Artykuły

H., czyli piękna katastrofa

"H." w reż. Jana Klaty w Teatrze Wybrzeże. Spektakl grany w Stoczni Gdańskiej ocenia Piotr Gruszczyński w Tygodniku Powszechnym.

"Zaczyna się świetnie. Przytłoczeni pustką wymarłej Stoczni, zagubieni wśród nieruchomych żurawi i rumowisk, dostrzegamy na horyzoncie dwie białe postacie. To Hamlet i Horacy.

Zmierzają w naszą stronę zabawiając się grą w spauperyzowaną wersję golfa, zwaną turbo golfem. Ubrani w białe stroje do szermierki (Hamlet z czarną opaską na ramieniu na znak żałoby) fosforyzują w świetle błękitnej godziny. Za chwilę wejdziemy za nimi do wielkiej opustoszałej hali stoczni, gdzie pod rdzewiejącą suwnicą Anny Walentynowicz rozpocznie się Hamlet Jana Klaty, opatrzony kryptonimem H.

Pierwsza część spektaklu, aż do sceny w sypialni Gertrudy, rozegra się w tym historycznym miejscu. Chyba trzeba użyć patetycznego określenia duchy przeszłości - to one tutaj rządzą. Przestrzeń ni to zamku, ni wzniosłej katedry - po osi rozstawiono kilka wyściełanych purpurą klęczników z wiszącymi jeszcze białymi balonikami z nadrukiem W dniu ślubu. Cały dwór zasiada przy wielkim czarnym stole. Wszyscy ubrani w stroje do szermierki i sportowe buty, widać taka teraz moda w Elsynorze.

Najpierw z mroku wyłaniają się kieliszki z purpurowym winem. Klaudiusz (Grzegorz Gzyl) poprowadzi lekcję wymowy nazw drogich francuskich trunków. Już wszystko wiadomo. W nowym państwie, wśród bezużytecznych sprzętów strajkujących stoczniowców, panoszy się duch nowobogackiej mody. Nazwy są bardziej upajające niż samo wino. Kiedy pojawi się Hamlet (Marcin Czarnik) z nieodłącznym kijem do golfa, zmąci błogie obcowanie dworzan. Rozbije kieliszek i wyleje wino. Toast dworu zakończy się zaplamieniem białych strojów. Może nieco efekciarska ta krew na białych szatach, ale na razie wszystko działa.

Pora na ducha starego Hamleta (Jerzy Gorzko). Wjedzie na białym koniu, w zbroi husarskiej. Wyrecytuje zdumionemu Hamletowi historię zbrodni, jakiej na nim dokonano. Świat dawnych wartości przemyka przez scenę konno. Hamlet nie odzywa się do Ducha. Następuje cała seria znakomicie wyreżyserowanych scen pokazujących zepsucie dworu i świata. Ofelia (Marta Kalmus) wyciąga listy, które otrzymała od księcia. Te starsze, sentymentalne, w butelkach, i nowsze, posyłane na urodziny pocztówki grające tandetne Sto lat. Otwarte wszystkie naraz, tworzą nieprzyjemną kocią muzykę. Hamlet z kolorowego pisma odczytuje kretyński list o miłości jakiejś zakochanej nastolatki. Klaudiusz tańczy na stole nerwowy breakdance. Gertruda (Joanna Bogacka) podnieca się skokami przez skakankę w rytm tandetnej muzyki - stara królowa choruje na młodość. Rosencrantz (Wojciech Kalarus) i Guildenstern (Rafał Kronenberger) przynoszą powiew wielkiego świata, modnych klubów i tańców z Pulp Fiction, tyle że emblematyczny gest przysłaniania oczu zamieniają beztrosko na solidarnościowe v.

Nic nie zostanie ocalone. Nawet aktorzy przybywający do Elsynoru (tragiczna trupa ze stolicy) nie są już nic warci. Zresztą teraz panuje moda na teatry chłopięce, na której Klata zręcznie buduje scenę pokazującą w karykaturalny sposób wrogów nowego teatru. Zanim wystąpią aktorzy, odbędzie się casting do roli, chyba Hamleta. Grupa osiłków o skłonnościach dj-skich przeora monolog Być albo nie być. Klata pozbawia zresztą bohatera wszystkich monologów. A starzy aktorzy to chałturnicy bez śladu charyzmy. Nic więc dziwnego, że Klaudiusz zasypia w czasie spektaklu i pułapka na myszy nie działa. Hamlet budzi go świecąc gwałtownie reflektorem w oczy.

Niestety, od tego momentu spektakl zaczyna się sypać. Pierwsza i jedyna teza została wyłuszczona i świetnie rozpracowana. Dalej braki są coraz większe. Po pierwsze, aktorom brakuje motywacji. Rozerwanie tkanki tekstu Szekspira powoduje, że zdarzenia tracą uzasadnienie i to nie z powodu jakiejś irracjonalności, która zagarnia władzę nad spektaklem, ale z powodu braku rzetelnej analizy reżyserskiej. Jan Klata, pełen teatralnych pomysłów, nie ma już właściwie swoim Hamletem nic nowego do powiedzenia.

Zaczyna się zabawa w widowisko, która do reszty psuje przedstawienie. Opuszczamy wspaniałą przestrzeń pod suwnicą Walentynowicz i zaczynamy wędrować. Wspinamy się na górę do sypialni matki, gdzie przez perforowane blachy oglądamy rozmowę matki z synem. Psychologia postaci zaczyna kuleć. Dalej trzeba zabić Poloniusza (Sławomir Sulej). Tyle tylko, że zamiast miękkiego arrasu są blaszane ściany, a zamiast szpady kij do golfa. Trudno uwierzyć, żeby Hamlet nie widział, kogo zabija tłukąc kijem golfowym łysą głowę.

Rozsypane motywacje odbijają się na tekście. Następna scena grana jest na górnej kondygnacji stoczniowej hali. Hamlet wyprawiany do Anglii. Pytanie o to, gdzie jest Poloniusz, i sławna odpowiedź: Na kolacji. Ale już bez dopełnienia o tym, że nie tam, gdzie on je, ale gdzie jego jedzą. Więc po co ten tekst? Czy żeby pokazać, że Hamlet się boi i nie ma odwagi na żarty?

Kulminacją katastrofy jest wyjście nad wodę stoczniowych doków, gdzie pływa ciało Ofelii. To już prawdziwy teatr na lato dla znudzonych turystów. Pełen realizm. Hamlet i Laertes (Maciej Brzoska) rzucają się do wody. Płetwonurkowie wyławiają trupa Ofelii. Sceny z Grabarzami nie ma. Jest za to efekciarskie pakowanie Ofelii do worka. Wracamy do stoczniowej hali, by wysłuchać rozmowy Hamleta z Horacym (Cezary Rybiński). I, w jeszcze innej przestrzeni, obejrzeć pojedynek z Laertesem.

Tu znowu konwencja zmienia się na groteskową. Poranieni bohaterowie na hasło: masz w sobie mniej niż pół godziny życia zaczynają patrzeć na zegarki i kolejno padają. Teraz wkroczy Fortynbras ze świtą, w nieskazitelnie białych strojach do szermierki, kontrastujących z zakrwawionymi strojami całej reszty. Fortynbras, tak jak Hamlet, nosi czarną opaskę na ramieniu. Wszystko może zacząć się od początku.

Jan Klata ma wielką łatwość teatralnych wynalazków. Panuje nad przestrzenią i zdarzeniami z rozmachem i swobodą. Wypuszcza się jednak na niebezpieczne wyprawy robiąc spektakle nie według tekstu, jak zaznacza w programie, ale obok. Trudno posądzać mnie o konserwatywną obronę autora dramatu i jego racji, wierzę w głębokie odczytanie tekstu i wydobycie z niego całej współczesności i doniosłości. Klata jednak ślizga się po tekście i z tego powodu przegrywa. Bo Hamlet, nawet jeśli się go nazwie H., swoje na teatrze wymusi. A jeżeli reżyser nie ma argumentów wobec tekstu, to polegnie, może nawet efektownie. Bo przecież Hamlet nie jest sztuką na jeden temat, jak chciałby Klata. To cały kosmos tematów i znaczeń.

Żałuję bardzo, że to przedstawienie się nie udało. Zaczęło się pysznie, ale jedna publicystyczna teza nie wystarcza, by przemierzyć tekst Szekspira. I nie wystarczą dziesiątki pięknych pomysłów. Prędzej czy później teatr okaże się głupszy od tekstu. I wtedy nie ma już co zbierać. Materiału w tym spektaklu do przemyśleń tyle, co na felieton. I dlatego katastrofa jest tak wielka, choć piękna. Niecierpliwie czekam na następny pojedynek Jana Klaty ze światem. Wierzę w siłę jego talentu. Ale proszę o skupienie i wolniejsze tempo pracy. Bo może zwyczajnie druga część spektaklu nie została domyślana do końca?"

Na zdjęciu: Joanna Bogacka (Gertruda) i Marcin Czarnik (Hamlet).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji