, jak Łomnickiemu, który zmarł, ale nie na samej scenie, bo nie chciałabym nikogo przestraszyć, ale, żeby tak w kulisie osunąć się albo w domu spokojnie... Żebym nie musiała rezygnować ze sceny, dopóki mam siły, żeby to ogarnąć.


Tyle lat na scenie, na topie, jak to ci się udaje?


— Właśnie przyjechałam z planu filmu o Grzegorzu Przemyku.


Właśnie dlatego, że gram, to mam siły.

To jest tak jak z pługiem. Jak nie orzesz, to lemiesz zardzewieje. I tak jest z człowiekiem, jak orzesz, wysilasz się, to nie rdzewiejesz.


No nie wiem, z czasem ten pług już wolniej orze. A tu nie ma, roli trzeba się nauczyć. Jak wy to robicie?


— A to bardzo prosto. Czyta się wieczorem tekst, powtarza, a na noc wkłada kartki pod poduszkę. Rano wstajesz i umiesz.


To oczywiście żart, bo myślę, że to jest ciężka praca.


— Nie, to jest chyba pamięć wyćwiczona. No jasne, że trzeba też się przyłożyć.


Teatr to nie film, tu nie ma miejsca na błędy, pomyłki. Zdarzają się wpadki?


— Oczywiście. Do tej pory czuję zimny pot na plecach na wspomnienie premiery „Prezydentek" Schwaba w reżyserii Dutkiewicza. Byłyśmy trzy na scenie, Hanczyś Wolicka, Danka Markiewicz i ja. Każda ma swój temat. Hanka cały czas mówi, że jak jej syn bierze kaszankę, to popijają „żołądkową". Powtarza to. Na premierze Hanka w pewnym momencie powiedziała swoją kwestię, a ja nagle nie wiem, jaka jest teraz moja kwestia. Nie słyszę też suflera. Trwało to bardzo długo, myślałam, że zrobię sobie seppuku, że więcej na scenę nie wejdę. Tego nie da się opowiedzieć. To był horror.


Horrorem było chyba też wejście do polityki, bo ta potrafi ochlapać człowieka.


— To nie był horror. Bo kiedy jesteś wolny w środku i bardzo chcesz tej wolności, chcesz jeszcze pomóc ludziom i jesteś z Gdańska, w którym przeżyłeś rok 1956, to nie jest horror. Kiedy masz dziadka patriotę, który cię nauczył Polski i ojca Białorusina, który kochał Polskę, to jesteś chora na Polskę, po prostu.


Ale świat polityki jest brudny


— Teraz widzę, jak bardzo potrafi być brudna polityka, jak bardzo potrafi obrzucić błotem. Jest to straszne i to jest również nasza wina, że my na to pozwalamy. To jest jednak głębszy temat. A powodem jest brak autorytetów, ale też brak elit, arystokracji duchowej, moralnej. We wszystkich powstaniach ginęły najlepsze polskie geny, bo na barykady nie pójdzie śmierdzący tchórz. Szli najlepsi.


W sierpniu 1980 roku nikomu chyba się nie śniło, że zaczyna się nasz marsz ku wolności. 0 co wtedy walczyłaś?


- O Polskę. 


0 taką Polskę?


— Tak. To, że teraz się ścieramy, tego nie przewidziałam, ale Polska jest wolna. Tylko my sami nakładamy sobie kaganiec, bo pieniądze, bo jakieś kretyńskie teorie. Nie wiem, co się z nami porobiło. Bo nas podzielono, ale to też polityka. Tego nie było w 1980 roku. Wtedy wszystkim było ciężko, to ludzie sobie nawzajem pomagali. Spotykali się, słuchali jeden drugiego. Oczywiści wiedzieliśmy, kto jest po stronie władzy — dla zysku, ze strachu — ale pozostali trzymali się razem, słuchali siebie nawzajem.


Była ta solidarność?


— Jeżeli Alicja i Andrzej Starkiewiczowie kupowali nawet papierosy w peweksie, żeby mogła je zanieść chłopakom do więzienia, to była... Wtedy ludzie oddawali wszystko. Pomagaliśmy sobie, a teraz...


Zakładałaś w teatrze Solidarność, byłaś na pierwszym zjeździe Solidarności. Co dziś zostało z tych pięknych idei Solidarności?


— Wiara, że jeżeli jest naprawdę ciężko, to ktoś ci zawsze pomoże. Tego nic nie złamie. Solidarność to jedno z najpiękniejszych słów. Polska wolność i Solidarność, ale też Pan Bóg, wszystko razem. To jest patrzenie sobie i pomaganie.


„Nazbierałam w życiu tyle cięgów, które nie są widoczne na skórze, ale wszystkie są we mnie" — to twoje słowa. Które razy bolą najbardziej, czy te z powodu polityki, bo przecież w 1983 roku zostałaś wyrzucona z teatru?


— Do tego jeszcze miałam zakaz pracy w województwie, nawet do kwiaciarni, do biblioteki nie można było mnie przyjąć.


Co robiłaś?


— Długa historia, gazety nie starczy, jakby opowiadać. Pracowałam w gospodarstwie pod Olsztynem. O gęsiach, kurach czy świniach mogę godzinami opowiadać, jakie są mądre. Chińskie przysłowie mówi: obyś żył w ciekawych czasach. I dla mnie był taki czas. To było błogosławieństwo, bo naładowałam akumulatory, poznałam cudownych ludzi na wsi. To trwało siedem lat.


Wróciłaś do zawodu, dzięki Bogu, no i kurom.


— Wróciłam, zagrałam Helenę Modrzejewską.


I jak smakował ten powrót?


— Tego nie da się wyrazić słowami. Od tamtej pory nie wiem, ile dostaję za spektakl, ile zarabiam, bo ja mogę dopłacać, żeby grać. Jak się siedem lat nie gra, to potem się docenia, co to znaczy wyjść na scenę. Wtedy na widowni był Wiesiek Brycki, ówczesny przewodniczący Solidarności naszego regionu. Dostałam od niego parasol z napisem Solidarność. Powiedział: „Od tej pory, Ruda, nikt ciebie już nie skrzywdzi." I teraz z tym parasolem chodziłam przed sąd, jak były demonstracje w obronie niezależności sądów, niezawisłości sędziów.


Ile jest w tobie aktorki, a ile polityczki?


—Tego nie da się oddzielić. Czasami na scenie, mówiąc niektóre kwestie, jest się też politykiem, a, będąc politykiem, cytuje się poezję. Tak jak witałam Lecha Wałęsę wierszem w Olsztynie. Nasza poezja już od Kochanowskiego, potem przez romantyzm, międzywojnie pokazuje te ciągle powtarzające nasze bolączki, nieszczęścia. To Kochanowski pisał: „O nierządne królestwo i zginienia bliskie. Gdzie ani prawa ważą, ani sprawiedliwość ma miejsce, spójrz jakie orszaki darmojadów za nimi, którzy ustawicznym próżnowaniem a zbytkiem jako wieprze tyją. Z tego stada, mniemacie, który się przyda do posługi ojczyzny." Kiedy to czytam teraz na protestach, to ludzie pytają, kto to napisał?


Teraz protestują też Białorusini, a twoje korzenie są na Białorusi. Tak jak my mieliśmy swój Sierpień 1980, który przyniósł nam później wolność, tak teraz Białoruś ma swój Sierpień 2020. Pewnie twoje serce bije mocniej?


— Bardzo, naprawdę z biciem serca oglądam te wszystkie relacje w telewizji z wydarzeń na Białorusi. Raz nawet widziałam migawkę z mego Wołkowyska, z protestu tam. Najgorsze, że tam nie ma przywódcy. Świetlana Cichanouska jest na Litwie. U nas był Wałęsa. Był Wałęsa i niech mi nikt nie mówi, że byli inni, nie. Poznałam go na zjeździe, kilka razy rozmawiałam, choćby jak był w Olsztynie.


Bez Wałęsy nie byłoby Sierpnia 1980?


— Nie, nie pozbieraliby się ludzie. Musiał być ktoś taki. Dlatego tak boję się o Białoruś. Tam wszyscy przywódcy opozycji są w więzieniu, a mimo to ludzie wychodzą na ulice, samoistnie się organizują. Widać, jaka jest determinacja. Pewnie to też jest czerpanie z naszych wzorów, że można.


Nas w 1980 roku wspierał Zachód, takiej pomocy oczekują dziś też Białorusini, także od Polski Czy to nasze zaangażowanie jest dostateczne?


— Uważam, że za małe, absolutnie za małe. Co by nie mówić o władzy w peerelu, ale jakieś pozory jeszcze zachowywali, a Łukaszenka już wie, czym to grozi.


Może skończyć jak Ceausescu w Rumunii.


— Dlatego kurczowo będzie się trzymał władzy, ale Białorusini uwierzyli, że mogą być wolni, nie dadzą się znowu złamać. Jednak może stać się jak u nas, że przychodzi 13 grudnia 1981 roku, mija osiem lat i dopiero drugi raz umiemy się pozbierać. Może, gdyby świat bardziej domagał się zwolnienia białoruskich przywódców opozycji z więzień, to wówczas może prędzej to się skończy. Daj, Panie Boże.


Powiedziałaś kiedyś, że nie umiesz odpoczywać, pędzisz przez to życie, jak ta twoja ksywka „Galopek". Kiedy wciśniesz hamulec, zwolnisz, odpoczniesz?


— Jak mi serce trzasnęło i leżałam prawie trzy miesiące w Aninie, to nawet tam się nie udało. Nie, to nie ja.


Ubierasz się w szmatlandzie, mało która aktorka miałaby tyle odwagi, że się do tego przyznać.


— Teraz przyznaje się coraz więcej. Jak wchodzę do sklepu i widzę, że coś kosztuje 200 złotych, a taka sama bluzka w szmatlandzie kosztuje 5 zł, to jak można kupować w sklepie?


Jeszcze ktoś gotów pomyśleć, że aktorzy tak mało zarabiają.


— A żebyś wiedział, zarabiamy jak gramy. W Olsztynie za spektakl dostaje się 200 zł, a w Warszawie tysiąc, dwa tysiące.


To po co być aktorem? Dla sławy? Skoro pieniędzy z tego wielkich nie ma, a przynajmniej w teatrze.


— Grałam kiedyś wredną matkę, zaborczą. Córkę grała Joanna Fertacz, genialna aktorka. Niszczyłyśmy się nawzajem, choć bardzo się kochałyśmy. Po jednym ze spektakli przyszła do mnie kobieta, powiedziała, że przywiozła na spektakl swoją matkę na wózku, żeby jej pokazać, jaką niewolnicę uczyniła zjej siostry, żeby zobaczyła, jak ją krzywdzi. Dla tego jednego momentu warto być aktorem.


Masz swój wzór?


— Uwielbiam Janusza Gajosa, uważam, że obecnie jest jednym z najlepszym naszych aktorów, oczywiście Paweł Burczyk jest genialnym aktorem.


Rodzina nie Liczy się!


— Bardzo lubię głos Marty Lipińskiej. Świetna jest Agata Kulesza. Ale Gajos i Fronczewski to w tej chwili dla mnie dwa filary, bardzo mocne. Uwielbiałam Ninę Andrycz. Trzeba mieć swoją tajemnicę i część aktorów ma.


Jaka myśl prowadzi cię przez życie?


— Wszystko robię z myślą, żeby moje dzieci i wnuki nie wstydziły się, że zrobiłam coś nie tak.

Chyba nie mają ku temu powodów?


— Nie wiem, bo taka całkiem święta to nie jestem, niestety.


Nie nosisz pierścionków, ale masz na palcu srebrny sygnet z orłem.


— To sygnet wybity z okazji 30-lecia powstania Solidarności. W kraju jest ich tylko trzysta. Z numerem jeden otrzymał pośmiertnie prezydent Lech Kaczyński, a z numerem dwa ma Lech Wałęsa. Mój ma numer 203. Jak już mnie nie będzie, to sygnet dostanie mój wnuk Maksymilian, dla którego słowo Wałęsa jest jednym z najważniejszych w życiu. Zna historię.


Irena Telesz Burczyk urodziła się 10 sierpnia 1940 roku w Podrosi koło Wołkowyska. Absolwentka Państwowego Liceum Pedagogicznego w Gdańsku. W 1966 roku złożyła egzamin aktorski. Na scenie debiutowała w Teatrze Rapsodycznym w Gdańsku rolą czarodziejki Kirke w „Odysei" Homera. W latach 1969-1975 pracowała w Teatrze Ziemi Pomorskiej w Grudziądzu. Od 1975 roku w zespole Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie. W Studium przez Teatrze Jaracza kształciła przyszłych adeptów sztuki aktorskiej, wykładając „wiersz klasyczny". Jej mężem byt Stefan Burczyk (aktor, zmarł w 2014 roku). Ma dwóch synów Piotra i Pawła, który też jest aktorem.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji