Artykuły

Dziewczyna z wybrzeża. Rozmowa z Anną Wakulik

- Czułabym się pewniej, gdyby w Polsce była jakakolwiek ścieżka edukacyjna dotycząca dramatopisarstwa. Gdzie są te szkoły, o których Mark Ravenhill mówił, że znajdują się przy każdym uniwersytecie w Anglii? - Justynie Jaworskiej opowiada Anna Wakulik.

Justyna Jaworska: Pochodzi pani z Gdańska, ale do udziału w jubileuszowym konkursie na sztukę o Janie Heweliuszu nie skłonił pani chyba patriotyzm lokalny?

Anna Wakulik: Nie, to te mrugające zera nagrody. Pomyślałam, że warto wystartować choćby po to, żeby stać mnie było na kawę, którą z panią piję. Właśnie nie przyjęto mnie do pisania serialu o blondynce, która leczy sfotoszopowane konie i cierpi na brak osobowości, więc to Heweliusz zapłaci za mnie następny czynsz.

Wśród tekstów konkursowych przeważały traktaty astronomiczne albo panegiryki. Podobne do siebie, bo autorzy sięgnęli do tych samych dwóch czy trzech biografii Heweliusza. "Elżbieta H" jest inna.

Na pohybel - nawet nie korzystałam z tych opracowań, przeczytałam tylko kilka artykułów o Heweliuszu i szukałam tam różnych skandalicznych zdarzeń niekompatybilnych z jego życiorysem w encyklopedii, bo od razu wiedziałam, że nie napiszę utworu na cześć wielkiego astronoma. Jeśli miałam sięgać po jego biografię, to tylko na zasadzie odwrócenia matrycy. Najciekawsza wydała mi się metoda patrzenia na bohatera niejako od zaplecza, podobnie jak pomysł, że opowiem jego historię z kobiecej perspektywy. Bałam się natomiast, że zastosowałam całkiem oczywisty zabieg i wszyscy zrobią to samo, a poza tym - że to wyszło nazbyt dobitnie. Mam tylko nadzieję, że nie popadłam w jakiś plakatowy feminizm, gender studies i to wszystko, czym interesuje się dwadzieścia doktorantek ze stolicy. Tylko humor może nas uratować. Jak już przepisujemy "Exegi monumentum", to zniszczmy jego patos.

A czy ktoś już pani mówił, że "Elżbieta H." jest taka niemiecka?

To jest chyba tak, że najbardziej chciałabym pisać "po skandynawsku" - żeby ci moi bohaterowie, jak u Noréna, wbijali sobie szpileczki na obrzeżach rozmowy, żeby zupełnie nie umieli sobie powiedzieć żadnej prawdy i męczyli się bardzo w tym niewypowiedzeniu; jednocześnie życzyłabym sobie napisać coś "po brytyjsku" i zrobić półtoragodzinny dramat o palącym problemie społecznym; ale po przeczytaniu piątej z rzędu sztuki brytyjskiej dochodzę do wniosku, że jest to dramatopisarstwo pewnie działające na scenie, lecz wściekle nudne i wtedy chcę ukraść Wyrypajewowi kolory i cudownie chorą metaforykę, a Levinovi zabrać jedno z najbardziej śmieszących mnie poczuć humoru. Może z tego wychodzi coś "po niemiecku"? Z tej niemożności? Wielu polskich autorów pisze teraz "po niemiecku", to jest w powietrzu. Przynajmniej będę wiedziała, w którą stronę iść.

No właśnie, w którą stronę iść?

Powinnam teraz powiedzieć, że takiego teatru nie ma, dopiero go zrobię? (śmiech) Na pewno powinnam iść w stronę praktyki i podglądania pracy na scenie. Po to właśnie brałam udział w tych wszystkich konkursach - bo kto słyszał swoje słowa w ustach aktorów, wie, że są one zupełnie czym innym niż na papierze. Mnie się różne rzeczy podobają w teatrze, od psychiatryczno-mistycznych bebechów Lupy, przez czyste i piękne realizacje Augustynowicz, po Pinę Bausch czy "Gardenię" Eli Chowaniec. Różne mi się też nie podobają, głównie te, które są spektaklami z gatunku "jakby tu przełożyć na scenę modną teorię trans/post/re/destrukturalisty" i które kończą się kompletnie przypadkowym zlepkiem scen, najlepiej filmowanych na żywo z ręki, by widz jak najmniej zrozumiał i tym większą poczuł satysfakcję. Czytam sobie za to ostatnio "Parafrazy" Demirskiego i śmieszy mnie to.

A otarła się pani o Szybki Teatr Miejski, który Paweł Demirski robił w Gdańsku?

Wtedy to ja miałam piętnaście lat i w szatni Teatru Wybrzeże nie pracowała jeszcze moja znajoma, która w następnych latach zaczęła mnie tam wpuszczać, zapewniając mi świetną edukację. Rozmazane mam wspomnienia z tych spektakli, pamiętam za to wszystko, co można było zobaczyć w reżyserii Wiśniewskiego: "Mewa" czy "Matka" to hity były! I aktorów Teatru Wybrzeże: im się należy fanklub, limuzyny i Oscary. Nie wiem, czy hasło "dziewczyna z Wybrzeża" jakoś mnie kulturowo określa. Dużo przeżyłam w tamtejszej szatni i trochę w knajpie obok. (śmiech)

Pytam o wpływ STMu nie bez powodu. Pani debiutanckie "Sans souci" było jeszcze satyrą obyczajową, teraz sama zaczyna pani pisać politycznie.

Trudno mi o tym mówić w tonie manifestu, skoro żaden mój tekst nie miał jeszcze prawdziwej realizacji, ale chciałabym się raczej zajmować prywatnością, która zresztą jest podobno polityczna. To prywatność najbardziej mnie obchodzi: małe sytuacje, małe dialogi, takie rzeczy niedotykalne, codzienne, półsłówka, z których zbudowane są relacje. Na pewno wiem, że dalej będę pisać o kobietach. Heweliusz zainspirował już następny projekt - razem z Kasią Kalwat, która reżyserowała czytanie w Teatrze Wybrzeże, przymierzamy się szerzej do tematu żon wybitnych mężów. Interesuje nas Anna Iwaszkiewicz, Zofia Komedowa Pomysł brzmi może trochę ostentacyjnie, ale dużo ciekawych rzeczy wychodzi po drodze.

Chwalą panią właśnie za słuch do dialogów.

Nadrabiam językiem, wiem o tym, a w pisaniu na scenę niestety prócz skali mikro trzeba tekst wymyślić w skali makro, konstrukcyjnie. I tu jest kłopot. Czułabym się pewniej, gdyby w Polsce była jakakolwiek ścieżka edukacyjna dotycząca dramatopisarstwa. Gdzie są te szkoły, o których Mark Ravenhill mówił, że znajdują się przy każdym uniwersytecie w Anglii? Coś ruszył Tadeusz Słobodzianek ze szkołą przy Laboratorium Dramatu, czyli szkołą niepaństwową i będącą w zasadzie podyplomowym kursem. Ale to wciąż za mało. Zależy mi na warsztacie, ponieważ nic w żadnej dziedzinie nie umiem i pomyślałam sobie, że zostaje mi teatr.

Odważny wybór.

Wiem, wróciłam właśnie z panelu dramatopisarkiego w Bielsku-Białej i mogę powiedzieć, że frustracja w środowisku jest duża. Ja w razie czego mam plan pracować w WARSIE, a jeden kolega, którego sztuki tu drukowaliście, chce zostać cukrownikiem. Wcześniej jednak rozważamy utworzenie Związku Zawodowego Dramatopisarzy. Długo rozmawialiśmy o sytuacji finansowej, ale nasz bielski manifest mówił bardziej o potrzebie instytucji rezydencji przy teatrach, o stworzeniu ciągłości, od edukacji po bycie zawodowym dramatopisarzem. Na wzór zachodni, oczywiście. Rezydentka - to już jakoś brzmi!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji