Artykuły

Danuta Stenka: Cywińska powiedziała, że widzi we mnie staruszkę, która z wiekiem wyschła

Umiejętność godzenia się z tym, co przynosi życie, odziedziczyłam po mamie - mówi aktorka Danuta Stenka. Pisze Alina Mrowińska w Wysokich Obcasach.


Wraca do mnie gorące lato nad jeziorem, prawdziwa, śnieżna zima, mróz, zawieje i zaspy takie, że przez kilka tygodni nikt nie mógł do wsi dotrzeć ani z niej wyjechać, nasze dziecięce zabawy na dworze przez okrągły rok, coś, czego teraz już prawie nie ma. Pamiętam, jak ładnych parę lat temu, kiedy patrzyłam przez okno w domu mojej mamy na podwórko koleżanki z podstawówki i na drogę, na której zawsze urzędowaliśmy, uświadomiłam sobie, że tam jest kompletnie pusto. Spytałam ją później: „Gdzie są dzieci?!”. Powiedziała: „Teraz wszystkie siedzą przy komputerach”. A kiedyś szkolne boisko i przydomowe podwórka bez przerwy pełne były dzieciaków.


Mieszkaliśmy na tak zwanym górnym końcu Gowidlina. Nasza podstawówka mieściła się w dwóch budynkach, nazywaliśmy je górną i dolną szkołą.


Urodziłam się na porodówce w Sierakowicach, dzień po wielkim pożarze w Gowidlinie. Uratowano górną szkołę, w której mieszkaliśmy, ale spaliło się kilka gospodarstw, wśród nich dom pradziadka i dziadków, rodziców mojego taty. Pradziadek Adam był stolarzem, miał różne farby, lakiery, rozpuszczalniki, dom spłonął jak zapałka. Cała rodzina sprowadziła się do naszego małego mieszkanka w szkole.


Różnice pokoleń i różnice charakterów


Mama była nauczycielką rosyjskiego. Mieliśmy pokój z kuchnią i spiżarnią i maleńki pokoik na strychu, w którym mama mieszkała jeszcze przed wyjściem za mąż. I tak żyliśmy przez trzy lata w osiem osób – nasza czwórka, bo jeszcze mój starszy o dwa lata brat Eugeniusz, i ich czwórka: pradziadek i dziadkowie z najmłodszym synem. Różnice pokoleń i różnice charakterów. Łatwo nie było.


Rodzice postanowili zbudować dom dla obu rodzin, z oddzielnymi mieszkaniami. W tym samym miejscu, gdzie stał stary. I kiedy miałam trzy lata, wyprowadziliśmy się do nowego domu, o jedno podwórko dalej. To chyba moje najwcześniejsze wspomnienie.


Mama twierdziła, że nie mogę tego pamiętać, bo byłam za mała. Kiedyś opisałam jej dokładnie sytuację: zostaliśmy z bratem przywołani z podwórka, mama posadziła mnie na taborecie i podstawiła pod nogi metalową miskę z wodą. Pamiętam, jak wyglądała nasza kuchnia, gdzie stał stół, kredens. Pamiętam siebie siedzącą i mamę myjącą mi nogi. Okazało się, że wszystko się zgadza.


No, tak na oko


Mama pochodzi z powiatu kościerskiego, z okolic Wieżycy, tato z Gowidlina w powiecie kartuskim. Babcia ze strony mamy zmarła, gdy mama była w liceum. Znam ją tylko ze zdjęć i opowiadań. Dziadek przed wojną był sołtysem. W czasie wojny sąsiad, Niemiec, doniósł na dziadka, że nielegalnie miele zboże. Przyszli po niego, wyprowadzili pod bronią na rozstrzelanie, ale inni Niemcy z wioski wstawili się za dziadkiem. Przekonywali, że był sprawiedliwy, że przed wojną traktował i Polaków, i Niemców na równi. Uratowali mu życie.


Pradziadek Adam to był dusza człowiek, uosobienie łagodności. Zawsze miał w kieszeni – jak to on mówił – karmelki, którymi nas, dzieci, chętnie obdarowywał. Dziadek Jan, jego syn, był raczej despotą – zupełne przeciwieństwo pradziadka. Pracował w elektrowni w Pruszczu i miał małe gospodarstwo – jedną krowę, świnki, kury, pole, na którym sadził ziemniaki i siał zboże.


Babcia Helena kiedyś pracowała na kolei. Jest takie zdjęcie, na którym stoi w mundurze z kolejarzami. Kiedy byłam dzieckiem, zajmowała się już tylko domem. Robiła pyszny rosół i zacierkę. Jedyna zupa mleczna z kluskami, którą uwielbiałam. Piekła fantastyczny chleb.


Próbowałyśmy z bratową kilka razy uzyskać przepis. Babcia zawsze mówiła: „Bierzesz mąkę, wodę, drożdże, trochę ziemniaków, żeby się nie zsychał...”. „Ale ile tego babcia bierze?”. A ona niezmiennie odpowiadała: „No, tak na oko”. Lubiłam pomagać jej przy robieniu masła. Babcia miała maselnicę z korbą, po kaszubsku zwaną cierzenką. Proste urządzenie – drewniany prostopadłościan nakrywany drewnianą pokrywą, wewnątrz którego na metalowym pręcie zakończonym na zewnątrz korbą umocowane były cztery drewniane skrzydła z wywierconymi otworami. Do środka wlewało się śmietanę i – kręcąc korbą – ubijało się masło. Świeży chleb z chrupiącą skórką, świeże masło i prawdziwa maślanka to są smaki, których pewnie już nigdy nie będzie mi dane kosztować.


Przy kaflowym piecu


Uwielbialiśmy z moim bratem, moją o rok młodszą kuzynką Mariolą i jej siostrzyczką Dorotką, córkami stryja, przychodzić wieczorami do dziadków. Zwłaszcza zimą, kiedy wcześnie robiło się ciemno, a okna były zasypane śniegiem. W jedynym ogrzewanym u nich pokoju siadaliśmy przy kaflowym piecu, przychodzili sąsiedzi, rozmawiali, a my słuchaliśmy jak zaczarowani. Najciekawsze były opowieści o duchach i spotkaniach z nimi. Wierzyliśmy w nie święcie, bo przecież to mówili dorośli.


Dziadek lubił nam opowiadać wymyślone przez siebie bajki – „powiostczi”. Kładł się na swojej ukochanej leżance i sadzał nas wokół, tudzież na swoim wielkim brzuchu. Wymyślał najrozmaitsze historie. Tata też świetnie opowiadał. Bardzo żałuję, że nie nagrałam jego opowieści o Kaszubach, przeróżnych anegdot. To byłby genialny materiał na scenariusz. Nawet się do tego przymierzaliśmy z mężem, ale... nie zdążyliśmy.


Przy lampie naftowej


Piętro wyżej, w naszym mieszkaniu, przy kaflowym piecu mama robiła na drutach swetry, skarpety i rękawiczki. Dosiadaliśmy się z bratem na małych taborecikach i też dziergaliśmy z kolorowych resztek włóczki szaliki o dość bogatej linii brzegowej. Mama uczyła nas robić na drutach, szydełkować, wyszywać, cerować, szyć. Czasem, kiedy dostała surową wełnę, siadała do kołowrotka i przędła – tego też próbowałam, ale rzadko, więc bez większych sukcesów.


W tym jedynym ogrzewanym zimą pokoju stał duży stół, odrabialiśmy przy nim lekcje, a mama sprawdzała zadania domowe uczniów. Zdarzało się, że po jakiejś wichurze całymi tygodniami nie było prądu, nie mieliśmy światła, wtedy na stole stawała lampa naftowa. Jej światło i zapach nafty przenosiły mnie do jakiejś magicznej rzeczywistości.


Kiedy w szkole średniej przyjeżdżaliśmy z bratem do domu z naszych internatów, wpadali znajomi, wyłączaliśmy światło i godzinami przesiadywaliśmy przy muzyce z magnetofonu szpulowego i naftowej lampie.


Nie zapytaliśmy mamy o zgodę


Spaliśmy z bratem w jednym pokoju, w którym paliło się w małym piecyku od święta. Wskakiwało się do łóżka, nakrywało głowę grubą pierzyną i chuchało. Wcześniej mama kładła w nogach termofor albo butelki z ciepłą wodą, po chwili robiło się ciepło, przyjemnie. Do dziś uwielbiam spać opatulona, ale w chłodzie, kaloryfer w sypialni jest właściwie nieużywany.


We wczesnej podstawówce wybraliśmy się z bratem do jego kolegi, który mieszkał w sąsiedniej wsi. Tata wyjechał i jakoś nie zapytaliśmy mamy o zgodę. Fantastycznie się bawiliśmy, dopóki nie dotarło do nas, że zaczyna się ściemniać, a do domu daleko i nikt nie wie, gdzie jesteśmy. Spotkaliśmy mamę na skrzyżowaniu dróg. Szła z rowerem. Szukała nas wszędzie, zaglądała do każdej studni, obeszła nawet jezioro. Do dziś widzę jej twarz. Nie nakrzyczała na nas. Spytała tylko, gdzie byliśmy. Wracaliśmy w milczeniu. W domu opowiedziała nam, co się z nią działo podczas naszej nieobecności. Strasznie się wtedy czułam. Wolałabym oberwać i mieć to z głowy. A mama... dała nam do myślenia.


Pamiątka z wakacji


Pamiętam sytuację z kolonii – zobaczyłam w stołówce, pierwszy raz w życiu, nóż z ząbkami. Znałam tylko zwykłe noże, które się ostrzyło na wielkim, kamiennym kole w piwnicy. Ten był tak piękny, niezwykły, że postanowiłam wziąć go dla mamy w prezencie. I jakież było moje zdziwienie, kiedy mama powiedziała, że dziękuje za chęć zrobienia jej przyjemności, ale nie może tego noża przyjąć, bo muszę sobie uświadomić, że go ukradłam. To był szok, w ogóle mi to nie przyszło do głowy! Ponieważ nie miałam szans go zwrócić, musiałam z własnych oszczędności wpłacić sumę odpowiadającą cenie noża na jakiś szkolny cel.


Kiedy wyjeżdżałam z domu, już po pożegnaniu, za każdym razem padało: „Bądź dobrym człowiekiem”. To było jak paczuszka, którą dostawałam od mamy w każdą podróż. W czasach licealnych bardzo mnie to irytowało. Dopiero wiele lat później odkryłam w tym zdaniu prostotę i siłę. Te słowa, jak kropla, która drąży skałę, dotarły wreszcie do mojej świadomości i stały się moją wewnętrzną potrzebą.


Umiejętność zrywania się ze smyczy


Mama uczyła mnie w szkole rosyjskiego. Lubiłam ten język, nasiąkałam nim od dziecka. Cyrylica mnie fascynowała, znałam literki, zanim zaczęłam się go uczyć. Byłam zła, że mnie mama zawsze oceniała surowiej, czułam się pokrzywdzona. Tłumaczyła, że mam ją pod ręką i w każdej chwili mogę skorzystać z jej pomocy, więc sprawiedliwie jest wymagać ode mnie więcej. Była nauczycielką z powołania, pedagogiem przez duże P. Potrafiła dotrzeć do każdego dziecka, oswoić nawet takie, które broniły dostępu do siebie. Dziwnym trafem przed mamą miękły i się otwierały. Ufały jej.


Niezwykle skrupulatna, obowiązkowa, tak w stu procentach. Moja starsza córka Paulina ma to po niej. Trochę jej zazdroszczę, a trochę się o nią martwię, bo w dzisiejszym świecie nieustannego pędu z taką cechą można dać się zapędzić w kozi róg. Ja też jestem obowiązkowa, ale jednocześnie odziedziczyłam po tacie umiejętność zrywania się ze smyczy i bujania w obłokach.


Praca była wielką pasją mamy. Myślę, że gdyby nie choroba, emerytura nie wygnałaby jej ze szkoły. Jako dyrektorka wybrała się któregoś dnia na hospitację, na lekcję wychowania muzycznego. Usiadła w ostatniej ławce, dzieci zaczęły śpiewać i nagle się zorientowała, że widzi, jak poruszają ustami, ale nie słyszy żadnego dźwięku, nic, jak nożem uciął. Straciła słuch. Byłam wtedy z moją licealną klasą na wymianie szkolnej w Paryżu. Wróciłam, a mama w ciężkim stanie leżała w szpitalu.


Lekarze do końca nie wiedzieli, co się stało. Po wielu miesiącach odzyskała słuch, ale nigdy w takim stopniu jak przed chorobą. Bardzo chciała wrócić do pracy. Pamiętam, jak stała w kuchni i patrzyła przez okno na dzieci idące do szkoły. Oczy jej się szkliły, bardzo tęskniła. Wróciła na moment, ale dostała wylewu i wtedy ostatecznie odeszła ze szkoły, nie dała się już przekonać, żeby zostać choćby na pół etatu.


Mama ma dużą umiejętność godzenia się z tym, co przynosi życie. Chyba to po niej odziedziczyłam.


Zdecydowała o moim życiu


Grażynę, moją przyjaciółkę, taką na całe życie, poznałam w podstawówce. Od lat mieszka w Sulęczynie, wsi oddalonej od Gowidlina o 12 kilometrów, jest nauczycielką. Niesamowite, bo widujemy się naprawdę rzadko, ale nie dzieli nas ani czas, który upłynął, ani różne światy, w których żyjemy. Jest tak, jakbyśmy się widziały wczoraj. Jesteśmy dziećmi wyżu demograficznego i chyba po raz pierwszy w historii gowidlińskiej szkoły, kiedy w piątej klasie dołączyły dzieci z okolicznych wioseczek, podzielono nas na A i B. Grażyna była w B, ja w A. Lubiłyśmy się w podstawówce, ale przyjaźń zaczęła się w liceum, kiedy zamieszkałyśmy razem w internacie.


Początki w liceum były trudne. Mój pierwszy wyjazd z domu na dłużej. Nie jestem i nigdy nie byłam duszą towarzystwa, raczej stoję z boku i obserwuję, powoli się aklimatyzuję. Trochę czasu mi zajęło, zanim przyzwyczaiłam się do mieszkania w internacie, chociaż wiedziałam, że w moim przypadku to najlepsze rozwiązanie. Żeby zdążyć na pierwszą lekcję w Kartuzach, musiałabym codziennie wyjeżdżać z Gowidlina po szóstej rano, czyli wstawać o piątej.


Chciałam zostać nauczycielką jak moja mama. W liceum byłam w klasie o profilu matematyczno-fizycznym i myślałam o zdawaniu na matematykę. Wszystko zmieniła nauczycielka polskiego. Właściwie zadecydowała o moim życiu.


Upatrzyła mnie sobie jako osobę, która czytała podczas lekcji przerabiane przez nas teksty – wiersze, fragmenty prozy. Wkurzało mnie to, bo inni w tym czasie odrabiali lekcje z kolejnych przedmiotów, „zwalali” zadania od kolegów, a ja, jeśli byłam w potrzebie, nie miałam tej szansy (śmiech).


W czwartej klasie pani profesor Philipp namówiła mnie do udziału w konkursie recytatorskim. Doszłam do etapu wojewódzkiego i okazało się, że zajęłam drugie miejsce. To ostatecznie utwierdziło panią profesor w przekonaniu, że powinnam zdawać do szkoły teatralnej. A ja wiedziałam przecież, że nie mam o tym zielonego pojęcia, byłam kilka razy w życiu w teatrze z wycieczką szkolną, to wszystko. Powiedziałam, że nie czuję się na siłach. Jakaż była jej determinacja! Wynalazła mi – w czasach przedinternetowych! – trzyletnie Studium Aktorskie w Trójmieście i któregoś dnia po lekcjach pojechałyśmy go szukać. Okazało się, że jest przy Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, ale akurat w tym roku nie było naboru.


Pani profesor próbowała jeszcze namówić mnie, żebym zdawała do Szkoły Teatralnej we Wrocławiu, skoro tak mnie przerażają Warszawa, Kraków i Łódź, ale się nie odważyłam. W ostatniej chwili, jako że zmieniłam pod jej wpływem przedmioty maturalne na język polski i rosyjski, wybrałam rusycystykę na Uniwersytecie Gdańskim.


Zakazany owoc


Zdałam pisemny, a przed ustnym dotarło do mnie, że przecież ja tak naprawdę nie chcę zostać rusycystką. Postanowiłam, że pójdę jedynie pokibicować koleżankom, z którymi mieszkałam podczas egzaminu w akademiku. Zbliżam się do uczelni i nagle widzę na parkingu samochód podobny do auta rodziców, groszkowego fiata 125p. Podchodzę bliżej, ich rejestracja! Przyjechali mnie wesprzeć! Nie miałam wyjścia, mimo że spóźniona, pobiegłam na egzamin.


Wyciągnęłam pytanie, usiadłam, żeby się przygotować, i nagle dotarło do mnie, że ja tego naprawdę nie chcę. Podeszłam do komisji i powiedziałam, że rezygnuję. A rodzicom, że oblałam.


Przez rok pracowałam w mojej podstawówce w Gowidlinie i zaocznie uczyłam się w studium nauczycielskim. Któregoś dnia przyszła do mnie moja przyjaciółka Grażyna z kuzynem z Gdyni. Przyniósł mi „Głos Wybrzeża” z malusieńką notką, że Studium Aktorskie przy Teatrze Wybrzeże wznawia nabór i jest bardzo zainteresowane ludźmi z Kaszub.


I tym razem on, ten przypadkowy chłopak, którego wcześniej nie znałam, zaczął mnie namawiać. Na moje: „Ja się do tego nie nadaję”, powiedział: „Słuchaj, mam na roku koleżankę, której ojciec jest aktorem w Teatrze Dramatycznym w Gdyni, zapytam, czy pomoże ci się przygotować do egzaminów”. I tak się stało.


Nieprawdopodobne są te ciągi przypadków w życiu. Polonistka wymyśliła mi moje przyszłe życie i kiedy już skręcałam w inną stronę, w odpowiednim momencie pojawił się ten chłopak. Zastanawiam się, jak to możliwe, że jedna ja była pewna, że chce być nauczycielką, a druga tak łatwo poddawała się pomysłom na mnie innych ludzi.


Pan Stefan Iżyłowski pierwsze spotkanie zaczął od przytaczania różnych smutnych i tragicznych historii znanych mu aktorek.


A to alkoholizm, a to szpital psychiatryczny itp. Po każdej opowieści pytał: „Jeszcze chcesz?”. Im dłużej to trwało, tym bardziej denerwowało mnie, że próbuje mnie przegonić, i tym bardziej oczywiście chciałam. Zakazany owoc.


Zabraliśmy się do roboty. Organizował mi wejścia na spektakle teatralne, pomógł wybrać teksty na egzamin, pracował ze mną nad interpretacją, opowiadał mi o teatrze, o pracy aktora i o tym, jak przebiega egzamin.


A na egzamin trzeba było przynieść nuty dla akompaniatora do swojej piosenki. W Gowidlinie nie było ani instrumentu, ani akompaniatora, który mógłby mnie zapoznać z linią melodyczną. W śpiewniku kaszubskim znalazłam piosenkę z prostymi nutkami, które byłam w stanie wystukać sobie na cymbałkach, starym prezencie gwiazdkowym. Pamiętam ją do dziś: „Owieczczi chodzą, zwónczi brząkają, a owczarczëceowiecszëkają. Co owcom to skopkom to jarliżątkom, co pannom, to dzéwkom, to niebożątkom”.


Przeszłam do drugiego etapu i kiedy przed egzaminem mijałam w holu dwie dziewczyny, usłyszałam, że podczas pierwszego podobno najlepiej poszło „takiej w bordowej marynarce z jakiegoś zadupia”. Dotarło to do mnie z opóźnieniem: „O, kurczę! Czyżby to było o mnie? To ja miałam wtedy na sobie bordową marynarkę”.


Nie pamiętam egzaminów. Pamiętam natomiast ten moment, kiedy już później, w moim pokoju w Gowidlinie, otwieram kopertę, wyjmuję małą kartkę, na której jest krótka informacja, że zostałam przyjęta do Studium Aktorskiego. Ucieszyłam się i przeraziłam jednocześnie – zafundowałam sobie lot w kosmos! Pokazałam mamie kartkę. Pogratulowała mi, ale po latach przyznała, że wcale jej to nie uradowało. Bała się, nie wiedziała, co mnie czeka w tym nieznanym jej świecie.


Wylądowałam na obcej planecie


Byłam jak dziecko we mgle. Pamiętam, jak po pewnym czasie, w trakcie jakiejś szeregowej próby z kolegami, uświadomiłam sobie nagle, że ja to cholernie lubię. Wiele lat później moja córka Paulina zaczęła studiować psychologię. Wracałyśmy razem do domu, a ona przez całą drogę opowiadała mi o swoich zajęciach i nagle rzuciła: „Jak ja to lubię!”. Kiedy praca, twój codzienny obowiązek, jest jednocześnie twoją pasją, to dopiero szczęście.


Po skończeniu studium dopadła mnie klęska urodzaju. Nasz ukochany profesor Ryszard Major na dwa lata przed moim dyplomem objął Teatr Współczesny w Szczecinie. I zaproponował mi angaż.


Bardzo się ucieszyłam, ale wkrótce dostałam propozycję z Gdańska i zaczął się koszmar. Część kolegów i aktorów w teatrze radziła: „Nie idź do Szczecina, bo utkniesz na prowincji”, inni znowu: „W Gdańsku zawsze będziesz grała ogony”. Zwierzyłam się mamie, a ona zapytała: „Obiecałaś panu Majorowi, że pójdziesz do niego?”. Ja, że tak, ale zwyczajowo, tuż po skończeniu szkoły, absolwent ma prawo zmieniać decyzje, jeżeli dostanie lepsze propozycje, i nikt nie może się o to obrażać. Mama: „Może tak, ale słowa trzeba dotrzymywać”. Też tak czułam.


Któregoś dnia zapytał mnie Henryk Bista: „No i co pani zdecydowała?”. Ja na to: „Panie Henryku, błagam, niech mi pan pomoże, jestem rozdarta, naprawdę nie wiem, co zrobić!”. „Zaraz pani wszystko wyłożę”. Poleciał na scenę, a kiedy wrócił, powiedział: „Jeżeli doradzę pani Szczecin, a tam się pani nie powiedzie, to będzie pani przez całe życie mówiła, że wszystkiemu jest winien Bista. Tak samo z Gdańskiem. Pani Danusiu, niech pani zrobi tak, jak pani dyktuje serce”. W ułamku sekundy opadły ze mnie wątpliwości. Wiedziałam, że idę do Szczecina.


Ale to nie był koniec, po kilku dniach wpadł do teatru Mikołaj Grabowski, wówczas dyrektor Teatru im. Słowackiego w Krakowie. Obejrzał nasz dyplom i też zaproponował mi angaż. Koleżanki mówiły, że będę największą idiotką, jeżeli odrzucę tę ofertę. Tym razem jednak mój wewnętrzny głos nie dał się zagłuszyć. Nie zmieniłam zdania. Dotrzymałam słowa.


Wyglądał jak nastolatek


Miałam 30 lat, kiedy przyjechałam do Warszawy. Maciej Prus zobaczył mnie na festiwalu w Kaliszu i zaproponował mi angaż w Teatrze Dramatycznym. Pojawiłam się znikąd, nikomu nieznana. Karty dla 30-latek były już rozdane, wiadome już było, które dostają role, które grają. Los był dla mnie bardzo łaskawy. Obdarował mnie ludźmi, którzy pojawiali się w moim życiu w odpowiednim momencie i otwierali przede mną drzwi.


Pamiętam, jak Izabella Cywińska powiedziała mi, że miałaby dla mnie świetną rolę w „Bożej podszewce”, ale się nie nadaję, bo jestem za chuda, choć wtedy miałam więcej kilogramów niż dziś. Wyobrażała sobie główną bohaterkę, Marię Jurewiczową, zdecydowanie korpulentną. Ale coś ją męczyło i postanowiła mnie sprawdzić przed kamerą w charakteryzacji „na starą”. Usłyszałam po próbie: „Teraz widzę, że ty jednak możesz być staruszką! Taką, która z wiekiem nie przytyła, ale wyschła. Chodzi w swoich sukniach z młodości, które teraz są na nią za duże”. Cywińska mnie ukształtowała, miała ogromny wpływ na mój stosunek do pracy. Najważniejsze jest to, co na scenie, na taśmie – powtarzała – popularność jest wtórna.


Miałam 26 lat, kiedy poznałam mojego przyszłego męża. Janusz miał 24, ale wyglądał jak nastolatek. Grał w teatrze w Toruniu, ja przyjechałam tam na festiwal. Weszłam do klubu festiwalowego z jego kolegą, który nas sobie przedstawił, i Janusz od razu zaczął mnie podrywać. Irytował mnie ten smarkacz – ledwo mi podał rękę, a już zapraszał na wspólne wakacje! Następnego dnia wpadł do teatru na moją próbę, żeby zaprosić mnie i moich przyjaciół po spektaklu do siebie. I tam dopiero się poznaliśmy, zaczęliśmy rozmawiać, poszliśmy na spacer i przywitaliśmy świt nad Wisłą.


Po raz pierwszy w życiu poczułam dziwną pewność, że ten człowiek będzie moim mężem. I tak się stało. Ślub był w następne wakacje i razem przenieśliśmy się do Poznania.


Historia zatoczyła koło


Kiedy urodziła się Wiktoria, rodzice Janusza przeprowadzili się do nas na stałe, znowu zamieszkałam w wielopokoleniowym domu. Tym razem jako rodzic.


Kilkanaście lat temu zmarł teść, niedawno zmarła teściowa. Córki już się wyprowadziły. Zostaliśmy w domu z naszymi dwoma pieskami. Oglądam się za siebie i widzę dużo szczęścia w moim życiu. Mam nadzieję, że jeszcze mojego przydziału nie wyczerpałam.


Tekst pochodzi z magazynu "Wysokie Obcasy Extra" nr 10 (100)/ 2020, nowy numer w sprzedaży


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji