Artykuły

Groteska jak kromka chleba

W ciągu dwugodzinnego spektaklu okłamano mnie co najmniej trzy razy - o "Czaszce z Connemary" Martina McDonagha w Teatrze Ateneum specjalnie dla e-teatru pisze Kamila Paprocka.

Na okładce programu do przedstawienia Kazimierza Kutza "Czaszka z Connemary" widnieje, jak nietrudno się domyślić, rysunek czaszki. Cieniutka książeczka zawiera kilka kanonicznych opracowań dramatu Martina McDonagha, i nie kupiłabym jej, gdyby nie jeden rozbrajający szczegół - oczy czaszki to dwa plastikowe guziki, jakie miały kiedyś pluszowe misie. Przy lekkim potrząśnięciu książeczką słychać kojące grzechotanie.

Program osłodził resztę wieczoru, który upłynął w nastroju porównywalnym do samopoczucia człowieka oszukanego. Bo w ciągu dwugodzinnego spektaklu okłamano mnie co najmniej trzy razy. Zaczynając od oszustwa najniższej rangi: po zakończeniu pierwszej części głos z offu grzecznie poprosił: "W związku z koniecznością zmiany dekoracji uprzejmie prosimy o opuszczenie widowni na czas przerwy". Czekałam zatem niecierpliwie, skonsternowana i zaciekawiona, bo nie liczyłam na wielokrotne zmiany dekoracji w kameralnym, skoncentrowanym teatrze Martina McDonagha. Wróciłam zatem po przerwie, głodna upajania się scenografią, a tu nic. Ale prawdziwe rozgoryczenie przyszło, gdy uświadomiłam sobie, jak przekłamano konwencję i estetykę przedstawienia.

Kazimierz Kutz w rozmowie z Jackiem Cieślakiem na łamach "Rzeczpospolitej" sugerował, że w "Czaszczce z Connemary" widzi moralitet i czarną komedię zarazem. Oczywiście barbarzyństwem byłoby pozbawiać reżysera swobody w lekturze, ale jeśli chce się pójść w dydaktykę, to McDonagh nie wydaje się najszczęśliwszym wyborem. Jego dramaty stoją obok dyskursu aksjologicznego, nie oceniają i nie rozliczają. Przecież Mick Dowd (Jan Kociniak) jest do szpiku kości zły i zepsuty, i pozostanie takim zawsze. Konwencja moralitetu zakłada walkę o duszę, potyczki z samym sobą i w konsekwencji zwycięstwo dobra nad złem. W "Czaszce z Connemary" nawet nie ma rozwiązania, nie wiemy do końca, kto zabił nieszczęsną Ooonę i jaka była ostateczna liczba trupów. Reżyser w przytaczanej już rozmowie na łamach "Rzeczpospolitej" wytłumaczył, że w ten sposób "dramaturg chciał zadbać, by spektakl był ciekawy". Myślę, że chodzi tu jednak o coś więcej. Ludzie z Leenane pokazani są w trwaniu, w teraz, skazani na niezmienność, jak karpie w galarecie. Nie ma początku ani końca historii, za to jest pewien wycinek rzeczywistości. Moralitet to zmiana i dialektyka. Dlatego założenie Kutza nie mogło zrealizować się na scenie.

Zupełnie niechcący Kutz zbliżył się do McDonagha w wykorzystaniu estetyki sit-comu, bo po przedstawieniu w Teatrze Ateneum pozostaje głównie ulotna pamięć kilku niewyszukanych gagów. Postać policjanta Thomasa Hanlona (Marian Glinka) najwyraźniej inspirowana była jednym z najpopularniejszych polskich posterunkowych. I tutaj chcę ujawnić kolejne oszustwo - w wymiarze gry aktorskiej. Bohaterowie McDonagha - bezkompromisowi, z wyraźnym rysem charakterologicznym, w spektaklu Kutza budowani są na niezdecydowaniu aktorów, balansujących między realizmem a przerysowaniem, przez co stają się papierowi i niezwykle spłyceni.

W dramacie szczególnie interesująca jest postać Mairtina Hanlona, wulgarnego, przegranego na starcie 20-latka, czerpiącego jedyną radość z kolekcjonowania figurek z gwiezdnych wojen i picia bimbru, w czym podobny jest do bohatera "Słonia" Gusa van Santa - inicjatora tragicznych zamieszek w liceum Columbine w amerykańskim miasteczku Littleton. Tymczasem kreacja Łukasza Nowickiego sprowadziła się do założenia kostiumu. Zresztą wszyscy aktorzy zdawali się być zupełnie niewrażliwi na język dramatu. Słowo funkcjonowało jakby obok postaci, brzmiało obco i sztucznie, niemal recytatorsko. Odtwórcy ról wyraźnie nudzili się, a my razem z nimi.

Kazimierz Kutz w swoim przedstawieniu powielił znane schematy wystawiania McDonagha - klasyka współczesnego dramatu. Świeże i nowe było natomiast sporządzenie z nich mieszanki. Mam w pamięci dwie bardzo dobre polskie inscenizacje McDonagha, których premiery miały miejsce dobrych parę lat temu. "Kaleka z Inishmaan" Agnieszki Glińskiej i Władysława Kowalskiego, ze znakomitymi kreacjami aktorskimi, było przedstawieniem niezwykle skupionym, wyciszonym, trochę sentymentalnym - zrobionym niemal zupełnie serio. "Porucznik z Inishmore" Macieja Englerta to z kolei zdystansowana wobec własnej formy groteska w najlepszym stylu. Kutz wziął po trochu z każdej z tych estetyk, co być może miało stworzyć wybuchowy Koktajl Mołotowa, ale w efekcie okazało się niewypałem. I tak na przykład komentarzem do następujących po sobie, bazujących na przaśnym dowcipie McDonagha scen, jest patetyczna muzyka Jana Kantego Pawluśkiewicza. Jeden efekt znosi drugi, bo żaden nie jest na tyle silny, żeby nadać wyrazisty charakter scenicznemu światu. Z kolei w ostatniej odsłonie Mick i Mairtin odwracają się do widzów, prezentując lekko poplamione krwią koszule. Chyba należałoby to rozumieć jako ukłon w stronę Macieja Englerta, który w przeciwieństwie do Kutza zdobył się na konkretną decyzję wobec McDonagha. W dwóch słowach premierę w Ateneum można by określić jako "groteskę w grotesce".

Dorobek artystyczny Kazimierza Kutza dałoby się przedstawić wykreślając sinusoidę. Na jeden wybitny film czy przedstawienie przypada odpowiednio po jednym filmie i przedstawieniu bardzo złym. Interpretując sztukę teatralną jako wypadkową przyrodniczych prawidłowości, po entuzjastycznie przyjętej "Śmierci komiwojażera", "Czaszczce z Connemary" musiała przypaść w udziale niewdzięczna rola teatralnego fiaska. Liczyłam na prawdopodobieństwo matematycznego błędu, zwłaszcza po entuzjastycznych zapowiedziach Kutza, który deklarował wiele odniesień do "naszego podwórka".

Martin McDonagh jest nie tylko wielkim prześmiewcą i obrazoburcą, ale też teatralnym antropologiem, rozpoznającym rzeczywistość irlandzkiej prowincji na podstawie rodzinnych opowieści i wakacyjnych wyjazdów. Właśnie na tym poziomie mogło dojść do porozumienia tych dwóch artystów, zwłaszcza że Kazimierz Kutz znany i podziwiany jest jako wielki realista, reżyser z zacięciem publicystycznym. Być może klęska jego ostatniej premiery oznacza wypalenie w lekturze Martina McDonagha, który już od kilku lat nie schodzi z afiszów polskich teatrów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji