Artykuły

Od uśpienia do namiętności

- Dużo się w życiu nagrałem i obecnie przyjmuję tylko wartościowe propozycje. Bo jeśli miałbym przyjmować byle co, to trudno, to wolę przymierać głodem - mówi WOJCIECH ALABORSKI, aktor Teatru Polskiego w Warszawie, który pod koniec września obchodził 65. rocznicę urodzin.

Krzysztof Lubczyński: - Pozwoli Pan, że zacznę od "Bestii", filmu Jerzego Domaradzkiego z 1978 r., w którym stworzył Pan kapitalną kreację spokojnego wielkopolskiego ziemianina, niespodziewanie przemieniającego się w "bestię" pożądania seksualnego do młodej chłopki. Myślę, że rola ta celnie oddaje charakter Pana aktorskiego stylu: zza powierzchowności znamionującej łagodność, jakby uśpienie, wyłania się nagle postać bardzo wyrazista, gwałtowna, pełna namiętności, albo ponura jak cyniczny karierowicz Personalny w "Człowieku z żelaza" Wajdy. Ten rodzaj gry kojarzy mi się z aktorstwem Klausa Marii Brandauera, w którym z zamkniętej, suchej muszli wydobywają się nagle tony na najwyższym napięciu psychiki.

Wojciech Alaborski: - Moja powierzchowność była w typie - jak to się mówiło - amanta par excelence, nawet o pewnych kobiecych rysach, i że miałem w sobie taką miękkość biorącą się z mojego wschodniego pochodzenia. Z drugiej strony, potrafiłem w życiu grać w III lidze w hokeja w Nowym Sączu, który jest grą bardzo brutalną. Wykorzystywałem tę dwoistość w moim zawodzie jako składnik artystycznej kreatywności, która powinna zawierać w sobie także umiejętność zaskakiwania widza, in plus oczywiście. Niestety, zbyt często spotykałem się z reżyserami, którzy zwykli obsadzać mnie tak, jak na mnie patrzyli, czyli jako na amanta charakterystycznego w typie lat 20. i 30., albo jeszcze wcześniejszych. A pana obserwacja odnoście charakteru mojej gry w "Bestii" wydaje mi się trafna i dodam tylko, że takie ustawienie roli - od uśpienia i spokoju do wielkiej namiętności - była w pełni przemyślana.

Dlaczego "Bestia", jeden z najlepszych polskich filmów, prawie w ogóle nie jest powtarzana? Może z powodu jego pewnej drastyczności obyczajowej?

- Też się nad tym zastanawiałem. Przecież to jest dobry film, zrobiony przez Jurka Domaradzkiego z pietyzmem, zrealizowany zresztą pod auspicjami Andrzeja Wajdy, który przyjeżdżał na plan i udzielał reżyserowi wskazówek. Jeśli więc nie względy artystyczne powodują niechęć do pokazywania tego filmu, to może wynika to z niechęci do tematu, do ostrości obyczajowej utworu. Jest to możliwe, bo pamiętam, że mojemu synowi w szkole średniej jego "wróg" w klasie powiedział: "Twój tata się prostytuuje, zagrał obrzydliwą rolę".

Kto Pana namówił na zdawanie do szkoły aktorskiej?

- Nauczyciel prowadzący kółko polonistyczne, piłsudczyk o nazwisku Waga, imienia nie pamiętam, którego odsunęli od nauczania języka polskiego, ale zostawili mu kółko.

Zapytał mnie pewnego dnia, czy interesuję się literaturą, a nie bardzo się interesowałem, bo polskiego uczyła mnie pani sekretarz partii w szkole, która z konspektów czytała, że "Kordian" to dramat jednostki wyobcowanej itd. Waga jednak zauważył, że mam, tak zwany w Galicji, natursinger, czyli naturalny sposób wymawiania, i zaproponował mi recytację dając mi na początek słynny wiersz "Alarm" Słonimskiego. Zdobyłem nagrodę na konkursie i tak się zaczęło. Do egzaminu obłożyłem się książkami z historii teatru i udało mi się zdać za pierwszym razem.

Na egzaminie zapewne nie obyło się bez jakiegoś epizodu anegdotycznego?

- Oczywiście. Na egzamin nauczyłem się sentymentalnej piosenki - bo jakiś smutek miałem zawsze w sobie, pewnie to z genów wynika - w której były słowa: "Bo ja jestem sam z moimi łzami, tak mi źle Ale jedna myśl zadręcza mnie, wiem, że kochasz mnie" i tak dalej. Komisja w pewnym momencie przerwała mi mówiąc, żebym zaśpiewał jakąś zwykłą piosenkę, najlepiej ludową i wtedy ja, ni mniej ni więcej, tylko zaśpiewałem barytonem: "Gdybym ci ja miała skrzydełka jak gąska". I oni niemal umarli ze śmiechu.

Studia aktorskie ukończył Pan w Krakowie, ale nie zaangażował się Pan do żadnego z teatrów pod Wawelem. Dlaczego?

- To był w Krakowie okres stagnacji, jeśli chodzi o aktorstwo. Tam można było awansować, gdy ktoś ze starszych kolegów umarł. Był straszny konserwatyzm, zasiedziałość. Natomiast Mieczysław Górkiewicz, podopieczny Bronisława Dąbrowskiego, został dyrektorem teatru w Bielsku-Białej i zaproponował u siebie pracę grupie aktorów, w tym mnie. Wolałem tam dużo grać niż w Krakowie długo podlizywać się różnym nestorom.

W Bielsku został Pan aktorem repertuaru romantycznego jako bardzo młodziutki Gustaw-Konrad w "Dziadach".

- Zadebiutowałem w sztuce "Jaśnie Pan Nikt" Lope de Vegi, co mnie ucieszyło, bo będąc amantem zagrałem postać charakterystyczną z doklejonym nosem, sprytnego sługę wyprowadzającego w pole swoich panów. Przy pracy nad rolą Gustawa-Konrada pomagali mi Edward Skarga, brat Hanny Skarżanki, i Anna Gołębiowska. Spotykali się ze mną w nocy, bo jako teatr objazdowy wracaliśmy do Bielska bardzo późno. Efektem tej pracy był niezły spektakl, a najlepszą recenzję mojej gry dał mi Dejmek: "Ty, k..., nic nie umiesz, ale tak wrażliwego człowieka to ja jeszcze w życiu nie spotkałem". Najlepiej chyba udała mi się spowiedź Gustawa w IV części, na co nie bez wpływu pozostały także moje ówczesne przeżycia osobiste.

Dostałem za tę rolę pierwszą nagrodę w Kaliszu. Natomiast Wielka Improwizacja przerosła możliwości takiego smarkacza jak ja. No bo skąd mogłem wziąć cały jej bagaż duchowy?

Gustaw Holoubek grał Konrada mając 44 lata Pan jako ledwie 24-letni aktor zagrał Kordiana w przedstawieniu Dejmka w Teatrze Narodowym w 1966 r. Przejął Pan tę rolę po Ignacym Gogolewskim, na którego koncepcję roli Dejmek nie przystał, bo jakoby chciał Kordiana chłodnego, rozumującego, a Gogolewski był Kordianem pełnym gorącej pasji.

- Dejmek zobaczył mnie w Bielsku jako Gustawa, gdy przyjechał tam wystawić "Żywot Józefa" Mikołaja Reja. Powiedział mi, że będzie powtarzał "Kordiana" w nowej obsadzie i że chciałby mnie zaprosić do roli tytułowej. I to on ściągnął mnie do Warszawy. Na początek zamieszkałem w garderobie Teatru Narodowego. Zdążyłem też zobaczyć jeszcze Gogolewskiego w tej roli.

Jakiego Kordiana w Pana wykonaniu oczekiwał Dejmek?

- Oczekiwał ode mnie małego zaangażowania emocjonalnego w tej roli. Kiedyś mówiło się o pewnym sposobie gry - aktor nadmarioneta. Recenzenci pisali, że moje gesty jako Kordiana to jakby w rzeczywistości gesty Dejmka, że sytuacja ta wyraża położenie człowieka manipulowanego. I kiedy jako młody chłopak zaczynałem coś grać od siebie, Dejmek mówił mi: "Nie kokietuj mnie swoim talentem, tylko rób dokładnie to, co ja chciałem". Gdy robiłem inaczej, dostawał szału.

Trzydzieści lat po premierze "Kordiana" znów zagrał Pan w tym dramacie, w Polskim, za dyrekcji Dejmka, Wielkiego Księcia Konstantego w reżyserii Jana Englerta. Powtórzył on usłyszane od Erwina Axera słowa, w których klasę Pana kreacji porównał on do klasy kreacji Jana Kurnakowicza wiele lat wcześniej w tej samej roli

- Partnerem moim był w tej scenie, w roli Cara, Krzysztof Gosztyła. Grałem też role komediowe, np. Szambelana w "Panu Jowialskim" razem z Anną Seniuk w roli Żony.

Po wydarzeniach marcowych 1968 roku związanych m.in. ze zdjęciem ze sceny "Dziadów" odszedł Pan z Teatru Narodowego wraz z większością zespołu?

- Tak i wtedy zaangażował mnie do Współczesnego Erwin Axer, gdzie od razu obsadził mnie w moim ulubionym Szaniawskim w roli Chłopca z Deszczu w "Dwóch teatrach". Potem jeszcze tylko zagrałem w śpiewogrze Ernesta Brylla "Po górach, po chmurach" w towarzystwie takich znakomitych kolegów jak Michnikowski czy Czechowicz.

Krótko Pan był w Teatrze Współczesnym...

- Nie chcę źle mówić o wielkich reżyserach, ale mam żal do Axera, że tak się ze mną obszedł. Miałem grać Mortimera w "Elżbiecie, królowej Anglii" Schillera, szyto dla mnie kostium. Axer był nieszczery wobec mnie. Zapewniał, że zagram tę rolę, a w końcu powierzył ją Fronczewskiemu. Wtedy odszedłem do Teatru Polskiego, a był to rok 1970, i jestem w nim do dziś.

Jest Pan tu więc już szmat czasu, 35 lat...

- Jestem zasłużonym aktorem tej sceny i mam medal (śmiech).

Dobrze się Pan tu czuje?

- To był zawsze teatr słynący ze wspaniałych aktorów. Co najmniej przez kwadrans musiałbym wymieniać wszystkie znakomitości, które się przez tę scenę przewinęły. Gorzej było z dyrekcją. Jednak ten najmocniejszy punkt teatru przestał istnieć, a nie ma niczego innego. Nie chcę jednak rozwijać tego tematu, bo to niezręczne dla mnie.

Pana debiut filmowy to "Jutro Meksyk" Aleksandra Ścibora-Rylskiego z 1966 roku, na planie którego poznał pan Zbigniewa Cybulskiego. Jak go Pan wspomina?

- Nie wykazywał jakiegoś szczególnego zainteresowania swoimi kolegami-aktorami z planu. Byliśmy grupą aktorów teatralnych i on od nas odstawał. Poza tym chyba uważał nas za gówniarzy, jako że był znacznie starszy. Chodził samotnie z tym swoim słynnym chlebakiem na ramieniu. Ciągle gdzieś znikał i mało był obecny.

Spotkał się Pan na planie także z Kazimierzem Kutzem w "Perle w koronie"...

- Wspaniale wspominam pracę z nim, jego cudowne spojrzenie na życie, ujmujący, malowniczy sposób bycia, łącznie z tym rzucaniem "kurwami", wyobraźnię, umiejętność obrazowania tego, co chce uzyskać od aktora.

Mimo wspomnianego, miękkiego emploi bardzo przekonująco zagrał Pan postaci plebejskie, robotnika w "Białym mazurze" Jakubowskiej czy kowala w "Gwiezdnym pyle" Kondratiuka.

- Świat ludzi "prostych" obserwowałem od dzieciństwa, także dzięki ojcu, inżynierowi kolejnictwa. A tytułem anegdoty wspomnę, jak w "Gwiezdnym pyle" Andrzej Kondratiuk "zawstydził" prawdziwego kowala, gdy na jego oczach podniosłem młot kowalski jedną ręką, jako że byłem sportowcem. Z Andrzejem łączy mnie też pasja do wędkarstwa i bywaliśmy razem na rybach u niego, na Narwi. Andrzej to dużej klasy człowiek i artysta. Długie godziny spędzone z nim na rybach w otoczeniu przyrody to sama przyjemność. Jesteśmy zaprzyjaźnieni i nawet pomagałem w budowaniu jego chałupy, która "grała" w kilku jego filmach. Pierwszy kosiłem tamtejsze pokrzywy.

W serialu "Kanclerz" Ryszarda Bera (1989) grał Pan magnata Andrzeja Zborowskiego...

- Prawdziwego polskiego zacietrzewionego magnata...

Ale jednocześnie jako zwykłego człowieka ustrzegając się schematu retorycznego, któremu ulegają w rolach wielmożów nawet dobrzy aktorzy.

- Tak, bo takiego schematycznego grania oczekują często reżyserzy. Jak esesman, to hałaśliwy brutal; jak magnat, to bohaterska deklamacja basem.

Czuje się Pan spełniony zawodowo?

- Tak, wie pan, dużo się w życiu nagrałem i obecnie przyjmuję tylko wartościowe propozycje. Bo jeśli miałbym przyjmować byle co, to trudno, to wolę przymierać głodem.

Aż tak?

- Nasze emerytury są żałosne. Ale wolałbym jeść tylko kluski niż robić coś wbrew sobie, spotykać się z jakimiś amatorami, do których nie mam zaufania. A poza tym już nie to zdrowie.

Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji