Artykuły

Pozostał tylko bełkot

"Śmierdź w górach" w reż. Konrada Imieli i Cezarego Studniaka w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu. Pisze Leszek Pułka w Dzienniku.

"Śmierdź w górach" to musicalowy koszmarek, w którym postacie rodem z komiksu o "Tytusie, Romku i Atomku" ryczą ze sceny grepsy w manierze Mumio, ruszając się jak teletubisie.

O ekscentrycznym musicalu nowego dyrektora Teatru Capitol, Konrada Imieli i Cezarego Studniaka trąbiły lokalne media. "Śmierdź w górach" ogłaszano manifestem pokolenia, odważną, hipergroteskową próbą weryfikacji pytania: komercja czy nonkonformizm w sztuce? Miał być musicalowy Gombrowicz, wyszedł Bałtroczyk w scenografii z folii nadmuchanej przez Grzegorza Policińskiego niczym plażowe zjeżdżalnie dla dzieci. Pomysł libretta był niebanalny. Pseudo-dokumentalna rekonstrukcja legendy o Waldemarze Jasińskim - satyryku, który wyjechał w Bieszczady, żeby uciec przed zgiełkiem wielkiego miasta i konwencjonalnymi instytucjami żartu. Przed redaktorami narodowego poczucia humoru. Taki porte-parole Stachury, może Stasiuka.

W leśnej osadzie towarzyszą mu hipisi upalający się trawą i miejscowi - poskręcani przez nędzę, alkohol i codzienność. Jasiński w interpretacji Henryka Niebudka przedziera się do nich pomiędzy nadmuchanymi krzakami z folii, szukając czystej formy śmiechu. Tasuje ludzkie gęby, gesty i logikę w scenografii ni to z "Żółtej łodzi podwodnej", ni to ze wspomnianego Papcia Chmiela. W wolnych chwilach opiekuje się Ewą-Mewą (obdarzona pięknym głosem Agnieszka Bogdan), córką-Ptaśkiem.

Trudno powiedzieć, w jakiej pozostają relacji, gdyż ich głównym zajęciem jest wnoszenie i wynoszenie krzeseł, ale to i tak jedyne dwie role tego wieczoru, do których warto się przyznać.

Miejscowi sporo bluzgają i serdecznie się z tego śmieją. Poza tym wtaczają i wytaczają bufet oraz wnoszą i wynoszą tandetne krzesełka, żeby skamieniawszy w grupę alkoholo-Laookona posłuchać piekielnego chichotu upalonej Joli barmanki. Od czasu do czasu między balonami foliowych drzew maszerują harcerze z seksowną druhną Lara Croft (Justyna Szafran), która mobbinguje zastępowych, by w finale zostać zmobbingowaną. Na dwie minuty przed końcem dwugodzinnego bełkotu zaczynamy rozumieć, o co w tym wchodzi. Bard Jasiński robi już kasę w stolicy, sprzedając wypchanych hipisów jako pamiątkę z Polski. W finale coś tam jednak podśpiewuje o granicach artystycznej wolności...

I tak zbiór skeczy Imieli/Studniaka mógłby rozbawić tylko w koszarach doby LWP. W nowoczesnym teatrze wypada źle Tym bardziej, że aktorstwo druhny Lary i jej kompanów to temat na zupełnie osobny dramat. Podobnie jak wyobraźnia autorów opisanych brewerii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji