Artykuły

Kutz zachwyca. Premierowa "Czaszka z Connemary" w Teatrze Ateneum

Najnowsze przedstawienie Teatru Ateneum powinno zostać opatrzone czerwonym kwadracikiem, w telewizji oznaczającym, że program zawiera treści dozwolone tylko dla tych, którzy przekroczyli osiemnastkę. Z drugiej strony - osoby w wieku przedpoborowym miałyby wówczas czego żałować.

To prawda, że na maleńkiej Scenie 61 Teatru Ateneum pokazano nam zdrową dawkę makabry i najpaskudniejszych stron ludzkiej natury - ale wszystko w taki sposób, że aż prosi się o dyspensę dla (podrośniętych) nieletnich. Niech popatrzą, jak grają mistrzowie pod kierunkiem arcymistrza. Kazimierz Kutz przygotował prawdziwą teatralną ucztę. Perwersyjną, bo przygotowaną na niezbyt świeżej ludzkiej czaszce. Pomysł wydaje się szokujący - ale danie wyszło smakowite.

Kazimierz Kutz wystawił "Czaszkę z Connemary", czyli środkowe ogniwo słynnej trylogii leennańskiej Martina McDonagha. Dwa pozostałe jej ogniwa są już dobrze znane: "Samotny Zachód" od paru sezonów święci tryumfy na kilku polskich scenach, dwa lata temu w Teatrze Dramatycznym widzieliśmy świetne przedstawienie "Królowej piękności z Leenane" z wielką rolą Mirosławy Dubrawskiej. Trylogia jest skompletowana. Jeśli jednak porównywać "Czaszkę z Connemary" z którąś ze sztuk irlandzkiego dramatopisarza, to pierwszym skojarzeniem jest "Porucznik z Inishmore", makabreska od trzech sezonów zbierająca oklaski w Teatrze Współczesnym.

McDonagh w "Czaszce..." jawi się nam w doskonale już znanym kostiumie. Błyskotliwy dialog inkrustowany terminologią i słownictwem, od którego uszy zwiędłyby niejednemu blokersowi dzięki świetnemu, żywemu tłumaczeniu Klaudyny Rozhin. Sztuka naszpikowana jest drastycznością, ale ten, kto wytrzymał panopticum z Teatru Współczesnego, poobcinane nogi, juchę lejącą się po podłodze, kto wówczas - zamiast się obrażać - wybuchał zdrowym śmiechem, dostał szczepionkę, która pozwoli mu bez zgorszenia bawić się na przedstawieniu Kutza. Taki widz przetrzyma rewię wszystkich grzechów głównych: gniewu, zazdrości, chciwości, nieumiarkowania w jedzeniu i piciu.

Kazimierz Kutz z makabrycznej sztuki McDonagha zrobił przedstawienie, które jest groźnym konkurentem dla "Porucznika" z Teatru Współczesnego. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że reżyser poprzestał na zrobieniu drastycznej obyczajowo komedii. Kutz patrzy bowiem na postaci ze sztuki McDonagha ze zrozumieniem i sympatią, choć zdawałoby się, że o tę sympatię bardzo trudno. Jakże bowiem można polubić wiecznie zawianego grabarza podejrzewanego o

zaciukanie siekierą swojej żony? Jak obudzić w sobie sympatię dla bigoteryjnej babci sypiącej religijnymi frazesami, a bez wyrzutów sumienia kantującej przy grze w bingo? Upiorny świat Connemary zamieszkują ludzie mający - jak to się często ostatnio mawia - "swoje za uszami". W małym miasteczku nie ma świętych. Bo i mało ich w każdym miejscu świata. Ci ludzie żyją, jak potrafią, toczą mozolną walkę o przetrwanie. Pełno takich na świecie - autor i reżyser jedynie karykaturalnie deformują ich wszystkie przywary.

Sztuki McDonagha są sprawdzianem warsztatu ich realizatorów. Niesłychanie łatwo o fałszywy krok grożący stoczeniem się w trudną do wytrzymania szmirę.

Na scenie czwórka aktorów: Budzisz-Krzyżanowska, Łukasz Nowicki, Marian Glinka i Jan Kociniak. Ten przez cale przedstawienie nie schodzi ze sceny. Rola niebywale śmieszna, czasem jednak groteskowo zdeformowana, ale też podszyta liryzmem. Ten grabarz twardziel wspominający swoją żonę, którą podobno zakatrupił (a czego tak naprawdę nigdy się nie dowiemy), nagle łagodnieje, nieruchoma "maska" nagle puszcza, pojawia się na niej łagodność. Wielka rola, pokazująca, jakie możliwości tkwią w tym aktorze od lat specjalizującym się w rolach drugiego planu.

Wspaniała Teresa Budzisz-Krzyżanowska, umiejętnie wykorzystująca warsztat tragiczki, tu jakby przeciwko dotychczasowemu emplois. Dobra rola Łukasza Nowickiego, choć trochę brakuje w niej świadomości, że osiłek Mairtin Hanlon to nie tylko przygłup, ale ofiara tej upiornej społeczności, że jest w nim nie tylko brutalność, ale i wiele ze skrzywdzonego dziecka, nierozumianego i odtrąconego. Świetne studium policjanta niezguły w wykonaniu Mariana Glinki. Zwalisty gliniarz o słabym zdrowiu, w chwilach wzburzenia sięgający po inhalator, budził co chwila zasłużony śmiech. Wyrazy uznania należą się także Jerzemu Kalinie, autorowi scenografii.

Nie opatrujmy jednak przedstawienia w Ateneum żadnymi zakazami oglądania. "Czaszka z Connemary" pokazuje bowiem, że w polskim teatrze wciąż tkwi ogromny potencjał. Że jest w nim miejsce na manifestacje młodych dzikusów, ale jest też przestrzeń dla starych mistrzów. A że mistrzowie prezentują się w nim lepiej od dużo młodszych, za to mocno lansowanych kolegów i następców, to już oczywiście inna sprawa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji