Artykuły

Gardzienice. Mobbing i molestowanie w legendarnym teatrze. Wszyscy słyszeli, nikt o tym nie mówił

- Przemoc psychiczna była przez S. traktowana jako metoda pracy z aktorem. Była skierowana głównie wobec dziewcząt, choć nie tylko. Myśleliśmy, że skoro chcemy uczestniczyć w tej świetnej pracy, to ceną, którą musimy zapłacić, jest poddanie się przemocy. Wybór był taki: płacisz tę cenę albo do widzenia - mówi Agata Diduszko-Zyglewska. Jest jedną z kobiet, które zdecydowały się opowiedzieć, jak traktował je założyciel legendarnych Gardzienic - pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

- Przemoc psychiczna była przez S. traktowana jako metoda pracy z aktorem. Była skierowana głównie wobec dziewcząt, choć nie tylko. Myśleliśmy, że skoro chcemy uczestniczyć w tej świetnej pracy, to ceną, którą musimy zapłacić, jest poddanie się przemocy. Wybór był taki: płacisz tę cenę albo do widzenia - mówi Agata Diduszko-Zyglewska. Jest jedną z kobiet, które zdecydowały się opowiedzieć, jak traktował je założyciel legendarnych Gardzienic - pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

„Dyrektor zastosował wobec mnie rękoczyny, a potem zamknął mnie na kilka dni w swoim pokoju, żeby nikt się o tym nie dowiedział i nie zobaczył moich siniaków” - tak pracę w Polsce wspomina Mariana Sadovska. W latach 90. i na początku dwutysięcznych Ukrainka była jedną z głównych artystek słynnego Ośrodka Praktyk Teatralnych „Gardzienice” pod Lublinem. O nadużyciach dyrektora „Gardzienic" W.S. opowiedziała w maju 2020 r. na portalu Povaha.org.ua. Po jej tekście do „Wyborczej” zgłosiły się kolejne artystki.

- Wszyscy coś słyszeli, ale nikt o tym głośno nie mówił - mówi mi badacz polskich teatrów alternatywnych.


Co myślisz o seksie ze mną?


„Gardzienice” nie są teatrem, do którego przychodzi się do roboty. To teatr-wspólnota, zakorzeniony w ciele, głosie, śpiewie. Wspólne mieszkanie, wspólna praca, wspólne badanie greckich czy słowiańskich źródeł kultury i wspólne wyjazdy za granicę. Taki system trwał przez dekady.


Joanna Wichowska w „Gardzienicach” pracowała przez trzy lata. Dziś jest kuratorką i dramaturżką. Pracowała przy głośnej „Klątwie” Oliviera Frljicia, zajmowała się też polsko-ukraińskimi projektami m.in. dla Instytutu Adama Mickiewicza. Tekst Sadovskiej przyjęła z ulgą.


- Takie praktyki trzeba ujawniać. To nie może zostać pozamykane w nas samych. Przede wszystkim dlatego, że ciągle przyjeżdżają tam młodzi ludzie. I ta przemoc ciągle tam trwa - mówi. - Miałam podobne doświadczenia. Myślę, że miała je niemal każda kobieta, która tam była. Choć nie każda będzie chciała o tym mówić.


Opowieść o współpracy z S. Wichowska rozpoczyna tak:


- Miażdżąco krytykuje wszystko, co robisz i mówisz, i to, jak wyglądasz. Ze szczegółami: wszystkie części ciała są obrabiane, twój wyraz twarzy, twoje myśli, wypowiedziane i niewypowiedziane. S. nie przebiera w słowach. To często wielominutowe monologi o tym, jak jesteś potworna, głupia, nieudana i jak skończysz w rynsztoku.


Wichowska opowiada, że S. często wzywał telefonicznie artystki z "Gardzienic" do siebie na trzecie, ostatnie piętro. Chciał, by przygotować mu walizkę, wyprasować koszulę czy zrobić masaż. - Podczas takiego nocnego masażu zapytał mnie: „Co ty myślisz, Joanna, o seksie?”. Próbowałam obrócić to w żart. „Myślę o seksie bardzo dobrze”. „A co myślisz o seksie ze mną?”. Chciałam udać, że tego nie słyszę. Potem powiedziałam, że nie sypiam ze swoimi dyrektorami i to wykluczone. Zabrałam się i wyszłam - wspomina. - On badał, którą kolejną granicę może przekroczyć. I jak się dało, to przekraczał.


Reżyserka Agnieszka Błońska jeszcze jako studentka brała udział w Akademii Praktyk Teatralnych w „Gardzienicach”: - Wielu studentów, a zwłaszcza studentek, było wykorzystywanych do różnych działań w sposób, jaki nie powinien mieć miejsca w instytucji publicznej. Sprzątanie, prasowanie ubrań dyrektora o pierwszej nad ranem w jego mieszkaniu, prośby o masaże pleców to była reguła. Jednak najgorsza była jawna przemoc słowna i psychiczna, która była jego metodą pracy, z czego zdałam sobie sprawę później, kiedy zaczęłam współpracować z teatrem także poza Akademią. To były teksty w rodzaju: „Nie machaj tym cycem, idiotko", "Zgól nogi", „Umyj się", które miały na celu trafienie w czuły punkt poniewieranej akurat osoby.


Pieśń rodzaju ludzkiego


„Gardzienice” powstały w 1977 r. Założył je W.S., uczeń Jerzego Grotowskiego, reformatora teatru, od którego odszedł po konflikcie z mistrzem. W 1977 r. S. miał 27 lat, był absolwentem wrocławskiej polonistyki, doświadczenie teatralne zdobył z Grotowskim, wcześniej - w krakowskim Teatrze STU.


- Zaczynaliśmy w latach 70. w otoczeniu dramatycznie nieprzyjaznym kulturze, a teatrowi w szczególności - opowiadał "Wyborczej" w 2009 r. - Środowisko ludowe, niegdyś otwarte na kulturę, zostało w PRL-u zglajchszaltowane i sponiewierane, zrobiła się z tego kufaja, PGR. Dla mnie był to jednak ciekawy eksperyment, czy da się wzorem romantyków wydobyć tę gdzieś ukrytą, a ciągle echem brzmiącą, pieśń rodzaju ludzkiego.


S. i jego współpracownicy krążyli po wiejskich chałupach. Zbierali tradycyjne pieśni, przemierzali kilometry między wsiami wschodniej Polski, śpiewali razem z mieszkańcami wiosek. Z początku wędrowali pieszo, z wózkiem, na którym ciągnęli dobytek. Z tych wypraw wyrosło pierwsze przedstawienie „Gardzienic” - „Spektakl wieczorny”. Grane było przede wszystkim przed publicznością „miejscową”, włączaną w spektakl


„Gardzienice” konsekwentnie parły do przodu. Wprowadzą się najpierw do małej poariańskiej kaplicy we wsi Gardzienice na wschód od Lublina, potem zajmować będą kolejne budynki. Teatralna wspólnota będzie razem żyć i tworzyć. W trudnych latach 80. premiera „Żywotu protopopa Awwakuma” odbędzie się we Włoszech. „Gardzienice” staną się produktem eksportowym polskiej kultury. Od 1990 r. są placówką publiczną.


Dziś Ośrodek Praktyk Teatralnych „Gardzienice” to duża instytucja, współprowadzona przez województwo lubelskie i ministra kultury. Wieś Gardzienice to już żadne odludzie z mitycznych wspomnień pielgrzymujących tam niegdyś studentów i aktorów, a dotarcie tam to żadna "wyprawa” - z Lublina jedzie się dwadzieścia parę minut drogą ekspresową S12. Niedaleko ośrodka jest siłownia „pod chmurką”. Członkowie zespołu z dumą oprowadzają przybyłą na wieczór publiczność po odrestaurowanym zespole pałacowym czy ogrodzie japońskim. W antrakcie powracają tradycyjne herbata i pierogi, zmitologizowane przez tych, którzy pamiętają pielgrzymujące do wsi wycieczki z kraju w dawnych, heroicznych czasach. Nadal działa Akademia Praktyk Teatralnych „Gardzienice”, do której zjeżdżają młodzi ludzie z kraju i zagranicy.


Jeden z artykułów statutu Ośrodka Praktyk Teatralnych „Gardzienice”, przyjętego przez sejmik województwa lubelskiego, mówi: „Ośrodek ma charakter autorski i eksperymentalny, wynikający z inicjatywy jego założenia przez W. S.”. To jedyny znany mi przypadek, kiedy nazwisko żyjącego artysty i dyrektora wpisane jest na stałe w akt prawny publicznej instytucji.


Portret mistrza


„Codziennie brałam leki uspokajające, żeby zasnąć, używałam środków odchudzających, żeby uniknąć cynicznych komentarzy, ale i tak wyłam z upokorzenia, kiedy podczas prób, w obecności kolegów, a czasem też zaproszonych widzów, wysłuchiwałam ze szczegółami, jak potworne jest moje ciało, głos, i jak jestem pozbawiona talentu” - napisała Sadovska w maju. Do „Gardzienic” trafiła jako dziewiętnastolatka, jeszcze jako obywatelka ZSRR. Był początek lat 90. Pod Lublinem mieszkała i pracowała przez dziesięć lat.


Dlaczego tak długo?


„Mój przypadek można by opisywać w podręcznikach jako przykład psychofizycznego uzależnienia: portret reżysera-mistrza wisiał w moim pokoju, nabożnie zapisywałam każdą jego uwagę z prób i wierzyłam święcie, że to ja jestem jego muzą i natchnieniem - pisze Sadovska. - Reżyser został moim nauczycielem i mistrzem. Wierzyłam w każde jego słowo, a on umiejętnie operował cytatami z Junga i Platona, wyjaśniając, dlaczego podczas próby pozwolił sobie doprowadzić inną młodą aktorkę do ataku epilepsji”.


Pytam Sadovską, jak przyjęto jej tekst na Ukrainie - Spotkałam się z licznymi reakcjami, wielu ludzi pisze, że przeżyło w teatrach podobne doświadczenia. Odpowiadały głównie kobiety, głównie z młodszego pokolenia, około trzydziestki. Moi starsi koledzy i koleżanki natomiast milczą - mówi aktorka.


O szczegółach „rękoczynów” i „siniaków” nie chce opowiadać. - Proszę o zrozumienie, że samo ujawnienie tych faktów z mojego życia wymagało ode mnie dużo bolesnego wysiłku. Proszę mi więc oszczędzić przypominania sobie poniżających i bolesnych szczegółów - odpowiada Sadovska.


Agata Diduszko-Zyglewska, animatorka kultury i publicystka, dziś radna Warszawy, jako studentka również mieszkała i pracowała w Gardzienicach.


Wspomina: - Przyjeżdżali tam fajni ludzie. Jako dwudziestolatkowie myśleliśmy, że skoro chcemy uczestniczyć w tej świetnej pracy, to ceną, którą musimy zapłacić, jest poddanie się przemocy. Wybór był taki: płacisz tę cenę albo do widzenia.


Sadovska napisała w swoim wyznaniu: „Któregoś razu, podczas pracy nad spektaklem, nie wytrzymałam tego ogromu presji psychicznej, publicznego poniżania, tej regularnie wykorzystywanej przez reżysera »metody pracy z aktorem« i naprawdę straciłam nad sobą kontrolę – w tym samym momencie zadowolony reżyser wykrzykiwał, że właśnie o taką energię mu chodziło”.


Diduszko tłumaczy: - Przemoc psychiczna była przez S. traktowana jako metoda pracy z aktorem. Była skierowana głównie wobec dziewcząt, choć nie tylko. To był taki jego „sposób pracy”.


Pytam, czy ktoś reagował na takie „metody artystyczne”.


Diduszko-Zyglewska: - Miałam poczucie totalnej bezradności, nie mieliśmy z innymi studentami pojęcia, co byśmy mogli z tym zrobić. Zwłaszcza, że tak jak pisze Mariana, przyjeżdżali tam różni ważni panowie profesorowie. I widzieli, co się tam dzieje, bagatelizowali to.


Wichowska: - Pamiętam najbardziej sytuację, gdy rzucił się na jedną z aktorek, a inna stanęła mu na drodze. I ta druga aktorka dostała w twarz. To była jedyna sytuacja, jaką widziałam, w której ktoś się za kimś ujął. Z reguły wszyscy patrzyli w ścianę.


Sadovska wspomina: „Wszyscy koledzy, często starsi, milcząco akceptowali ten stworzony przez reżysera system, co pozwalało mu bezkarnie nazywać nadużywanie władzy i przemoc »metodą pracy« i unikać odpowiedzialności”.


Wśród pytań, które zadałem S., a na które nie otrzymałem odpowiedzi, jest to, czy zdarzało mu się uderzyć aktorkę lub aktora. Pytania do dyrektora "Gardzienic" podaję na końcu tekstu.


Spakowałam się i wyszłam


- System zależności pracy w "Gardzienicach" wynika wprost z osobowości i charyzmatyczności lidera, którego wizji podporządkowany jest teatr - mówi dr Katarzyna Kułakowska z Instytutu Sztuki PAN. - Z pewnością jednak są twórcy i twórczynie, którzy odnajdują się w hierarchicznym modelu pracy teatralnej. O ile nie są naruszane prawa jednostki, to hierarchiczność, na którą godzą się obie strony, wydaje mi się dość klarownym układem. Problem z zespołami polskiej kontrkultury wynika stąd, że zgodnie z przyjętym etosem proponuje ona nowy model uczestnictwa nie tylko w kulturze, lecz przede wszystkim w obszarze kontaktów międzyludzkich. Model horyzontalny, co wydaje się sprzeczne z trudnościami, jakie napotykały kobiety pragnące twórczo realizować się w tym środowisku.


Anna Zubrzycki była jedną z najsłynniejszych aktorek „Gardzienic” jeszcze w latach PRL. Brała udział już w pierwszych wyprawach, a na stałe do zespołu dołączyła w 1979. Grała główne role kobiece. W grupie związała się z przybyłym w 1990 r. Grzegorzem Bralem, późniejszym mężem, z którym założyła wrocławski Teatr Pieśń Kozła (odeszła z niego w 2014 r.). S. nie lubił, gdy w zespole tworzyły się związki. W książce Kułakowskiej „Błaźnice. Kobiety kontrkultury teatralnej” Zubrzycki wspomina, że gdy odchodziła, S. powiedział do niej „Widzę twoją przyszłość bardzo nieciekawie, bardzo ciemno […] To jest koniec twojej kariery artystycznej, Anusia”. Wcześniej, jak czytamy, źle zniósł wiadomość o jej ciąży: „Cholera jasna, co za tragedia!” - krzyczał.


Zubrzycki odeszła w 1992 r. Dziś mówi: - W teatrze, a już zwłaszcza tym szeroko rozumianym teatrze niezależnym, tworzymy z miłości. Schodzimy się z miłości i z pasji. Dlatego na początku nie ma tam umów czy reguł. A powinny być. Brakuje granic.


Agata Diduszko-Zyglewska wspomina: - Odeszłam stamtąd po kolejnej awanturze, która trwała do piątej rano. Spakowałam się, poszłam na autobus i już nie wróciłam. Wiele osób odchodziło stamtąd w taki sposób – po prostu docierały do granic wytrzymałości.


Dlaczego z Gardzienic odeszła Joanna Wichowska? - Zdołałam sobie w końcu uświadomić skalę krzywd, których tam doznawałam. I ich efekty dla zdrowia psychicznego - mówi.


Przełomowa dla Wichowskiej miała okazać się podróż z zespołem na tournée do Stanów Zjednoczonych. - Spotkałam tam wielu ludzi, którzy próbowali ze S. rozmawiać, i którzy widzieli jasno, że to, co się dzieje między nim a zespołem, jest chore. „Tutaj to by był kryminał. A wy w tym tkwicie” - mówili. Mnie to bardzo otrzeźwiło.


Sadovska w swoim tekście też odpowiada o problemach z odejściem: „Udało mi się wyrwać, odejść. Przyszło mi latami uwalniać się od nocnych koszmarów i kompleksu niedoskonałości. Musiałam przejść przez depresję. Natychmiast się najeżam, kiedy koledzy-reżyserzy zwracają się do mnie »Marianko«, »dziewczynko« czy »ptaszku« (i są szczerze zdziwieni, gdy obruszona zwracam im uwagę), bo wiem, dokąd może prowadzić taka »niewinna« poufałość”.


„Pomógł mi Jan Peszek”


Gdy rozmawiam z Anną Zubrzycki o gardzienickiej przeszłości, woli podkreślać, że patrzy w przyszłość. Że zależy jej dziś przede wszystkim na pozytywnych rozwiązaniach, na wypracowywaniu metod pozwalających uniknąć przemocy i nadużyć. Organizuje rezydencje i warsztaty dla pracowników instytucji kultury, m.in. z udziałem adwokatki.


Z własnego doświadczenia wie, jak trudno chociażby dochodzić praw do dzieła, które stworzyło się wspólnie, podczas wielogodzinnych prób, a czego oficjalnym „autorem” na końcu okazuje się tylko lider zespołu. Aktorów namawia na podpisanie umowy przed wejściem w tworzenie kreacji zbiorowej oraz zbieranie dokumentacji.


- Naszym instytucjom często brak klarownych ram. Wszystko robi się mętne, nie wiadomo gdzie się zaczyna „ja”, a gdzie kończy się sztuka. Wszystko dzieje się jakby w rodzinie. Brakuje jasnych granic - tłumaczy, dodając, że w tej sytuacji artysta łatwo może stać się ofiarą mobbingu lub dyskryminacji.


Sadovskiej w wydostaniu się z matni "Gardzienic" pomógł inny artysta. „Miałam wiele szczęścia, bo właśnie w tym najmroczniejszym okresie mogłam asystować w próbach genialnemu polskiemu aktorowi Janowi Peszkowi - wspomina. - Jan rozbijał wszystkie »prawdy«, którymi karmiono mnie przez dziesięć lat prania mózgu. Mówiono mi, że rzekomo »tworzyć można tylko w cierpieniu« i że »tylko fizyczny i psychiczny ból jest gwarancją prawdziwej i wysokiej sztuki«… I to Jan Peszek, a wcześniej aktorka ze Lwowa, Lidia Danylchuk, podkreślali, jak ważne jest wyznaczenie granicy”


Sadovskiej w wydostaniu się z matni "Gardzienic" pomógł inny artysta. „Miałam wiele szczęścia, bo właśnie w tym najmroczniejszym okresie mogłam asystować w próbach genialnemu polskiemu aktorowi Janowi Peszkowi - wspomina. - Jan rozbijał wszystkie »prawdy«, którymi karmiono mnie przez dziesięć lat prania mózgu. Mówiono mi, że rzekomo »tworzyć można tylko w cierpieniu« i że »tylko fizyczny i psychiczny ból jest gwarancją prawdziwej i wysokiej sztuki«… I to Jan Peszek, a wcześniej aktorka ze Lwowa, Lidia Danylchuk, podkreślali, jak ważne jest wyznaczenie granicy”.


Aktorki jak hostessy


Sadovska, Diduszko, Wichowska - to kobiety, które opowiedziały historie sprzed kilkunastu-dwudziestu lat. Inne opowieści są jednak sprzed lat zaledwie kilku. Ula (imię zmienione) to pracownica „Gardzienic” spoza zespołu artystycznego: - S. wszystkich traktował źle. Ale ludzi spoza „kulturalnej bańki” - sekretarki, pracowników fizycznych - jeszcze gorzej. Wydzwaniał do mnie w piątek po godz. 21 w sprawie mojej pracy. Nie odebrałam, pewnie go to rozjuszyło - wspomina. - Później to się powtarzało, zdarzało się, że odbierałam. Pewnego dnia stwierdził, że moja praca - przygotowywałam dokumenty - jest „obrzydliwa”. Zwyzywał mnie od głupich - i gorzej, ale „głupią” zapamiętałam najbardziej. Byłam w szoku - łzy mi stanęły w oczach. Ale nie rozpłakałam się, bo nie płaczę w pracy. Potem przyszła do mnie księgowa, pracująca w Gardzienicach od wielu lat. Powiedziała, że mam się nie przejmować, bo to tu normalne. Usłyszałam, że po moim przyjściu zakładały się z koleżanką, czy szef wytrzyma w byciu wobec mnie „neutralnym” dwa tygodnie, czy może trzy tygodnie. Bo zazwyczaj tyle trwa, zanim maska pęka.


Ula dodaje, że wówczas zmienił się też stosunek reszty pracowników do niej. - Otworzyła się puszka Pandory z opowieściami, bo zorientowali się, że jestem już „swoja”. Zrozumiałam, że na tle tego, co tam się dzieje, ja doświadczam tylko „mikroprzemocy”.


Dzień po tamtym zajściu napisała do S. maila. „Szanowny Panie Dyrektorze, uprzejmie przypominam, że pracodawcę zgodnie z Kodeksem Pracy obowiązuje poszanowanie godności pracownika”. - Nie wiem, skąd mi wtedy przyszła taka siła - wspomina.


I dodaje: - W niektórych instytucjach kultury w Warszawie, z którymi współpracowałam, też panuje mobbing. Ale to mobbing w białych rękawiczkach, niezgodny z prawem pracy. To, co się dzieje w Gardzienicach, w wielu sytuacjach podpada moim zdaniem pod kodeks karny.


Dyrektor spotkał się z Ulą po jej mailu. Pytał, czy zamierza wytoczyć sprawę w sądzie. - Bo, jak mówił, miał już wiele spraw w sądzie - opowiada kobieta. Sprawy nie wytoczyła.


Ula opowiada też historię swojej koleżanki, która w Wigilię została pilnie wezwana do pracy. S. kazał pracownicom założyć białe fartuszki i czarne sukienki i obsługiwać z tacami swoich gości.


Paweł Soszyński, krytyk teatralny, widział podobną sytuację: - Przed laty, na studiach doktoranckich w Instytucie Kultury Polskiej UW, wyjechałem jako opiekun z grupą studentów do Gardzienic. Traf chciał, że akurat było tam małżeństwo Krauzów. S. bardzo zależało, żeby zarejestrowali jego spektakl, chodziło bodajże o „Elektrę”. To, co urządził S. na ich powitanie, nie mieści się w głowie! Aktorki pełniły tego wieczora rolę, nazwę to eufemistycznie, hostess. Ubrane w zgrzebne suknie nalewały S.  i Krzysztofowi Krauzemu usadowionym na tronach, wino. Było późno, dziewczyny były zmęczone – a S.  kazał im tańczyć i śpiewać, by zabawić w ten sposób, mocno zresztą skonsternowanego i przerażonego, Krauzego. Jego żona nie wytrzymała, wyszła. Oczywiście do żadnej rejestracji nie doszło. Musieliśmy za to patrzeć na fantastyczne aktorki, teatralne osobowości, sprowadzone do roli trochę pań do towarzystwa, trochę klaunów. Nigdy więcej tam nie wróciłem.


Reżyserka Joanna Kos-Krauze potwierdza, że pamięta tamten wieczór i że do współpracy zawodowej istotnie nigdy później nie doszło. - Potem przez wiele lat przyjaźniliśmy się z W.  prywatnie. Nigdy więcej przy nas coś takiego się nie powtórzyło. Wydaje mi się, że miał świadomość, że nie czuliśmy się dobrze w tamtej sytuacji - dodaje.


Aktor na policji


Od lat tematem „Gardzienic” i nadużyć związanych z ich funkcjonowaniem zajmuje się Anna Kapusta, socjolożka i antropolożka społeczna. W swojej nieopublikowanej dotąd pracy naukowej Kapusta pisze o "efekcie ciszy" i "przemocy sieciowej". Wskazuje, że współodpowiedzialni za sytuację przemocy w „Gardzienicach” i milczenie wokół niej są zajmujący się tym teatrem polscy badacze uniwersyteccy, budujący jego mit - i unikający kategorii etycznych w swoich ocenach.


Anna Kapusta przeprowadziła zanonimizowane wywiady z aktorami "Gardzienic" - powracają w nich opowieści o psychicznej i fizycznej przemocy, w co najmniej jednym przypadku zgłoszonej na policję.


- Tekstem Sadovskiej nie jestem zaskoczona. Wiem o wiele więcej, jednakże w wielu miejscach jest to wiedza nieoperacyjna naukowo. To znaczy: kilka osób opowiedziało mi znacznie więcej, ale bez zgody na nagranie wywiadu i użycie notatki terenowej w pracy - tłumaczy. - Wiem o wywoływanych świadomie psychozach. Ostatni znany mi przykład indukowanej psychozy na próbie pochodzi z 2013 r. Wiem o bulimiach posttraumatycznych, kompulsywnym jedzeniu i wymiotach po próbie. Dysocjacje psychiczne i całe spektrum psychiatryczne również mi są znane. Próbowałam uzyskać wywiad od jednego "stażysty", który był dręczony psychicznie, jednak chłopak wycofał się z tego, obawiając się zemsty innych członków "Gardzienic". Cokolwiek miałoby to znaczyć.


Marszałek nic nie wie, minister też


Próbowałem porozmawiać z dyrektorem „Gardzienic”. S. najpierw - 16 lipca - zgodził się odpowiedzieć na pytania zadane mailem. Twierdzi, że potrzebuje czasu, tłumaczy, że ma ciężko chorą żonę, z którą jest w Londynie. Kolejny raz próbowałem skontaktować się z dyrektorem pod koniec sierpnia.


Zapytałem go o opowiedziane mi sytuacje - w tym „rękoczyny" i „siniaki” Sadovskiej, propozycję seksu wobec Wichowskiej, „metodę” izolacji aktorek lub aktorów i sprawy sądowe za sytuacje uznane przez pracowników za naruszenie praw pracowniczych, dóbr osobistych lub godności.


Nie uzyskałem dotąd żadnej odpowiedzi.


Zapytałem też ministra kultury i urząd marszałkowski w Lublinie, którzy odpowiadają za prowadzenie ośrodka, o mobbing i molestowanie w „Gardzienicach".


„Zarząd Województwa Lubelskiego nie otrzymywał żadnych głosów ani sygnałów w powyższej sprawie” - odpisał rzecznik marszałka Remigiusz Małecki.


„Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie otrzymywało informacji, głosów czy sygnałów dotyczących zachowań mogących nosić znamiona mobbingu oraz molestowania seksualnego w Ośrodku Praktyk Teatralnych »Gardzienice«” - oświadczyło biuro prasowe ministra Piotra Glińskiego.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji