Artykuły

Zapach teatru

- Każdy szarpie pazurami pracę, gdy ona tylko się pojawia, gdy można zarobić, gdy można tworzyć. Mam nadzieję, że wrócimy na swoje miejsca, to jest potrzebne ludziom - z aktorką Pauliną Walendziak rozmawia Aleksandra Pucułek w Gazecie Wyborczej – Łódź.


Aleksandra Pucułek: Jak się czujesz?


PAULINA WALENDZIAK: Na początku tego covidowego zawirowania miałam poczucie, że dla społeczeństwa to będzie święty czas, że na moment zatrzymamy się i zwrócimy ku tym najważniejszym wartościom. Spojrzymy na drugiego człowieka, skupimy się na własnej emocjonalności, na potrzebach innych. Miałam taką dziecinną wiarę w to, że kiedy zatrzymanie - silą rzeczy - nastąpi, to trzeba będzie rozmawiać. Liczyłam na to, że w końcu wyrzucimy ze swojego życia pędzący kapitalizm, który przykuwa naszą uwagę.
Teraz, po czasie nadziei, towarzyszy mi raczej beznadziejność. Gdy zauważyłam, jak nasza polityka w sposób skandaliczny wykorzystuje to, co się dzieje, mam wewnętrzną niezgodę na to. Są coraz większe podziały wśród ludzi, ludzie panikują, pomysły młodych przedsiębiorców, którzy podjęli ryzyko i zdecydowali się na mały biznes, zostały ukrzyżowany w mgnieniu oka.
Niedawno widziałam się ze znajomymi i zauważyłam, że każdy temat, który wydawał mi się jakiś czas temu prozaiczny, nie może mi przejść przez gardło wobec tego, co się dzieje wokół. Nie potrafię znaleźć w sobie katalizatora, wydawało mi się, że spotkania z przyjaciółmi, z najbliższymi będą czymś takim, ale tak nie jest. Rozmawiamy o koncertach o wakacjach, ale nie wiemy, czy coś takiego będzie w najbliższej przyszłości.

Rozmowy o koncertach, wakacjach, to -w obecnej sytuacji - rozmowy o marzeniach.


- Ale w tej sytuacji marzenia są blade, bo się nie zrealizują w najbliższym czasie.


A ty panikujesz?

- Zauważyłam, że nie martwię się tak bardzo o siebie, ale o moich bliskich, to jest rodzaj mojej specyficznej paniki, boję się o ich zdrowie, samopoczucie.

Praca jest tym katalizatorem, o którym wspominałaś, którego ci brakuje?

- Tak, sprawia mi dużo przyjemności i daje energię, ale w dobie zarazy wnikającej w każdą płaszczyznę życia, nawet teatr, który wydawał mi się miejscem najbezpieczniejszym na świecie, moim domem, też jest czymś zainfekowany.
Nie gramy, wiadomo, jest zakaz, chociaż ostatnio była sposobność, żeby spotkać się z widzem.

7 listopada mieliście mieć premierę spektaklu „Róbmy swoje" z piosenkami Wojciecha Młynarskiego. Dwa dni przed waszą premierą premier ogłosił, że od soboty teatry zamknięte.

- Długo pracowaliśmy nad tym spektaklem, mieliśmy spotkania indywidualne z Jackiem Bończykiem, reżyserem spektaklu, z aranżerem, ale byliśmy bardzo czujni, gotowi na wszystko, spodziewaliśmy się, że nie będzie owocu naszej pracy. Nie wiedzieliśmy, czy przedstawienia będą grane, ale nadzieja trzymała nas do ostatniej chwili.
Kiedy mogłam, to słuchałam informacji i tego, co mają nam do powiedzenia ci, co mówić mogą. W czwartek podczas próby w jednym uchu miałam słuchawkę i też słuchałam informacji. Usłyszałam wtedy, że teatry będą zamknięte. Chwilę potem mieliśmy przerwę, wszyscy przez SMS-y się kontaktowaliśmy, co dalej. Decyzje zapadły błyskawicznie, Jacek stwierdził, że „robimy swoje", jesteśmy gotowi.

I ostatecznie premiera była przesunięta o dzień.

- Trzeba było dopieścić światło, nagłośnienie, ale udało się, mogliśmy zaprezentować się przed publicznością.
Dla mnie największym stresem było to, że znowu stanę na scenie i spotkam się z publicznością. Nie grałam - uwaga - siedem miesięcy. Zastanawiałam się, czy po takiej przerwie będzie to dla mnie bariera nie do pokonania, jak zareaguję, nie wiedziałam, czego się po sobie spodziewać, jakie emocje się pojawią, ale byłam bardzo radosna z tego spotkania. Oczywiście ta radość była zakrapiana smutkiem, wiedziałam, że następnego dnia i w następnym miesiącu nie dojdzie do podobnej chwili, więc napawałam się tym, jak mogłam.

Aż siedem miesięcy nie grałaś?

- W marcu - oprócz lockdownu - były też trudne sytuacje wewnętrzne związane z odwołaniem dyrektora w naszym teatrze. Po lockdownie weszły spektakle, ja niestety nie miałam przyjemności zagrać żadnego z moich tytułów, a mam ich sześć. Nie było to zależne ode mnie. Natomiast wiem z relacji moich koleżanek i kolegów, że granie w maju czy w czerwcu było trudne. Zazwyczaj widzimy twarze, które się do nas uśmiechają albo które są znudzone, widzimy, jak dana osoba reaguje na dane sceny, na nas i dzięki temu możemy wejść z nim w interakcję, a tu - ze względu na stan zakamuflowania widzów i na liczbę publiczności - nie dało się tego zrobić. W tym pierwszym momencie zamknięcia świata kultury był też odczuwalny strach, a teraz ludzie są zniecierpliwieni, stęsknieni.
Podczas ostatniej premiery było ok. 100 osób na widowni, było czuć potrzebę tego kontaktu. Teatr ma zapach, teatr ma dźwięk, jest ceremonią, niezwykłą randką, więc wydaje mi się, że po tych miesiącach „romans" między widzem a teatrem będzie bardzo płomienny.

Jak spędziłaś te ostatnie miesiące?

- Szukałam pracy, w zawodzie, ale nie w teatrze, żeby jakoś siebie wspomóc. W czerwcu zagrałam w filmie, spędzałam czas z rodziną. Chociaż nie ukrywam, że trudno mi zająć czymś innym głowę, gdy nie wiadomo, co czai się za rogiem.

Z pozytywnych rzeczy: obroniłaś pracę magisterską i miałaś w końcu czas, żeby zrobić prawo jazdy.

- Tak, moje auto miało już nawet pierwszą wizytę u „doktora". Boję sięjeszcze jeździć po łódzkich ulicach, bo zmieniają się z dnia na dzień, ale staram się z nimi zaprzyjaźnić, i z łódzkimi kierowcami. Na razie są bardzo wyrozumiali, pozdrawiam ich.
Z kwestii zawodowych - miałam też przyjemność śpiewać. Nie zdarzało mi się to ostatnio często, a jest to element mojego życia, który uwielbiam. Zostałam zaproszona na Studencki Festiwal Piosenki w Krakowie na galę. Stęskniłam się za muzyką, więc tym bardziej się cieszę, że zrobiliśmy spektakl z piosenkami Wojciecha Młynarskiego.


Młynarski wydaje się idealny na te czasy?

- Nigdy nie miałam okazji, żeby przysiąść nad jego utworami. Bałam się jego piosenek, twierdziłam, że są wymagające, bo muszą być podtrzymane konwencją, sytuacją. Okazało się, że pomysłem są obecne czasy, nie trzeba było nic kreować, teksty są żywe, aktualne, trafiają w bolesny punkt każdego z nas.

Wcześniej nie śpiewałaś piosenek Młynarskiego?

- Nigdy, często je słyszałam w radiu, w domu. Był obok, ale nigdy nie zatrzymałam się przy nim. Teraz musiałam to zrobić i już rozumiem, dlaczego jest mistrzem.

Zatrzymałaś się przy jednej z piosenek.

- Na drugiej próbie przydzielano utwory. Dostałam piosenkę, którą każdy zna: „Och życie, kocham cię nad życie". Byłam załamana tym wyborem, tekst wydał mi się taki prozaiczny, poza tym słysząc ten tytuł, od razu odtwarza nam się wersja śpiewana przez panią Edytę Geppert. Powiedziałam reżyserowi, że boję się podjąć tej piosenki, powiedział, żebym mu zaufała.
Następnego dnia w domu pracowałam nad tym utworem, słuchałam melodii, którą nagrał mi aranżer, myślałam, jak to przedstawić. Kiedy się nad tym zastanawiałam, usłyszałam, że pod mój wieżowiec przyjechała straż pożarna. Myślałam, że się pali. Otworzyłam okno, żeby sprawdzić, co się dzieje. Na samym dole zobaczyłam kobietę. Popełniła samobójstwo, skoczyła z mojego wieżowca.
Postanowiłam, że ta piosenka, która wydaje się taka lekka, będzie o tym wydarzeniu i to wydarzenie przyświecało mi całej pracy nad tym utworem. Pomimo różnych życiowych katastrof, małych apokalips, które się dzieją każdego dnia, warto walczyć i przypominać sobie nieustannie o niepowtarzalności życia.
Ta piosenka dla mnie ma już olbrzymi ciężar, stała się hymnem naszej brunatnej codzienności. Cały kontekst też trochę mnie zmienił, nabrałam uważności na inne osoby. Warto czasami się uśmiechnąć, porozmawiać z kimś. Zwykła niezobowiązująca rozmowa może zmienić komuś dzień, może zmienić komuś decyzje, kogoś uratować.



Co teraz?

- Listopad nieciekawie przebiega, grudzień pewnie będzie podobny, więc - żeby nie zarzucić sobie, że nie wykorzystałam tej luki - mam zamiar teraz szkolić język angielski, żeby wyjeżdżać na europejskie warsztaty, rozwijać się, zapełnić czymś nowym, to byłoby zapalające, motywujące. Nie chcę stać w miejscu, sztuka się rozwija, nie chcę się zatrzymać.
Jednocześnie mam próby do przedstawienia Marcina Brzozowskiego „Szklana menażeria", data premiery jest wielką niewiadomą, ale to, że jestem w ciągłej pracy, myślę nad postacią, daje mi wiarę w coś dobrego. Wiem, że ten spektakl będzie i będzie spotkanie z widzem. To taka moja mała nadzieja, która motywuje mnie do zmierzenia się z każdym dniem.

A gdy rozmawiasz z innymi aktorami, absolwentami szkół teatralnych?

- Współczuję osobom, które teraz skończyły szkołę i nie miały możliwości zagrania na Festiwalu Szkół Teatralnych. Ten festiwal nie daje pracy, ale daje rytuał zamknięcia i to jest potrzebne.

Trzeba zamknąć jedne drzwi, żeby otworzyć następne?

- A tutaj to zakończenie nie nastąpiło, te osoby są w dziwnej czasoprzestrzeni, która się nie kończy i nie zaczyna. Dobrze, że teraz festiwal będzie chociaż online.
Osoby wchodzące dopiero w ten świat muszą być przerażone, bo nie mogą iść na rozmowę do teatru, nie mogą pojechać na casting, bo ich jest bardzo mało, nie mogą wziąć udziału w niezależnym spektaklu, bo teraz ich się praktycznie nie robi.

Oprócz kiepskiego samopoczucia związanego z zamknięciem w domu, brakiem możliwości spotkania z widzami, wielu aktorów zwyczajnie znalazło się też w złej sytuacji finansowej. Zmieniają pracę?

- Słyszałam o takich sytuacjach, ale w moim najbliższym otoczeniu nie spotkałam się z taką osobą. Każdy, jak może, szarpie pazurami pracę, gdy ona tylko się pojawia, gdy można zarobić, gdy można być potrzebnym, gdy można tworzyć. Mam nadzieję, że wrócimy na swoje miejsca, to jest potrzebne ludziom. Netflix i łóżko też mają swoje granice.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji