Artykuły

Andrzej Zaborski: Wyjście na scenę to święto

Zasłynął rolą komendanta w trylogii „U Pana Boga...". Andrzej Zaborski, choć na emeryturze, nie zamierza odchodzić z zawodu - pisze Tomasz Gawiński w Tygodniku Angora.


Aktor i reżyser. Wystąpił w wielu spektaklach teatralnych i kilkudziesięciu filmach. Jeden z najwybitniejszych polskich lalkarzy, od ponad 40 lat związany z białostockim Teatrem Lalek. Laureat wielu nagród. Grał na perkusji, chciał być milicjantem.


Nie ukrywa złości i bezsilności, że jest na przymusowym urlopie. - Miałem zagrać trzy przedstawienia, ale kultura została zablokowana. Od marca przepadło mi 50 spektakli, również tych za granicą. Ostatnio miał problemy ze zdrowiem. - Trafiłem do szpitala, jednak gdy spojrzę na PESEL, to dziwiłbym się, gdybym nie miał żadnych dolegliwości. Przez kilka dni był na kwarantannie. - Jestem w takim wieku i z chorobami towarzyszącymi, że staram się dmuchać na zimne.


Poza mieszkaniem w Białymstoku ma dwa siedliska. - Jedno nad jeziorem, w okolicach Sejn na Mazurach, drugie w puszczy na Podlasiu. Trudno powiedzieć, gdzie czuję się lepiej. Jak znudzę się w jednym miejscu, to jadę w drugie. Działkę nad jeziorem mamy dopiero od dwóch lat, kupiliśmy holenderską przyczepę i tam mieszkamy. Lubię łowić ryby, to moja pasja, choć nie jestem wariatem na tym punkcie. Co drugi dzień idę z wędką, czasem coś złapię. Głód nie zagląda nam w oczy. Ważne jest też towarzystwo, gitara i śpiew. O tym nie można zapominać.


Od kilku lat jest na emeryturze. - Ten zawód daje możliwości, że można dalej pracować. Zjeździłem z teatrem całą Rzeczpospolitą. Uważam, że aktor jest jak marynarz, pięć dni w domu, a szóstego już go nosi, bo trzeba zagrać w Krakowie albo w Gdańsku... Ostatnio grałem też w klasycznych przedstawieniach organizowanych przez prywatne impresariaty. W „Andropauzie I", „Andropauzie lI", „Szalonym komisariacie", „Malinowych godach", „Mężczyźnie idealnym". W Białymstoku były nie tylko spektakle lalkowe. - Nigdy nie miałem problemu: lalka czy klasyka. Generalnie jednak uwielbiam lalki. To sztuka dla wtajemniczonych. Aktor lalkarz zawsze zagra rolę dramatyczną, ale aktor dramatyczny długo by się musiał męczyć, aby zagrać lalką.


Urodził się w Wałbrzychu. W Białymstoku ukończył technikum elektryczne. Tam zainteresował się muzyką, grał na perkusji. Koledzy ochrzcili go ksywą „Beya". Wróżono mu wielką karierę. - Grałem jazz i rock, nagrywałem do radia, włóczyłem się po różnych festiwalach. Było sporo występów, koncertów. Potem wojsko, gratem w orkiestrze i w zespole Zielone Otoki. Nie miałem czasu się uczyć, muzyka wypełniała moje życie. Nie zdałem matury. Egzamin dojrzałości uzyskałem dopiero w armii. Gdy wyszedł z wojska, zaczął pracować na kolei. - Zajmowałem się trakcją elektryczną, odpowiadałem za odcinek od Białegostoku do Czeremchy Uznał, że nie będzie z niego dobry kolejarz.


-  Chciałem tropić bandytów, przemytników, przestępców. Wymyśliłem sobie, że będę agentem, szpiegiem, białostockim Bondem. Postanowił pójść do milicji.


- Już nawet byłem po rozmowach, dogadany, że w trakcie służby pójdę na studia. Ale ojciec był antypeerelowski i stwierdził, że totalnie porąbało mi się we łbie i żebym dał sobie z tym spokój. Wybił mi to z głowy.


Jeszcze przed wojskiem miał dziewczynę. Po wyjściu z armii spotykali się dalej. - Zastanawiałem się, co mam robić. Występowałem co prawda ze znaną już dość dobrze grupą Mezzon, ale z grania nie można było wyżyć. Występowałem więc w knajpach, na weselach. I pewnego dnia wyczytałem, że w Białymstoku powstaje filia warszawskiej Szkoły Teatralnej. Po rozmowie z dziewczyną, która do dziś jest moją żoną, uznałem, że może warto zostać aktorem. Przygotowywała mnie do egzaminów i była pierwszym moim recenzentem. Zresztą jest nim do dzisiaj.


Trafił na wydział lalkarski. Wspomina, jak poszedł na spektakl „Punch and Judy". Zakochał się w tej sztuce. - Zagrałem w niej 30 lat później. Dlaczego się zakochałem? Bo było to przedstawienie stricte dla dorosłych. I magiczne. Żywy plan, lalki, świetna scenografia. Na początku ludzie się uśmiechają, a z czasem przy tych ich uśmiechach dokonywane jest morderstwo. A na końcu bandyta wychodzi zza kulis, a jest identyczny jak jego forma lalkowa. I kieruje się z kijem bejsbolowym w stronę publiczności. Sztuka połączona z realnością. Bardzo mi się to spodobało. Pomyślałem, że tak mogę grać. Po studiach od razu znalazłem pracę w Białostockim Teatrze Lalek. Spędziłem tam kilkadziesiąt lat, mimo że pojawiały się atrakcyjne propozycje. Uznałem, że moje miejsce jest w Białymstoku.


Zagrał w wielu spektaklach. W pamięci utkwiły mu „Nim zapieje trzeci kur..." Wasilija Szukszyna w reżyserii Krzysztofa Raua i „Pan Fajnacki" - stricte lalkowy, w reżyserii Wojciecha Szelachowskiego. - Szukszyn był w ZSRR zakazany. Ten spektakl był polityczny, wymowny, poruszał ważne społecznie sprawy/ my jako jedyny teatr pojechaliśmy do Moskwy z tą sztuką. Każde przedstawienie kończyło się owacją na stojąco. Po „Panu Fajnackim" poczuł się jak wielka gwiazda. - Był to bowiem bohater naprawdę fajnacki. Utożsamiały się z nim wszystkie dzieci. Nie mogłem przejść przez ulicę, bo dzieci mnie dopadały i krzyczały: - Fajnacki, Fajnacki!


Poczułem się naprawdę jak superstar. Dodaje, że było mnóstwo ciekawych spektakli.  - Rozwalaliśmy festiwale w całej Polsce. Prezentowaliśmy różne formuły. Dlatego nigdy nie obawiałem się innych propozycji, aby zagrać w filmie czy w Teatrze Telewizji. Było mi obojętne, gdzie występuję. Zawsze sprawiało mi to wielką frajdę. Teatr był dla mnie wielką przygodą. I jest nią do dzisiaj, choć już w mniejszym stopniu.


Na planie filmowym zadebiutował u Jacka Bromskiego w pierwszej części trylogii „U Pana Boga za piecem". I choć film miał powstać na Śląsku, reżyser zmienił plany i przeniósł go na Podlasie. Kiedy przeczytał scenariusz, od razu wiedział, że musi zagrać komisarza policji. - Pasował mi, to była rola dla mnie. Szef posterunku w Królowym Moście. Otrzymał potem nagrodę za najlepszą drugoplanową rolę męską na XXIII Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. I posypały się propozycje. - Niestety, nie wszystkie doszły do skutku. W końcu na stałe związany byłem ze sceną w Białymstoku, a to zobowiązywało.


Zagrał w blisko 60 filmach. Nigdy jednak nie kreował głównej roli. - Występowałem najczęściej w drugoplanowych. Choć ostatnio w serialu „Kruk" wcieliłem się w jedną z wiodących postaci... w komendanta policji. - Tak się złożyło, że albo gram policjanta, albo księdza. Był też grabarz w „Karierze Nikosia Dyzmy". Podobało mu się na planie filmowym, ale woli teatr. - Tu nie zrobi się dubla. Scena jest bardziej wymagająca. W filmie może zagrać praktycznie każdy, w teatrze nie ma takiej możliwości. Teatr jest moim żywiołem. Tam czuję się najlepiej.


Wyreżyserował kilka spektakli, m.in. w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku „Pippi Pończoszankę", a w Teatrze Lalek w Białymstoku „Tymoteusza wśród ptaków" i „Tymoteusza Rymcimci". Muzykę do tych przedstawień napisał Krzysztof Dzierma, filmowy ksiądz i kolega z planu „U Pana Boga...". Mówi, że reżyserska robota to ciekawa przygoda, ale woli być jednak aktorem. - Reżyseria to sztuka kompromisu, a ja nie jestem do tego zdolny. Ciężki kawałek chleba. Po co kłócić się z aktorami?


Miał też epizod polityczny. W 2004 roku kandydował z listy Socjaldemokracji Polskiej w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Wcześniej wspierał różnych polityków. Nie chce już do tego wracać. -Zawiodłem się. Podchodziłem do polityki idealistycznie, a okazało się, że jest jak zwykle. Przez 34 lata był wykładowcą w PWST na Wydziale Lalkarskim.


- Uczyłem przede wszystkim animacji, przygotowywaliśmy też małe formy. W roli pedagoga czułem się znakomicie. Uwielbiam młodych ludzi, spierać się z nimi. Dodawali mi energii. Chciało się żyć. Rajcowało mnie, jak się rozwijają. Ja przy nich też się rozwijałem. Nie pozwalali mi się zestarzeć.


Teraz sporo czasu spędza z rodziną.


- Córka też jest aktorką, a syn prawnikiem. Wnuczek sportowcem, a wnusia zapewnia, że także wyląduje na scenie. Przyznaje, że tęskni za graniem na bębnach. - Jak tylko mam możliwość, grywam na perkusji. W ostatnim przed pandemicznym okresie udało mi się wystąpić z dobrymi kapelami. Bez uczelni może żyć, bez teatru już nie. - Dla mnie wyjście na scenę to święto. Nikt nie wie, kiedy zostaną otwarte. Dostaję różne propozycje teatralne, filmowe. Niewykluczone, że powstanie czwarta część „U Pana Boga...". Ale to tylko teoria. Niczego nie planuję. Na razie siedzę i czekam. Na szczęście na łonie natury i świeżym powietrzu.


__


Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania „Ciągu dalszego". Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji