Artykuły

Teatroman totalny

Najnowsza książka Krzysztofa Miklaszewskiego to cenne kompendium dla każdego, kto chce zrozumieć fenomen polskiego teatru 2. poł. XX wieku.


Od czasów Piscatora i jego reformy istnieje pojęcie teatru totalnego rozumianego jako jedność sceny i widowni, multimedialnych środków artystycznych i różnych rodzajów sztuk. Potem pojęcie rozszerzało się, obejmując niemal wszystko. Jerzy Stuhr mówił kiedyś: „Teatr jest słowem, ale teatr jest też różnorodną sumą wszech możliwości. Tak by powiedział i Józef Szajna, i Tadeusz Kantor - choć inaczej by to formułowali. A Grotowski - znowu inaczej. Andrzej Wajda również wiedział, jaka siła tkwi w magii powstałej z różnorodności, używał niegdyś wszelkich elementów". Dla melomana teatrem totalnym były realizacje Wagnerowskiej tetralogii, a każdy licealista teatr totalny skojarzy z Wyspiańskim. Po ponad półwieczu twórczo spędzonym w teatrze teatromanem totalnym jest Krzysztof Miklaszewski.

Wszechstronny i świetnie wykształcony znawca teatru zasługuje na taki przydomek jak nikt przed nim i nie zasłuży-chyba-nikt po nim. 55 lat aktywnie spędzonych na widowni jako widz i recenzent, ale również jako kierownik literacki, reżyser, twórca scenicznych adaptacji, krytyczny analityk ważnych zjawisk teatralnych, wreszcie aktor legendarnego Cricot 2 Tadeusza Kantora. Wszechstronność wyznacza Miklaszewskiemu miejsce szczególne, jego rangę określa zaś kolosalny dorobek w postaci książek, tysięcy recenzji ogłaszanych w prasie branżowej i codziennej, setki audycji i cykli telewizyjnych. Bez najmniejszej przesady można by tą spuścizną obdzielić kilkoro adeptów zawodu. Co najmniej.

Zebrane w duży tom teksty Miklaszewskiego są historycznym świadectwem jego obecności w teatrze - najpierw studenckim, potem zawodowym; ukazują wędrowanie dziennikarza przez sztukę i wysiłki, by ją objaśnić i przybliżyć widzowi. Pół-wieczna aktywna obecność w teatrze {od lat 60. XX wieku) budzi podziw i szacunek, zarazem ułatwi Czytelnikowi zrozumienie wartości pisarstwa Miklaszewskiego, wartości niezmiennej, bez której nie obejdzie się nikt, kto zechce poznać fenomen polskiego teatru lat 60. i kolejnych dekad. Na taką pozycję - arbitra - Miklaszewski zapracował już wcześniej. „Miałem swoje stałe recenzje teatralne w telewizyjnej «Kronice Krakowskiej" - wspomina autor. - Obok telewizji drugim miejscem moich ocen teatralnych stała się prasa krakowska (¦-Dziennik Polski", «Życie Literackiej i warszawska («Współczesność", «Kultura»), także periodyki teatralne («Teatr», «Scena»). Stawałem się więc recenzentem «pełną gębą». Recenzentem wziętym i popularnym. Fakt tej popularności opłacałem codziennie. Przechodząc przez Rynek Główny, nie mogłem oprzeć się pytaniom przechodniów: - Na jaki spektakl mamy iść, a co - śmiało - możemy sobie w teatrze… darować?".

Służba Melpomenie ma u Miklaszewskiego walor sensualny. Wynikła nie tylko z tradycji domu, z którego wyszedł, studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, czy upodobań estetycznych, ale wiązała się z utylitarnym rozumieniem własnej roli w życiu. „Każda wytrawna gospodyni potrafi już w pierwszym kęsie wyłowić z ciasta świątecznego przekładańca te smakowe ingrediencje, które decydują o niepowtarzalnym uroku wypieku. Podobnie winien zachować się krytyk, któremu przyszło pożywiać się przy stole bankietowym polskiego teatru. Smakowa paralela przestrzega przed stereotypem sumowania, które nie oglądając się na wymowę całości, pogrąża się w ilościowej wyliczance faktów". Autor zachowuje higieniczną dozę pokory, stwierdzając w innym miejscu opasłego tomu: „Głupie zajęcie teatralnego recenzenta wykonuję bowiem w sposób nałogowy".


W szkicu do portretu wybitnego teatromana trudno nie uwzględnić intelektualnej genealogii. Miklaszewski wspomina swych mistrzów trzykrotnie, oddając im hołd w krótkim, emocjonalnym dopisku w ostatnim tchnieniu tej księgi. Żegna się tam z wielkimi postaciami polskiego dziennikarstwa teatralnego, którzy w zasadniczy sposób ukształtowali jego widzenie teatru: Zygmuntem Greniem, Edwardem Csató, Janem Kottem. Nie tylko jego, ale uformowali kulturę teatralną, bez której nie byłoby sukcesów polskiego teatru. I naszej wiedzy o tamtych czasach.

„Moje życie w teatrze" nie jest chronologiczną kompilacją pisarskiego dorobku autora. To przemyślany wybór tekstów, dzięki któremu poznajemy etapy historii polskiego teatru, począwszy od Teatru STU, a skończywszy na naukowych analizach dorobku Tadeusza Kantora, z którym był Miklaszewski związany zawodowo kilkanaście lat. Opisana jest każda dekada, począwszy od lat 60., skończywszy na aktualnych wypowiedziach sprzed dwóch lat. Autor przypomina głośne w swym czasie i do dziś cenne telewizyjne cykle „Twarze teatru" - nadal pamiętane przez starszych Czytelników. Przypomina analityczne rozważania z cyklu „Anatomia spektaklu", prowadzi Czytelnika przez kraj, wędrując od sceny do sceny, będąc wszędzie tam, gdzie działy się rzeczy ważne. A działy się, mimo PRL-owskiej szarzyzny, nie tylko w Krakowie, ale również w Lublinie, Poznaniu, Kaliszu, Gdańsku, Łodzi. Znajomość scen krajowych, konsekwentne śledzenie prac reżyserów i aktorów, dawało krytykowi teatralnemu nie tylko kompetencję, ale i prawo do orzekania, zaś jego erudycja i obecność uprawniały do osądów surowych.


Siłą rzeczy centralnymi postaciami w zbiorowym portrecie teatru polskiego stawały się jego gwiazdy. Ale także aktorzy, którzy do uznanego gwiazdozbioru dopiero dołączali. W tym ogromna zasługa dokumentacyjna, masowa, bo telewizyjna, ukazująca ich drogi kariery. „Twarze teatru lansowały ^¦znakomitości" aktorskie, wtedy jeszcze szerszemu ogółowi nieznane. Do roku 1981, a więc ogłoszenia stanu wojennego, udało mi się - przywróconemu do łask po dymisji w 1975 (byłem w latach 1977-1981 kierownikiem Redakcji Publicystyki Kulturalnej) - pokazać 50 takich portretów ludzi teatru (również z innych ośrodków polskiej «prowincji<<  teatralnej, jak Gdańsk, Łódź, Wrocław czy Szczecin".


O Andrzeju Wajdzie Miklaszewski pisał w 1985 roku w „Anatomii spektaklu": „Ma Janusowe oblicze wrażliwego twórcy, wyczulonego na współczesność, kochającego aplauz, ale jednocześnie rzucającego wyzwanie kontestatora. Ma Andrzej Wajda rozdwojoną wolę intuicyjnego geniuszu, dzięki któremu laurowy wieniec zwycięzcy spoczywa czasem na spiżowej tarczy klęski. Ma wreszcie Andrzej Wajda taką dozę "jaskółczego niepokoju», który pcha go w szachownicę tematów zagospodarowaną jednocześnie ruchami różnych figur niosących kod uprawianych przez Wajdę zawodów". Gdy w 2002 roku umarł Kazimierz Dejmek, Miklaszewski oddał mu szacunek na łamach londyńskiego „Dziennika Polskiego", przybliżając skomplikowaną biografię reżysera: „Prawdziwy, zaangażowany komunista, konsekwentny w walce z zakłamaniem, oszustwem i sprzedajnością partyjnych elit - staje się powoli symbolem opozycji politycznej i postawy patriotycznej. Więcej - nienawidząc emigracji politycznej, sam zostaje... emigrantem wędrującym po Europie w poszukiwaniu pracy. Jednocześnie - i to dla teatru istotne -jawi się odkrywcą scenicznych form kształtujących myślenie Polaków".


Postać Jerzego Grotowskiego, jednego z kilku twórców, dzięki którym świat usłyszał o teatrze w Polsce, przypomina w soczystej anegdocie. W czasie wielogodzinnego spektaklu „Siakuntali" (1960) wykonawcy raczyli się... wódeczką. „Aktorzy, leżący na swoich miejscach w skupieniu na długo przed rozpoczęciem spektaklu, uprosili Mistrza, by pozwolił im na konspiracyjne przechowywanie flaszeczki z orzeźwiającą wodą. Kiedyś jednak «ćwiarteczka» okazała się najzwyczajniejszą «czystą», co miało swój finał w przebiegu spektaklu. Oto aktor, który pokaźny łyk pociągnął, a którego dłuższa drzemka pod reflektorami całkowicie «rozebrała», grał ojca tytułowego bohatera. Jego zaś najważniejsza, wyciskająca wzruszenie kwestia brzmiała: - Patrz, Siakuntalo, twój ojciec zalany łzami. I kiedy ów aktor zaczął swą kwestię hiperpoprawnie deklamować, żeby sprawa się nie wydała, nastąpiło nieszczęście. Właśnie, na słowie
«zalany». Otóż po powiedzeniu: - Patrz, Siakuntalo, twój ojciec zalany... - aktorowi się wyraźnie «hepło» i powstała znacząca pauza, ujawniająca zresztą stan fizyczny wypowiadającego. Widownia wybuchła tym razem wcale nie płaczem. Kwestia dokończona wywołała lawinowy śmiech".

Specjalne miejsce w sercu i twórczości Miklaszewskiego zajmuje Tadeusz Kantor, któremu poświęcił część życia i liczne publikacje. Także w „Moim życiu w teatrze" nie mogło obejść się bez nawiązań do twórcy „Umarłej klasy". „Kantor jako artysta - pisze Krzysztof Miklaszewski - łatwego życia nie miał. Najpierw - okupacja niemiecka przyniosła mu jako półkrwi Żydowi bezpośrednie zagrożenie ludzkiego istnienia. Potem - okres stalinowski eliminował go jako poszukującego artystę. Ostatnio wreszcie - «dokładało» mu polskie piekiełko, coraz częściej artykułując okrzyk będący tytułem jego spektaklu: Niech sczezną artyści!". Wzruszający jest tekst z londyńskiego „Orła Białego", w którym autor żegna swego mentora, żegna wielkiego kreatora. To opis pogrzebu Mistrza, jaki odbył się 14 grudnia 1990. „Kraków to było miejsce przez Kantora wybrane. Miasto Grobów i Miasto Sztuki. Miasto Śmierci i Życia. Miasto, które w obliczu śmierci Tadeusza Kantora stanęło na chwilę. Na trzy godziny. Stanęło, by Go pożegnać i Go odprowadzić. I by w czasie Ostatniej Drogi o Nim pomyśleć. Krakowska Ostatnia Droga Kantora martwi. Krakowska Ostatnia Droga Kantora w marszu kilkunastu tysięcy ludzi w pogrzebowym orszaku pociesza: NON OMNIS MORIAR... Kantor umarł, ale Kantor pozostanie żywy... Jak Stanisław Wyspiański, jak Ludwik Solski, jak Wszystkie Wielkie Duchy Polskiego Teatru...".


Szczególnym doświadczeniem zawodowym Miklaszewskiego, które nie straciło na znaczeniu dla jego potencjalnych sukcesorów, była profesja kierownika literackiego w teatrze. Trzykrotnie pełnił taką funkcję w teatrach krakowskich (STU, Ludowy, Stary Teatr), trzykroć przekonując się o blaskach i cieniach zawodu. Owszem, dla teatrologa kierownictwo literackie teatru było świadomą, artystyczną misją, ale tradycja i obyczaj redukowały ją bezlitośnie. Stanowisko, w klasyfikacji Miklaszewskiego, mogło satysfakcjonować „kombatanta", kierownika literackiego, który pozostał po przodkach, zahartowanego w ustępstwach z godnością oczekującego emerytury. Zadowalało też kierownika „monopolistę", który, wchodząc w lenny układ z samowładnym dyrektorem, potrafił równolegle zatrudniać się w kilku teatrach, ssąc kasę, wszakże niewielką... Miklaszewski definiuje wreszcie „konspiratora", zwykle „dobrze zamaskowanego krytyka teatralnego i recenzenta, który bierze pieniądze, ale nie figuruje na afiszu, co ułatwia mu czasem napisanie recenzji ze spektaklu rodzimego teatru. Przypadek rzadszy od „monopolisty", bo wymagający większej odwagi". Jednocześnie autor ma świadomość, że były w Polsce teatry, w których owocne kierownictwo artystyczne z literackim udanie kształtowało oblicze teatru, i wymienia nazwiska nobilitujące współczesną polską kulturę: Stanisława Hebanowskiego, Stanisława Marczaka-Oborskiego, Henryka Voglera, Jana Błońskiego...


Każdy recenzent włącza w ryzyko zawodu ocenę własną, jakiej podlega u Czytelników. Pracując w krakowskim „Dzienniku Polskim"oraz „Kronice telewizyjnej" jako teatralny sprawozdawca, był Miklaszewski poddany ocenom, i to z tym samym subiektywnym afektem, z jakim on sam oceniał artystów na scenie. W 1983 roku, zapoznawszy się z korespondencją do redakcji, Krzysztof Miklaszewski napisał humorystyczne sprawozdanie zatytułowane: „Ja, demon z ulicy Dietla...". „Listów z inwektywami było kilkanaście. Dzięki inwencji Państwa w ciągu dziewięciu miesięcy miałem szansę - niczym Ariel w Burzy - "przepoczwarzyć się» w: świnię, która zmieniała kolory od zwyczajnej poprzez czarną do czerwonej, tratującego teatralne roślinki dzika (najwyższy gatunek świni), osła zarówno dzikiego (ulubiony epitet), jak i wyuzdanego (drugie słowo «klucz»), a także dardanelskiego (ktoś z wyższym wykształceniem). Z małp bywałem pawianem (Czytelnik), gorylem (telewidz, wiedzący zapewne z nauk Gucwińskich, jak trudno w naszym kraju o ten gatunek), a także (cóż za wyrafinowanie!) złośliwym orangutanem. Sugerowano również, że w zamknięciu, w którym przyszło mi żyć (nie wiem, czy Czytelnik miał na myśli moje własne mieszkanie, czy Telewizyjny Ośrodek), wzbiera we mnie żółć, by dodać potem wybaczająco: Znam to, bo takie stresy przeżywam w swoim zawodzie (pan J.O. z osiedla Podwawelskiego swego zawodu, niestety, nie podał). Z psów bywałem psem parszywym, skrzyżowaniem jamnika z dogiem (do dziś nie rozumiem tej metafory, choć rzeczywiście urodziłem się pod znakiem Bliźniąt), sukinkotem (to ciekawsza krzyżówka), a także psim synem. Większość tych metafor pochodziła od wielbicielek Teatru Bagatela, jak również od zaprzedanych namiętnościom fanów poszczególnych gwiazd. Cieszyć się muszę z faktu, że przeważały zwierzęta łebskie, pełne wigoru i życiowej pasji, i że ta genealogia zwierzęcych przodków zastąpiła uliczne wyzwiska, z których gamą spotkałem się tylko w dwóch przypadkach". „Niech sczezną artyści" - zatytułował swój głośny spektakl Tadeusz Kantor. Niech sczezną, byleby pozostawili po sobie ślad uwieczniony przez krytyków.

KRZYSZTOF MIKLASZEWSKI, MOJE ŻYCIE W TEATRZE, FUNDACJA URWANY FILM, Kraków, s. 598.



Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji