Artykuły

Wzajemna reanimacja

Jakub Moroz, Przemysław Skrzydelski: Trochę Pana wyrywamy z wiru pracy, bo wygląda na to, że na pandemię reaguje Pan mocnym tytułem.


Igor Gorzkowski: Jeśli chodzi o „Króla Leara”, to w zasadzie próby w pełnym tego słowa znaczeniu są teraz zawieszone, a wersja, którą pokazujemy w internecie jako wideospektakl, który powstał we współpracy z artystą wizualnym Jackiem Malinowskim [premiera odbyła się 28 grudnia; spektakl można oglądać do 31 12 – przyp. red.], wynika z okoliczności, w których utknęliśmy. Nie chcemy tracić kontaktu z tytułem ani – przede wszystkim – kontaktu z widzami. Dlatego to, co proponujemy, to bardziej notatki z pracy. Zresztą trudno mi sobie wyobrazić „Leara” jako dramat w wersji internetowej; myślę, że to szerszy problem, uważam, że forma on-line ma swoje głębokie ograniczenia. Nie da się ukryć, że relacja z widzami w teatrze internetowym jest w gruncie rzeczy nienaturalna. Z jednej strony chcemy się spotkać z odbiorcami, z drugiej jednak oferujemy coś, co nie ma związku z istotą teatru. 


To jest oszukiwanie, zakłamanie?


Niezamierzone, ale tak to można odczuwać. W lutym pracowałem w olsztyńskim Teatrze Jaracza nad „Opętanymi” wg Gombrowicza, pamiętam, że przeżyłem olbrzymi szok, kiedy dziesięć dni przed wyznaczoną datą premiery próby zostały zawieszone; wróciłem do Olsztyna w sierpniu i udało się doprowadzić do premiery w reżimie sanitarnym, ale wrażenie było dojmujące: publiczność nie oddychała ze spektaklem – i tak jest za każdym razem, gdy przedstawienie jest grane w takich warunkach. Często widzowie bardzo żywiołowo reagują na koniec wieczoru, jednak wcześniej siedzą w napięciu, schowani za maskami, rozproszeni. Na dłuższą metę niepełność spotkania publiczności i twórców w ramach spektaklu jest dla teatru wyniszczająca. I na dłuższą metę on-line też jest wyniszczający.


Ale ta granica może jeszcze wcale nie została przekroczona?


Wydaje mi się, że nie da się zbyt długo jechać na własnym paliwie, to znaczy opierać się tylko na tym, że twórca coś daje, a odbiorca to być może przyjmuje. Do końca nie wiemy, jak to wygląda, jaki ten odbiór jest. Gdy nie ma fali zwrotnej, trudno rozmawiać o działaniu sztuki.

Pan ze swoim Studiem Teatralnym Koło tworzy teatr kameralny, intymny, a w tym przypadku ten problem uderza jeszcze bardziej.


Jest zasadnicza różnica między dużym widowiskiem, na dużej scenie, a spotkaniem w kameralnej przestrzeni w niemal intymnym kontakcie aktorów i widzów, jaki zawsze był obecny w naszym teatrze. Zbyszek Kozub, kompozytor, z którym współpracuję, prowadzi on-line zajęcia ze studentami na Akademii Muzycznej w Poznaniu; stara się ich przekonać, że dany nam czas (nie odebrany) może być świetną okazją do samodoskonalenia (śmiech). Coś w tym jest. Teraz omawiamy przyszłość naszej sceny, robimy plany, ale też staramy się rozliczyć z naszych bieżących działań, bo miejski system grantowy polega na tym, że nawet jeśli projekt możemy nieznacznie przesunąć w kalendarzu, to i tak działamy w trybie raportowania rocznego. Mam nadzieję, że przedsięwzięcia, które sobie założyliśmy, odbędą się już na żywo, z udziałem publiczności.


Istnieje pogląd, że jednak trzeba zacząć organizować się inaczej, bo termin otwarcia może się odsuwać, a widz może mieć też problem z powrotem.


Niektórzy tak mówią, ale gdy przypomnę sobie sierpień, to muszę powiedzieć, że widzowie pojawiali się u nas tłumnie i chętnie. Graliśmy też na zewnątrz, na placu przed teatrem. Choć jeśli mówić o tym kolejnym otwarciu, to być może będzie tak, że niektóre ścieżki do teatru będzie trzeba przejść na nowo.


Co ma Pan na myśli?


Kwestie repertuarowe. Po roku, który właśnie minął, widz obciążony doświadczeniem pandemii ma inną wrażliwość. Nie sądzę, że będziemy mogli sobie powiedzieć, że ten czas trzeba wymazać, anulować i powrócić do normalności. Przynajmniej przez najbliższe dwa sezony będzie to niewykonalne. Myślę, że bezpośredni kontakt z publicznością stanie się formą wzajemnej reanimacji obolałych dusz.


My jako Studio Teatralne Koło szykujemy specjalną wersję „Don Kichota”, przedstawienie, które w założeniu będzie można pokazywać właściwie wszędzie, również w miejscach, w których nie ma infrastruktury teatralnej, nawet w plenerze. Pamiętajmy, że na mapie Polski jest wiele punktów, do których żaden spektakl nie dociera. Myślę zatem, że teatr w najbliższym czasie będzie musiał szukać dróg wyjścia do widza, a nie biernie czekać, że ktoś przyjdzie do wyznaczonego miejsca. Chcemy z naszym teatrem więcej niż dotychczas podróżować. To taki powrót do naszych korzeni.


Pomyślał Pan o tym od razu, gdy w marcu wprowadzono lockdown? Że to wszystko trzeba będzie inaczej poukładać, co więcej – być może nawet więcej pracować?


W pierwszym odruchu pomyślałem, że to będzie trwało krócej, że do lata powinno się wypogodzić (śmiech). Potem byłem jednak zaskoczony. Co ciekawe, dość szybko złapałem się na tym, że tak bardzo brakuje mi publiczności.


Tak bardzo?


Bo to wcale nie jest takie oczywiste dla reżysera. Oczywiście zawsze zakładam, że robię spektakl dla publiczności, ale chyba nie do końca uświadamiałem sobie, jak trudno byłoby próbować w oderwaniu od konkretu spotkania z widzem. Przeżyłem przez ostatnie miesiące dwie trudne sytuacje: przeciągające się i przerywane próby do „Psiego serca” wg Bułhakowa w lubelskim Teatrze Osterwy i jeszcze dłużej – bo od grudnia 2019 r. – trwające przygotowania do przedstawienia, które zrealizowałem w Teatrze Ochoty – „Z życia roślin” wg tekstu autorstwa Alicji Kobielarz i mojego. Oba te tytuły po jednorazowych wewnętrznych pokazach premierowych są na razie w zawieszeniu i można powiedzieć, że miały sporego pecha, ponieważ premiera „Z życia roślin” miała się odbyć w kwietniu, potem w lipcu, a ostatecznie w październiku, ale wykrycie covidu u jednego z pracowników zespołu technicznego to uniemożliwiło; „Psie serce” zaś miało wejść na afisz na początku listopada, czyli znów, jak się okazało, nie miało szans.


W pewnym momencie w takich sytuacjach pojawia się nieuchronne pytanie: po co próbujemy? Dla kogo powołujemy te fikcyjne światy i byty? Tym bardziej staje się ono desperackie na końcowym etapie – który przeważnie trwa dwa tygodnie – kiedy przedstawienie zyskuje ostateczny kształt i wówczas potrzeba ogromnej dawki energii od wszystkich: twórców, lecz także wszystkich osób w najróżniejszy sposób związanych z projektem. A zatem ciśnienie ostro się podnosi i nagle dowiadujemy się, że ponownie cała ta determinacja zostaje zmarnowana. Nie lubię głoszenia wielkich słów o misyjności teatru, nie o to chodzi, ale z pewnością dzisiaj lepiej rozumiem, na czym polega znaczenie tego, co robię; nie ukrywam, że scenie oddałem kawał swojego życia. Zresztą żeby uczciwie robić cokolwiek, inaczej być nie może.


Ale ma Pan przeczucie, że do niektórych pomysłów – nawet tych już praktycznie gotowych – nie będzie jak wrócić, że ta energia się wyczerpie?


Na szczęście odbieram sygnały od tych, z którymi na co dzień pracuję, że powinniśmy kontynuować rozpoczęte projekty. Ale w tym, co mówicie, coś jest: są sprawy, które trzeba zostawić przeszłości i do nich nie wracać. Może w tej chwili to mnie jeszcze nie dotyczy, jednak może się stać inaczej. W każdym razie przeczuwam, że teatr doraźny, publicystyczny zmieni się wyraźnie.


W którą stronę?


W stronę radykalizacji.


Ale bardziej walcząc o siebie, swój status, czy walcząc o sprawy polityczne?


Komentując rzeczywistość. Podejrzewam, że to rewolucyjne napięcie przełoży się bardzo wyraźnie na teatr. Dostrzegam silną frustrację, zwłaszcza wśród młodych ludzi. W Teatrze Ochoty organizujemy konkurs, w którego ramach chcemy wyłonić pięciu aktorów, którzy zrealizują cztery premiery w ciągu tego roku. To osoby, które są maksymalnie pięć lat po dyplomie i nie pracują w żadnym teatrze. Poprosiliśmy młodych aktorów o nagranie filmów, które interpretowałyby tytuł dzieła Stanisławskiego „Moje życie w sztuce”, i dostaliśmy 180 zapisów. W krótkim czasie musiałem obejrzeć wszystkie te filmy i muszę powiedzieć, że byłem przybity emanującą z nich energią. To był niespotykany poziom depresji, frustracji, i to wszystko w uwikłaniu społeczno-politycznym, pogłębionym przez okres pandemii. Ci młodzi ludzie nie mają swojego miejsca zawodowego ani praktycznie żadnych perspektyw. To nie znaczy, że są apatyczni, bezwładni, przeciwnie – w nich gromadzi się gniew, który jeszcze nie znalazł ujścia, jednak jest w nich gotowość do gwałtownego czynu. Problem oczywiście jest złożony, bo ta sytuacja nie wynika tylko z decyzji politycznych, lecz także z różnego rodzaju zaniedbań wobec młodych na różnych poziomach w całym okresie po 1989 r.


Powraca w naszej rozmowie również Pana aktywność w Teatrze Ochoty, gdzie współpracuje Pan z jego dyrektorką Joanną Nawrocką jako zastępca ds. artystycznych. Jak to teraz przebiega?


Teatr Ochoty jest instytucją dość bezpieczną, jeśli chodzi o stabilność działań artystycznych, tym bardziej że władze Warszawy nie obniżyły dotacji (może dlatego, że jest ona najmniejsza wśród teatrów miejskich) na nadchodzący rok. Ale rzecz jasna to był trudny czas; Teatr Ochoty obchodził swoje pięćdziesięciolecie i wiele z planowanych wydarzeń z powodu pandemii nie mogło się odbyć. Symboliczne było nadanie teatrowi imienia jego założycieli – Haliny i Jana Machulskich. Planujemy powrót do obchodów w przyszłym roku.


Zapewne jednak sytuacja Studia Teatralnego Koło jako stowarzyszenia na tle Teatru Ochoty nie wygląda zbyt dobrze.


Jak wiadomo, działamy w systemie konkursowym. A każdy konkurs można przegrać lub wygrać. Staramy się o roczną dotację na działalność w 2021 r. Dopiero w marcu będziemy znali rozstrzygnięcia. Tymczasem powoli zamykamy bieżący rok.


Dziś ze względu na znane miejsce po prawej stronie Wisły Pana teatr korzysta z nazwy Soho, ale tak naprawdę szyld ten mieści w sobie więcej działań, bo małą salę w tej garażowej przestrzeni zajmuje też Teatr Niewielki.


Można powiedzieć, że dzielimy się budynkiem, dzielimy też koszty. Teatr Niewielki opiera swoje finansowe funkcjonowanie na zyskach ze sprzedanych biletów, dziś jest z tym oczywisty kłopot. Ale z kolei kiedy w czerwcu teatr otwarto dla publiczności, natychmiast pojawili się rodzice z dziećmi. Myślę, że dzieci i młodzież tracą na uwięzieniu w domach najwięcej.


Studio Koło skorzystało z dotychczasowych funduszy wsparcia dla teatrów?


Niedawno otrzymaliśmy niecałe 40 tys. zł z Funduszu Wsparcia Kultury.


Przesłyszeliśmy się? 40 tys.?


Niecałe. Dzięki temu możemy spłacić podstawowe należności. Teatr Ochoty otrzymał bodaj 120 tys. zł.


Pana mina coś jednak mówi…


Cóż, algorytm był niesprzyjający (śmiech).


Czuje się Pan pominięty? Zresztą Teatr Ochoty otrzymał też bardzo mało.


To są trudne kwestie; jak to właściwie wyliczać? W każdym razie inicjatywy takie jak nasza na tego typu obliczeniach tracą najbardziej. Ale też nie widzę w tej sprawie superrozwiązań. Model, który mógłbym wskazać dla takich scen jak Studio Koło, byłby nie do zastosowania w teatrach instytucjonalnych. Jednak mimo wszystko pewien niesmak pozostał, bo sceny niezależne, działające bez stałej dotacji – mają małe szanse na przetrwanie w trybie lockdownu.


Z kolei zdaje się, że władze Warszawy już zmniejszyły środki grantowe na organizacje pozarządowe zajmujące się teatrem.


Tak, z 6 mln do 3 mln zł.


A zatem połowa to połowa…


Nie wiemy, co o tym sądzić. Ciekaw jestem, czy eksperci, którzy będą rozstrzygać konkurs, zdają sobie sprawę, że przyznając punkty, wskażą podmioty, które przetrwają, a które nie. Bo decyzje komisji tym będą skutkować.


Pojawia się tu w ogóle problem modelu funkcjonowania teatrów w Polsce.


Teraz jest świetny moment do dyskusji, ale obawiam się, że za chwilę wszystko wróci na stare tory i zostanie takie, jak było.


A wie Pan, że tak dziwnie się składa, że mamy podobne przeczucie?


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji