Artykuły

Nie wierzę w polskie kino

- Niestety z Teatrem Telewizji jest podobna sytuacja, jak z polską kinematografią. Jest on na krzywej opadającej. Polski film cierpi zaś na brak dobrych scenariuszy i dobrego prawa - mówi MACIEJ KOZŁOWSKI, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Krzysztof Lubczyński: Aktualnie widzowie telewizyjni oglądają Pana w roli Matejewskiego w serialu "Oficerowie", a Pana najnowsza rola filmowa to instruktor w "Masz na imię Justine" Franco de Peny. Jednak Pana dobra passa zaczęła się 7 lat temu, od "Ogniem i mieczem". Jak doszło do tego, że Jerzy Hoffman właśnie Panu powierzył rolę atamana Krzywonosa w "Ogniem i mieczem"?

Maciej Kozłowski: - Jerzego Hoffmana znam od kilkunastu lat. Moim dobrym kolegą jest też Adek Drabiński - współreżyser filmu. Może po prostu jednak zdecydowało to, że jestem dobrym aktorem. Postać Krzywonosa utkwiła mi w pamięci po pierwszej lekturze dzieła Sienkiewicza. Czytałem z nudów tę powieść, jak i całą "Trylogię", mając 12 lat, gdy leżałem złożony grypą "Hongkong", która szalała wtedy w Polsce. Krzywonos jest postacią historyczną, bohaterem narodowym Ukrainy, o którym śpiewa się pieśni.

Dzięki panu Adamowi Warchołowi, jednemu z konsultantów "do spraw kozackich", miałem okazję przeczytać fragmenty "Historii Armii Ukraińskiej", gdzie postać Krzywonosa (Perebinisa) jest dość wyczerpująco opisana, mimo aury tajemniczości, jaka ją otacza. Niektóre źródła mówią, że Krzywonos był Szkotem, bohaterem wojny 30-letniej. Poczułem do niego sympatię. Mówiąc żartem i przywołując powiedzenie Witka Zborowskiego, "Podbipięty", mogę powiedzieć, że ugotowałem "zupę z gwoździa". Ja to rozwinąłem tak: Hoffman dał mi gwóźdź, Adek Drabiński przepis na zupę, część przypraw dostałem od realizatorów, dodałem trochę swoich i ugotowałem.

Film był wielkim przedsięwzięciem, atmosfera na planie była fantastyczna. Pamiętam szczególnie dwie sceny, w których brałem udział, bardzo niebezpieczne. Pierwsza to bitwa pod Żółtymi Wodami, gdy husaria wjeżdża galopem w szeregi Kozaków, a ja stoję na czele. Przygotowania trwały kilka godzin, w 30-stopniowym upale. Koszmar! Najbardziej niebezpieczna była jednak scena, gdy konno, na czele około 200 jeźdźców, Kozaków, szarżowałem na armaty pod Zbarażem. Pole upstrzone było petardami, konie w pełnym galopie. Gdyby mój koń - kochany Oskar - spłoszył się lub upadł, to raczej byśmy dziś ze sobą nie rozmawiali. Moim zdaniem, ten film zamknął pewien rozdział w polskiej kinematografii bezpowrotnie.

Jak to się stało, że wybrał Pan studia aktorskie?

- O tym, by być aktorem, nie marzyłem. Marzyłem, żeby zostać marynarzem. Wychowałem się w Zgierzu, w tak zwanej niepięknej dzielnicy, w otoczeniu kryminogennym, choć pochodzę z rodziny inteligenckiej. Moim marzeniem było, żeby stamtąd uciec. Inspiratorem zdawania był mój kolega z technikum w Zgierzu, o rok starszy ode mnie. Wymyślił, żebyśmy pojechali na konsultacje do szkoły filmowej w Łodzi. On się w końcu nie dostał, ja za pierwszym razem także nie. Jednak blichtr szkoły filmowej, zawodu, nazwisk profesorów, absolwentów, był silniejszy. Na pewno nie było to powołanie.

Co Pan czuł po oblanym egzaminie?

- Wściekłość. Zwłaszcza że miałem w kieszeni bilet do wojska. Jak socjalizm przykazał, odsłużyłem ludowej ojczyźnie 707 dni. Po dwóch latach służby wojskowej przystąpiłem do egzaminu ponownie. Udało mi się zdać. Komisja ulitowała się nad żołnierzem. No i zaczęła się bolesna konfrontacja marzeń z rzeczywistością.

Czy łódzka szkoła filmowa różni się w jakiś istotny sposób od teatralnej, krakowskiej czy warszawskiej?

- Nie, poza tym, że w szkole filmowej w Łodzi spotyka się ludzi, którzy przyjeżdżają z całego świata, żeby studiować na wydziale reżyserskim i operatorskim. Te kontakty czasem procentują. Jednak w tej chwili najłatwiej wystartować po szkole warszawskiej, bo tu jest największy rynek pracy, bliskość wytwórni filmowej i telewizji. Zamknięcie łódzkiej wytwórni filmowej odebrało studentom szkoły filmowej w Łodzi szereg możliwości. Aktora nie ocenia się po tym, jaką szkołę ukończył. To, czy ktoś jest dobrym aktorem, czy nie, można powiedzieć po 10-15 latach uczciwego wykonywania zawodu. Jest to okres czasu, który weryfikuje predyspozycje, talent, dokonania, pasje i szczęście, które jest niezbędne w tym zawodzie, przynajmniej na początku drogi.

Pracował Pan w Teatrze Nowym w Poznaniu, ale zanim trafił Pan do Warszawy, do Narodowego, pracował Pan jako handlarz walutą, barman, malarz, sprzedawca...

- Różnie bywało. Wierzyłem jednak, że ktoś da mi szansę.

Które ze spotkań z reżyserami ceni Pan najbardziej?

- Do najcenniejszych zdarzeń teatralnych mogę zaliczyć spotkania z Ondrejem Spisakiem, Kazimierzem Kutzem, Izabellą Cywińską, Jerzym Grzegorzewskim, Kazimierzem Dejmkiem, Januszem Wiśniewskim. Najmilej, z powodów także pozazawodowych, wspólnie z Marią Maj, wspominam rolę Aktora w "Audiencji III" Bogusława Schaeffera, którą grałem 8 lat. Od Szczecina po Przemyśl.

Co się zdarzyło w Pana życiu zawodowym po premierze "Ogniem i mieczem"?

- Bardzo wiele, choć przez trzy lata po roli Krzywonosa nie zaproponowano mi ani jednej roli w polskim filmie, co świadczy, że zagrałem świetnie. Gdybym zagrał źle, to pewnie grałbym dalej. Zagrałem natomiast kilka istotnych ról w teatrze w ważnych sztukach, m.in. w "Kurce Wodnej" Witkacego i "Merlinie" Tadeusza Słobodzianka, gdzie gram Govena. Uważam, że jest to jedna z najlepszych inscenizacji teatralnych w Polsce na przestrzeni ostatnich kilku lat. Zagrałem też kilka mniejszych ról, m.in. Chłopickiego w "Nocy Listopadowej", Wojtka w "Weselu", w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego, jednej z najlepszych inscenizacji tego dzieła, jakie powstały, a także w "Ryszardzie II". W ten sposób wypełniam swoją "misję" aktora Teatru Narodowego.

Nie przeszkadza Panu szufladka "czarnego charakteru", w którą wtłoczono Pana jako aktora filmowego?

- Nie mam na to wpływu. Mam tylko wpływ, bywa, że ograniczony, na to, jak gram. Fakt, że jestem jednym z dyżurnych "negatywów" polskiego kina, bo w filmie szuka się "typów". Świadczy to, niestety, o dość ograniczonej wyobraźni i odwadze decydentów i reżyserów. Ale być może się to zmieni i zagram np. kapłana lub księdza.

Część krytyki nazywała z przekąsem takie realizacje historyczne, jak "Ogniem i mieczem", "Zemsta" czy "Stara baśń", "kręceniem lektur". Jak Pan się odnosi do takiej oceny?

- Nie zgadzam się! Gdyby Amerykanie mieli tak bogatą historię jak my, to bez przerwy kręciliby o niej filmy, a i tak co rusz kręcą westerny, filmy o wojnie secesyjnej czy niewolnictwie, czyli o ich historii. Dla większości polskich krytyków życie kultury i sztuki w Polsce odnosi się do słów piosenki, że "życie jest nowelą". Owszem, życie jest nowelą, ale tylko dla tych, co nie umieją pisać. Pisze się dobrze o kolegach i znajomych bez liczenia się z faktami. Krytyk to nie zawód, to charakter.

W teatrze telewizji zagrał Pan m.in. agenta Macrotta w sztuce Maryny Miklaszewskiej "Hrabia" w reżyserii Filipa Bajona.

- Tak, ale niestety z Teatrem Telewizji jest podobna sytuacja, jak z polską kinematografią. Jest on na krzywej opadającej. Polski film cierpi zaś na brak dobrych scenariuszy i dobrego prawa. Skądinąd wiadomo, że najłatwiej łowi się ryby w mętnej wodzie. Bardzo komuś zależało, żeby tę wodę mącić i nie dopuścić do żadnych zmian strukturalno-prawnych w polskiej kinematografii. Pewnie nigdy nie dowiemy się, komu. Ale fakt pozostaje faktem, mamy całą obsadę zoo, jeśli chodzi o nagrody filmowe - żaby, orły, niedźwiedzie. Tylko filmów brakuje. Bo głód sukcesu jakiegokolwiek powoduje, że o zaściankowych filmach pisze się jak o dziełach na miarę dekady, a proszę mi przypomnieć, w którym to roku polski film był w głównym konkursie któregokolwiek z liczących się na świecie festiwali? Jak mawiał Kazimierz Dejmek o współczesnych młodych dramaturgach i reżyserach, epatujących golizną, brudem, wulgarnością, czyli tzw. szambem. "Rąbanie marmolady siekierą". To dramat, bo, jak powiedział Włodzimierz Uljanow Lenin, "kino to najważniejsza ze sztuk". To w Polsce będzie ona stopniowo zapominana jako dobro kultury narodowej. Nie wierzę w odrodzenie polskiej kinematografii.

Jak Pan, jako aktor sceny narodowej, widzi jej rolę?

- Skandalizować, prowokować do dyskusji, a nawet awantur. Być przyczynkiem do myślenia i do rozrywki również.

Jest Pan za uwspółcześnianiem klasyki, graniem Szekspira w dresach i z telefonem komórkowym?

- Jak powiedział jeden z wybitnych ludzi teatru, można zagrać "Hamleta" nawet na strychu w kalesonach, byle by wiadomo było, w jakim celu. Nie mogą to być fajerwerki dla fajerwerków, a piórka w dupie. Natomiast nie uważam, że klasyczne teksty są aż tak święte, żeby nie można im było nadawać sensów współczesnych nawet poprzez scenografię czy kostiumy. Makbeta można grać jak gangstera, bo przestępcy, ludzie, którzy przechodzą na stronę zła, ciemności, bywają bardzo inteligentni, równie inteligentni, jak ludzie żyjący po stronie dobra, światła. Sensem jest pokazać ten wybór w sposób przekonywający, a nie żeby było szokująco. Chodzi o to, żeby określać w sztuce jakąś prawdę, bo, jak niedawno powiedział profesor Zygmunt Bauman, "żyjemy w świecie półprawd". A prawda zawsze bywa inspirująca, bo każdy ma swoją. Proszę przypomnieć sobie choćby wielki film Kurosawy "Rashomon".

Powiedział Pan kiedyś w jednym z wywiadów, że "świetny facet to wielkoduszny Piotruś Pan w długich spodniach". Czuje się Pan takim?

- Wielkoduszność to wspaniała cecha u mężczyzny. Staram się takim być, a z Piotrusia Pana zachować chłopięctwo wyobraźni, ciekawość świata, ludzi i dobre serduszko. A propos, o aktorach - po bardzo nieudanej premierze, która odbyła się wiele lat temu w Teatrze Nowym w Poznaniu, odbywał się tam wytworny bankiet popremierowy, na którym wszyscy w świetnych nastrojach świętowali premierę. Wyjątkowo nieudaną. Jeden ze znajomych lekarzy, widząc bezkrytycznie bawiących się po (klęsce przecież) aktorów, zapytał: "Ci aktorzy to zawsze są z siebie tacy zadowoleni?"

Czy moment największego spełnienia w zawodzie jest już za Panem, czy przed Panem?

- Ktoś powiedział, że są aktorzy pierwszej i drugiej połowy życia, no i nieliczni giganci, którzy to łączą. Zdecydowanie uważam, że jestem aktorem drugiej połowy życia, czyli że to, co najlepsze, jest jeszcze przede mną.

Dziękuję za rozmowę.

***

MACIEJ KOZŁOWSKI (ur. 8 września 1957 roku w Zgierzu) - jeden z największych talentów pokolenia 40, 50-latków. Wśród jego najlepszych ról teatralnych można też wymienić Alfreda de la Trefouille w "Matce" Witkacego, marynarza w "Jeziorze Bodeńskim" wg Dygata, Kata w "Dialogus de passione", Widmowera w "Kurce Wodnej" Witkacego, Gowena w "Merlinie". Zagrał w ponad 40 filmach, m.in. także w "Psach" Pasikowskiego, "Krollu", "Mieście prywatnym", "Liście Schindlera" Spielberga, "Wiedźminie", "Starej baśni" Hoffmana, a także Waldemara Jaroszego w serialu TV "M jak miłość".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji