Artykuły

Tomasz Karolak: Kultura jest zawsze na końcu

- Pierwsi zamknięci, a ostatni otwarci - mówią o sobie aktorzy pracujący w teatrach. Koronawirus nie odpuszcza. Jak pan sobie radzi w tych zwariowanych czasach?


- Dziękuję za troskę. Mam to szczęście, że jestem w trakcie zdjęć telewizyjnych, które dają mi podstawę do tego, żeby utrzymać rodzinę. Gram w serialu „Lepsza połowa" realizowanym dla Telewizji Polskiej. To kontynuacja już wieloletniego projektu.


- Widzę uśmiech na twarzy.


-Tak, jestem szczęściarzem. Od stycznia prawdopodobnie pojawię się w nowym projekcie serialowym. Będzie to komedia, która spróbuje wyrwać widzów z tej potworności, którą mamy dookoła.


- Wielu Polaków liczyło, że w okresie świąteczno-noworocznym zrobią to „Listy do M". Premiera czwartej części tego kultowego już filmu została jednak odwołana. Jak żyć?


- Niestety. Gdy czytam komentarze widzów, fanów tego filmu, to jestem szczęśliwy. Powiem szczerze - nie spodziewałem się, że „Listy do M." staną się dla Polaków taką świąteczną tradycją. To niesamowite, że widzowie tak sobie ukochali ten film i na pewno najbliższe święta bez niego będą inne, ale co zrobić? Ludzie kina liczyli na zwrot kosztów produkcji i zarobek, który przychodzi m.in. ze sprzedaży biletów, ale jak ma to być osiągane, skoro widzowie nie mogą chodzić do kin? Przez pandemię całe myślenie o kinie zostało wywrócone do góry nogami.


- Ten film trafi teraz na półkę?


- Z tego, co wiem, został odłożony na następny rok. Zobaczymy, czy w tym przetransformowanym świecie,  „Listy do M. 4" się nie zestarzeją. Mam jednak zaufanie do Patricka Yoki, reżysera tego filmu, bo potrafi on uchwycić tę polską niefrasobliwość. Praca z nim to wielka przyjemność. Z zainteresowaniem obserwowałem, jak dodawał „Listom do M." nową energię, ale świat się zmienił i już nigdy nie będzie jak dawniej. Już zawsze będziemy mieć ten strach gdzieś z tyłu głowy, choć akurat sam jestem osobą, która stara się nie bać i pracuję nad tym...


- Nawet dość mocno pan nad tym pracuje. Proszę odnieść się do tej głośnej historii, gdy został pan wyproszony ze znanego sklepu branży meblarskiej za brak maseczki.


- To był moment, kiedy nie mogłem nosić maseczki - miałem zaświadczenie od lekarza. Ponadto byłem po badaniu krwi, z którego wynikało, że jestem zdrowy. To było w wakacje. Umówiłem się z rodziną na zakupy w sklepie IKEA, ale ochroniarze wszystkich, którzy nie mieli tych masek, bo nie tylko ja nie miałem, traktowali jak wrogów, a gdy pokazałem im zaświadczenie, to nie wiedzieli, co z tym zrobić. Ostatecznie wyproszono mnie ze sklepu, to znaczy sam sobie wyszedłem. Najpierw byłem straszony policją, a potem stwierdzono, że skoro jestem już poza sklepem, to policja nie jest potrzebna. Poczułem się potraktowany jak idiota. Miałem dokumenty, a oni krzyczą, że wzywają policję. Nagrałem więc taki filmik, który zaczął żyć swoim życiem, ale media już nie przekazały dokładnie tego, że mogłem tej maski nie nosić, bo nie zarażałem. Nie dementowałem już tego, bo uważam, że prawda obroni się sama.


- No i afera gotowa, a winni jak zwykle dziennikarze.


- Niechcący stałem się przywódcą ruchu antymaseczkowo-ikeowego. Wcale tego nie żałuję, bo do szału doprowadza mnie granie ludzkim strachem. Uważam, że dobrze się stało, że ta historia mi się przytrafiła.


- Grupa Polaków nie chce zmian w prawie aborcyjnym. Jestem ciekaw pana opinii na temat tego, co się ostatnio dzieje na polskich ulicach.


- To niezwykle trudny temat. Rozumiem to oburzenie. Od wielu lat trwają dywagacje dotyczące tego, kiedy zaczyna się ludzkie życie, ale muszę jasno powiedzieć, że język tego protestu to nie jest mój język.


- Dlaczego?


- To, o co pan pyta, to rzeczy niezwykle poważne, które trudno rozstrzygać na ulicy. Uważam, że nie należy wydawać w tej sprawie jednoznacznych osądów. Nie wiem, kto może za to wziąć odpowiedzialność.


- Na ulice wyszły przede wszystkim kobiety.


- Nie będąc kobietą, nie wiem, jak bym zareagował. Rozumiem, że młodzi ludzie, którzy protestowali, młode kobiety, chcą mieć pełnię wolności. A z drugiej strony znam kobiety, które dokonywały aborcji z różnych przyczyn medycznych i wiem, że jakakolwiek aborcja to wydarzenie ciągnące się w psychice kobiety przez wiele lat. Dlatego staram się nie wypowiadać na ten temat, bo znam niekończące się lata terapii stosowanej po to, żeby przestać się bać, żeby te obrazy nie wracały.


- Jakie pana zdaniem jest wyjście z tej sytuacji?


- Zdaje się, że najlepszym rozwiązaniem jest zachowanie status quo. Gdy słucham teraz głosów tych wszystkich środowisk, to większość skłania się ku temu, że jednak ten kompromis, którego Lech Kaczyński tak bardzo bronił, był najlepszą opcją dla nas. Tak mi się wydaje. Ponadto uważam, że nie mamy wychowania seksualnego na podstawowym poziomie.


- Artysta to obywatel. Czasami chyba trzeba walnąć pięścią w stół?


- Oczywiście, są sytuacje, kiedy milczeć nie można. Trzeba reagować, gdy zostają pogwałcone pewne zasady dotyczące wolności kultury, swobód obywatelskich itd. Wtedy należy się odezwać. Na razie żyjemy jednak w demokratycznym kraju. Musiałem zaakceptować wybór większości, ale też mam prawo być mniejszością i swobodnie sobie żyć.


- Panuje opinia, że aktorzy całe życie mówią cudzym tekstem i dlatego często nie mają niczego mądrego do powiedzenia. Jest w tym trochę racji?


- Aktorzy są taką samą nacją zawodową jak każda inna. Rzeczywiście sam moment grania postaci, kogoś innego, to bardzo intymny proces, który polega na tym, że używając swojej własnej prawdy, mówię obcy tekst. A koszty tego są ogromne. To jest jedyna rzecz, która różni chyba aktorów artystów od nieartystów. Żeby to jaśniej wytłumaczyć, powiem, że jeżeli w ciągu dnia gram scenę, w której mówię kobiecie, że ją kocham i staram się to zrobić jak najbardziej naturalnie, po to żebyście wy, publiczność, uwierzyli w to, co ja mówię, to mój organizm nie rozróżnia tego, że ja gram, udaję. Bo mózg nie rozróżnia uczuć. Po prostu mój organizm wytwarza takie endorfiny, które są normalnie obecne w prywatnym życiu, gdy człowiek człowiekowi mówi: kocham cię. A ja po czymś takim, wyeksploatowany z emocji, wracam do domu.


- Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego w piątek 13 listopada opublikowało listę beneficjentów Funduszu Wsparcia Kultury. Jego budżet to 400 mln zł. Pana Teatr IMKA też jest na tej liście.


- Tak, zwróciłem się o pomoc. Od 10 miesięcy nie możemy realizować repertuaru, od 10 miesięcy nie zarabiają też związani z teatrem ludzie, często mający rodziny. W Teatrze IMKA mieli pewną pracę. Teatr stoi pusty, mimo że jest przygotowany i wyremontowany. Właściwie z pierwszą gotową premierą, w której gram u boku Daniela Olbrychskiego, w reżyserii Magdy Łazarkiewicz. Czekamy, aż te obostrzenia dotyczące instytucji kultury przestaną obowiązywać, żebyśmy mieli jakiś ekonomiczny sens grania i żeby jak najwięcej osób przyszło do nowej siedziby naszego teatru.


- Po krytyce Funduszu Wsparcia Kultury, którego beneficjentami mieli zostać ludzie kultury, ale też m.in. popularni muzycy disco polo, minister kultury zdecydował o wstrzymaniu wypłaty środków. Jak to się skończy?


- Myślę, że dla instytucji kultury, m.in. teatrów, dobrze się skończy.


- Środowisko skłócone. Publika nienawidzi, a pieniądze i tak wstrzymane. Dlaczego nawet tak szlachetna idea, jak pomoc artystom, potrafi podzielić środowisko?


- Coś w tym jest. Emocje oczywiście występują, ale nas COVID i kryzys w kulturze zjednoczył. Mówię o właścicielach prywatnych instytucji kultury, m.in. o prywatnych teatrach. Jeśli chodzi o zapisy dotyczące kultury, to jesteśmy jeszcze jedną nogą w socjalizmie. Nie ma równości między teatrami państwowymi a właścicielami instytucji prywatnych. Cały czas musimy udowadniać różnego rodzaju gremiom, ministerstwom, że jesteśmy i że warto nas brać w ogóle pod uwagę. Dlatego też stworzyliśmy na początku pandemii Unię Teatrów Niezależnych, do której należy już kilkadziesiąt instytucji.


- A zna pan jakieś przykłady środowiskowej solidarności wśród aktorów?


- Oczywiście. Ludzie starają się sobie pomagać. Jesteśmy w trakcie nagrywania filmiku, aby pomóc wdowie po naszym koledze, 40-letnim reżyserze teatralnym, który zmarł dwa tygodnie temu prawdopodobnie na COVID. Wielu kolegów zaangażowało się, żeby spróbować zebrać pieniądze. Takie przykłady można mnożyć.


- Nie brakuje głosów, że jednak każdy gra na siebie.


- To też znak czasów. Nie jesteśmy tak skonsolidowani, jak bywało dawniej, kiedy wszyscy zbierali się w SPATiF-ie i rozmawiali przy koniaczku. Teraz każdy goni, żeby pospłacać kredyty, wszyscy w coraz większym pędzie, bo wiadomo, że z teatru to utrzymać się nie da. Ludzie grają w filmie, serialach. Dubbingują. Nie pomagają też systemowe regulacje, bo kultura jest zawsze na końcu.


- Prowadzony przez pana Teatr IMKA to instytucja prywatna. Dlaczego musiał pan szukać nowej siedziby dla swojego teatru?


- Sprawa była szeroko opisywana przez media, ale najkrócej mówiąc, koledzy, których kiedyś ugościłem na swojej scenie, odebrali mi przestrzeń, w której działał Teatr IMKA. Wszystko odbyło się zgodnie z prawem, ale myślę, że bez wyczucia i lojalności koleżeńskiej. Moim zdaniem, żenująco zachował się też zarządca budynku, czyli Związek Harcerstwa Polskiego. Żałuję, że byłem harcerzem.


- Wyszedł pan na prostą?


- Tak, ale okazało się, że miałem dowiedzieć się w ostatnim momencie, żebym po prostu nic nie mógł zrobić. Miałem stać się najemcą tego miejsca i najogólniej mówiąc, we własnym teatrze płaciłbym za wystawianie swoich przedstawień komuś innemu.


- Czego ta historia pana nauczyła?


- Przypomniałem sobie rady ojca, że jak się ma miękkie serce, to trzeba mieć twardą dupę.


- To wszystko?


- Pandemia wszystko wyrównuje.


- Co ma pan na myśli?


- Nowi najemcy mają okazję rozpocząć od początku mozolne budowanie teatru. Mnie to zajęło 10 lat. I to nie zależy od bogatych sponsorów, bo tu potrzebny jest czas. Widz go potrzebuje i tu nie ma drogi na skróty. Wszystko trzeba wypracować. Wyszedłem po tej historii mocniejszy i - co ważne - nie mam horrendalnego czynszu nad głową w środku pandemii. Działam teraz trochę rozważniej i wolniej. Nie zrezygnowałem z uprawiania sportu. Cały czas jestem triathlonistą, 50-letnim już prawie, i crossfituję. Mam czas na inne rzeczy. Piszę kolejną bajkę dla dzieci. Jestem też częściej z rodziną i rzeczywiście jest coś takiego, że się trochę człowiek uspokaja. Co nie znaczy, że traci zainteresowanie czy entuzjazm do tego, co robi. Tak miało być. A IMKA będzie istniała w dwóch miejscach w Warszawie. Pierwsze już jest gotowe, przy ul. Kocjana 3.


- Aktorzy szukają różnych zajęć poza aktorstwem. Gdyby panu się coś takiego przydarzyło, jaki zawód mógłby pan wykonywać?


- Zanim zostałem aktorem, to handlowałem ciuchami i pracowałem w cegielni oraz na budowach. Byłem też ochroniarzem. Liznąłem trochę różnych rzeczy. Nie wiem, może zostałbym kierowcą?


- A wyobraża pan sobie życie poza Polską? Bo czasami w tej debacie publicznej można usłyszeć takie sformułowanie:  „Uciekam z tego kraju". Nie z Polski, tylko „z tego kraju". Ludzie mówią tak wręcz z pewnym obrzydzeniem.


- Coraz bardziej o tym myślę, ale nie dlatego, że mam jakieś straszliwe dąsy. Chciałbym swoim dzieciakom pokazać więcej świata, ale nie wiem, czy to będzie możliwe. Chciałbym mieć taki moment, żeby móc pojechać i pomieszkać 2 lata w Stanach Zjednoczonych, żeby dzieci nauczyły się języka, ale na razie to jest niemożliwe.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji