Artykuły

Jestem szczęściarzem

Może i odwołali mu przedstawienia na topowych europejskich scenach, ale w 2020 r. nagrał trzecią solową płytę, singiel z King’s Singers, a inna płyta z jego udziałem dostała nominację do Grammy. Uwielbiany kontratenor Jakub Józef Orliński po ośmiu latach na walizkach miał też chwilę, by popracować nad projektami odkładanymi ad calendas Graecas. Czym zaskoczy nas w 2021?


8 grudnia kontratenor i śpiewak barokowy Jakub Józef Orliński skończył 30 lat. W ciągu ostatnich trzech lat, niezwykle pracowitych, wypełnionych podróżami, osiągnął niewiarygodny wręcz sukces. Najlepiej podsumowuje go sążnisty artykuł z "New Yorkera" zatytułowany "Kontratenor z pokolenia milenialsów uwodzi niczym gwiazda pop".


Orliński urodził się w Warszawie. Chodził do liceum plastycznego, jeździł na desce, słuchał hip-hopu. W młodzieżowym chórze zafascynował się muzyką dawną.


W czasie studiów na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina dorabiał jako model i to doświadczenie wykorzystuje obecnie, śmiało biorąc udział w sesjach, w których eksponuje ciało umięśnione na miarę posągu Dawida Michała Anioła.


Ciało rzeźbił, trenując breakdance - jest chyba jedynym śpiewakiem łączącym ducha muzyki dawnej ze współczesnym tańcem ulicy. Głos rzeźbił na prestiżowej uczelni Juilliard School of Music w Nowym Jorku, gdzie studiował m.in. style muzyczne, co pozwala mu kompetentnie wykonywać repertuar wokalny z różnych epok.


Jego głos zachwyca szlachetnym i eleganckim brzmieniem podpartym idealną dykcją i emocjonalnym zaangażowaniem. Występuje w jednym rzędzie z największymi solistami, m.in. Joyce DiDonato i Franco Fagiolim. W tym roku miał pierwszy raz wystąpić pod batutą Marca Minkowskiego w berlińskiej inscenizacji "Mitridate, re di Ponto" Mozarta, którą jednak odwołano.


Cokolwiek by się działo dobrego lub złego, zachowuje dobry humor, pogodę ducha i poczucie własnej wartości - szklanka jest dla niego zawsze do połowy pełna. Taki przekaz puszcza w świat przez media, nie tylko te tradycyjne, ale też własnymi kanałami, np. na Instagramie, gdzie regularnie informuje o swoich zawodowych aktywnościach, a przed pandemią - o podróżach jak z katalogu marzeń. Instagram pokazuje, jak Orliński stopniowo podbijał świat - najpierw Europa, potem Stany Zjednoczone, za jakiś czas pewnie Azja.


Mogłoby się zdawać, że pandemia koronawirusa przystopowała jego karierę (odwołano wiele ważnych premier, w których miał błyszczeć). Ale czy aby na pewno? Na miejscu jednego uciętego koncertu wyrastają dwa nowe.


Anna S. Dębowska: Kiedy ostatni raz występował pan w przedstawieniu operowym przed publicznością?


Jakub Józef Orliński: W marcu. Odwołano wszystkie premiery operowe, które miałem zaplanowane i już w większości przygotowane. Zrobiło się pusto, brakuje mi sceny. Tym bardziej że na wiele projektów długo czekałem i dużo sobie po nich obiecywałem. Na przykład po „Serse” Haendla w Opera de Rouen Normandie. Na tydzień przed premierą wycofali nas z produkcji. Miesiąc pracy poszło na nic. Wielka szkoda, bo "Serse" to była fantastyczna produkcja - fenomenalna młodzieżowa obsada, akcja przeniesiona do skateparku. Mój bohater Arsamene miał jeździć na deskorolce otoczony skaterami, ktoś inny na BMX-ie, ktoś na rolkach.


Fajnie jest tworzyć razem spektakl, dobrze się bawić śpiewaniem muzyki barokowej, którą kocham, i jeszcze mieć możliwość korzystania z zainteresowań z dzieciństwa. Bo kiedy byłem w gimnazjum, dużo jeździłem na deskorolce. Dziesiątki kilometrów pokonałem w ten sposób, krążąc po zielonym Żoliborzu, gdzie się wychowałem. Po zajęciach wskakiwałem na deskę, na uszy zakładałem słuchawki z hip-hopem i jazda!


Pan to się potrafi rozpędzić. Aż trudno uwierzyć w te przedpandemiczne szaleństwa, jak choćby sesja nagraniowa "Agrippiny" Haendla.


- Nagrywałem ten album w czerwcu 2019 r. To była dość szalona sytuacja. Miałem tam śpiewać niewielką rolę Narcisa, ale śpiewaczka wykonująca partię Ottona musiała zrezygnować i wskoczyłem na jej miejsce.


Sęk w tym, że równocześnie grałem wtedy „Rodelindę” we Frankfurcie. Krążyłem więc jak wahadło między dwoma miastami. Jechałem na dwa dni nagrań do Toblach, a potem znów do Frankfurtu na spektakl - tak kilka razy. Dość mordercze, ale się udało.


Dwa tygodnie temu przyszła wiadomość o nominacji dla całego naszego zespołu do nagrody Grammy za nagranie „Agrippiny”. Główną postacią jest tam oczywiście Joyce DiDonato, ale jest też Franco Fagioli, Luca Pisaroni i orkiestra Il Pomo d’Oro z Maximem Emelyanychevem, którą znam doskonale.


Przed pandemią co parę miesięcy odbierał pan jakąś nagrodę: Najlepszy Młody Muzyk Roku w Londynie, w Berlinie Opus Klassik za płytę "Anima Sacra", a w tym roku też za "Rodelindę", do tego Koryfeusz Muzyki Polskiej i Paszport "Polityki". Musiało być panu ciężko wyhamować po tak intensywnych latach pracy i bycia u szczytu kariery.


- Nie mam poczucia zastopowania. Niemal codziennie coś się dzieje. Czasami mam wrażenie, że to jest trudniejsze niż zazwyczaj, bo non stop ktoś coś odwołuje lub przekłada koncert czy spektakl, najczęściej na 2021 r. Nie wiem, jak to wszystko ze sobą pogodzę. Uzgodnienie terminów to są tysiące maili, na które muszę szybko odpowiadać, komunikując się w dodatku z moimi agentami w Nowym Jorku. 


Weźmy choćby koncert w Theatre des Champs-Elysees w Paryżu, który miał się odbyć 12 grudnia. Odwołali, przenieśli go na przyszły rok. Niedługo potem piszą do mnie, że jednak chcą go zrealizować 20 grudnia, ale w połączeniu z nagraniem dla telewizji Mezzo i streamem na Facebooku. Chwilę później znów zmiana planów: wpuszczą publiczność i zrobią dwa koncerty jednego dnia - o godz. 15 i 19, co byłoby dla mnie dużym wyzwaniem. I tak się wodziliśmy przez trzy tygodnie, aż w końcu oba ponownie odwołano.


Ale udało mi się nagrać koncert w Wersalu z brytyjskim wokalistą Miką, więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. 


Umie pan spadać na cztery łapy.


- Głupio mi o tym mówić, bo ogromnie szkoda mi moich znajomych, którzy nie mieli tyle szczęścia i perspektyw. Ale dla mnie czas pandemii był jednak produktywny i w sumie dobry. Trochę mi się poszczęściło. Udało mi się zrobić dużo nowych projektów.


Nie należę do osób, które lubią siedzieć bezczynnie, załamując ręce. W marcu, kiedy odwołano moje występy, wróciłem do Warszawy. Od razu zacząłem kombinować. Pojawiły się różne pomysły, np. współpraca z pianistą Aleksandrem Dębiczem. Zawsze chcieliśmy coś razem stworzyć, ale to się nie udawało, bo od ośmiu lat byłem w podróży.


I nagle - jestem na dłużej w Warszawie. Mówię więc do Alka: „Będę do ciebie przyjeżdżał” - on ma w domu fortepian. Zaczęliśmy grać koncerty charytatywne online, m.in. moją piosenkę „Stay Home”. Później dołączyłem do projektu nagraniowego Alka i gitarzysty Łukasza Kuropaczewskiego.


Wyszła z tego płyta.


- Tak, ukaże się na początku przyszłego roku, ale nakręciliśmy też do niej teledysk świąteczny z autorską wersją kolędy "Cicha noc". 


Ale było też „Stabat Mater” Pergolesiego z Capellą Cracoviensis. 


- Tak, kilka koncertów, a niedługo będzie premiera tego utworu w naszym wykonaniu w formie filmu muzycznego. W czerwcu, gdy nieco złagodzono restrykcje, zacząłem znów śpiewać dla publiczności, m.in. na festiwalu w Aix-en-Provence. Wydawało się, że wszystko wraca do normy, ale na lotniskach prawie nikogo nie było, ludzie bali się podróżować. 


Byłam zdumiona, że w całym tym pandemicznym zamieszaniu i przy wszystkich ograniczeniach zdążył pan jeszcze w tym roku nagrać nową solową płytę.


- Skończyliśmy nagrywać ten materiał pod koniec września we Włoszech. Płyta ukaże się w przyszłym roku. Na razie nie mogę wiele zdradzić. Moim konsultantem programowym i "wyszukiwaczem" barokowych skarbów był ponownie Yannis Francois, śpiewak i muzykolog, z którym współpracowałem przy realizacji moich poprzednich płyt - „Anima Sacra” i „Facce d’amore”.


Yannis znów zaproponował mi garść fantastycznych utworów, nigdy wcześniej nienagranych. Towarzyszy mi Il Pomo d’Oro z dyrygentem Francesco Cortim, ale tym razem zaprosiłem też do współpracy innych śpiewaków, m.in. Fatmę Said, świetną egipską sopranistkę (nagraliśmy razem motet). Wybrałem też jak najwięcej utworów z towarzyszeniem koncertujących instrumentów, np. barytonowej violi da gamba z podwójnym naciągiem strun. Efekt dźwiękowy jest hipnotyzujący. 


Jak pan widzi przyszłość branży muzycznej?


- Pandemia musi w końcu ustąpić. A gdy to się stanie, to cała nadzieja w widzach. Po tylu miesiącach funkcjonowania w tej wyjątkowej sytuacji wiem, że można sobie nagrać wideo czy koncert online, ale to nigdy nie zastąpi żywych emocji, tego, co się dzieje w sali, w której publiczność inspiruje artystów.


Jest mnóstwo osób, które łakną żywego obcowania ze sztuką i mam nadzieję, że wrócą do nas, artystów, i będą chcieli wspierać kulturę. Bez publiczności, która kupuje bilety, nie przetrwamy.


Niektórzy artyści narzekają na wyzysk. Organizatorzy wykorzystują ich trudną sytuację, żeby płacić jak najmniej. To nie jest pana sytuacja?


- Nie, ja już wyrobiłem sobie markę, mam kontrakt z Warner Classics i Erato Records, ich prawnicy negocjują dla mnie dobre warunki. Ale kontrakt z wytwórnią to w dzisiejszych czasach rzadkość, większość moich znajomych nie ma takich zabezpieczeń, bo coraz mniej osób kupuje płyty.


To prawda, że dochodzi do różnych nadużyć wobec muzyków. Mam wielu znajomych, którzy godzą się na niekorzystne dla nich zapisy w umowach, żeby tylko cokolwiek zarobić. Dostają np. zaproszenie do wykonania koncertu w sieci, ale podpisując umowę, zrzekają się praw autorskich do eksploatacji nagrania, całkowicie lub np. na dziesięć lat. Nagranie hula w sieci, a oni nic z tego nie mają, żadnych tantiem. Tracą zwłaszcza ci, którzy nie mają dobrego menedżera, który broniłby ich interesów.


Nie obawia się pan, że będzie mniej produkcji w teatrach, bo nie będzie na nie pieniędzy?


- Wszystko zależy od kraju i sposobu, w jaki państwo wspomaga kulturę, więc nie jestem pesymistą. Miałem dwie trasy koncertowe we Francji, które zostały odwołane, ale ponieważ miały dotację państwową, ja i koledzy dostaliśmy za ich przygotowanie 30 proc. mojej gaży. To było coś.


Bo przecież w Stanach Zjednoczonych, gdzie wszystko działa na zasadzie prywatnego mecenatu, koledzy nie dostali nic za swoją pracę, gdy odwołano projekty. Dla porównania: w Staatsoper w Berlinie zapłacili nam za próby. W Niemczech jest duża zapomoga dla sektora kultury i freelancerów. Mam tam wielu znajomych - ich sytuacja może nie jest fantastyczna, ale nie tak zła jak u nas.


No tak, na koniec wróćmy do Polski.


- Jako freelancer dostałem na wiosnę z uruchomionego przez Związek Artystów Wykonawców STOART funduszu socjalnego COVID-19 jednorazową zapomogę w wysokości ok. 1 tys. zł. To wszystko. A ponieważ nie mam swojej firmy, nie składam żadnych wniosków o inne zapomogi w naszym kraju. Na szczęście potrafię radzić sobie sam i udało mi się wprowadzić w życie sporo własnych projektów, o których myślałem od dawna.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji